Zdmuchnęli ze stołka Zbigniewa Bońka, zrzucili z sań Niemców. Jak outsider straszył pół Europy
Dziś są chłopcami do bicia, dostarczycielami punktów, europejskimi kelnerami. Jednak „każde pokolenie ma własny czas”. Ich nastąpił na początku obecnego stulecia, gdy najpierw bronili politycznej niepodległości, później, w ostatniej chwili, chcieli wykazać się na niwie sportowej, piłkarskiej. Udało im się to z nawiązką. Wbrew wszelkim okolicznościom. Oto historia o krótkim epizodzie wielkiej Łotwy.
Kiedy na początku lat 90. rozpadł się Związek Radziecki i utworzyło się 15 nowych narodów, nadszedł czas na ich nowy, osobny rozdział w historii piłki nożnej. Pod względem sportowym silna drużyna radziecka ustąpiła miejsca przyzwoitej, ale już nie tak silnej ekipie Rosji, konkurencyjnej Ukrainie, opartej na potężnej kadrze Dynama Kijów oraz 13 innych od nowa budowanych reprezentacji.
„Sborna” wzięła udział w kilku turniejach w połowie lat 90., ale nie zrobiła większego wrażenia, co już wtedy było znakiem nadchodzących wydarzeń, podczas gdy Ukraińcy na początku XXI wieku powoli wchodzili na dużą europejską scenę. Inne narody musiały zadowolić się chwilowymi i incydentalnymi sukcesami, pojedynczymi zwycięstwami w eliminacjach do ME i MŚ.
Narodziny „Wilków”
Drużyna odziana w bordowe koszulki nie miała żadnej przyszłości i raczej stała się obiektem żartów na Starym Kontynencie, gdy w 2001 roku zremisowali u siebie 1:1 z absolutnym kopciuszkiem z San Marino. Nawiasem mówiąc, dla tego małego kraiku to jedyny mecz o punkty w delegacji, którego nie przegrali. Rok później Łotysze w drodze losowania grup kwalifikacji do Euro 2004 trafili do towarzystwa z Polską, Szwecją, Węgrami i ponownie z San Marino. W niespełna dwumilionowym państwie nikt nie robił sobie wielkich nadziei, zwłaszcza po ostatnich kompromitacjach. Och, jak bardzo się mylili!
To prawda, w tamtej kadrze próżno szukać osobistości, których przeciętny, europejski kibic przynajmniej by kojarzył. Najbardziej znany gracz, napastnik Marians Pahars, został bohaterem Southampton po tym, jak jego gole utrzymały klub w ostatniej kolejce Premier League w 1999 roku. Obrońca Igors Stepanovs właśnie kończył drugi sezon w Arsenalu, który bohatersko walczył z Manchesterem United o prymat najlepszej drużyny w Anglii. On sam u „Kanonierów” odgrywał raczej peryferyjną rolę. Bramkarz Aleksandrs Kolinko występował w Crystal Palace, ale oprócz wpuszczania kilku „szmat”, najbardziej zapamiętano go na Wyspach z incydentu, kiedy na ławce rezerwowej roześmiał się w głos, rozbawiony po bramce samobójczej własnej drużyny. Został za to uderzony pięścią w twarz przez menedżera „Orłów”, Trevora Francisa. Ot, taka wesoła paczka piłkarzy z przypadku. O jakiejkolwiek jakości trudno tu mówić.
Za to drużyną zarządzał nie byle kto. Aleksandrs Starkovs, uważany za jednego z największych zawodników, jacy kiedykolwiek urodzili się na Łotwie. Już jako trener seryjnie zdobywał większość mistrzostw i pucharów krajowych ze Skonto Ryga, potrafił też ze swoją ekipą powalczyć przeciwko Chelsea jak równy z równym w kwalifikacjach do Ligi Mistrzów w 1999 roku. Całkowita dominacja w łotewskiej piłce pozwoliła zresztą piłkarzom Skonto brać udział we wstępnych fazach europejskich pucharów, zbierać lekcje w Neapolu, Barcelonie i Mediolanie, a jednocześnie nabierać międzynarodowego doświadczenia. Starkovs jednocześnie łączył funkcję trenera klubowego i selekcjonera reprezentacji.
Bitwa warszawska
Start eliminacji do Euro należało uznać za bardzo obiecujący. Nawet sensacyjny. Bezbramkowy remis ze Szwedami w Rydze, niespełna trzy miesiące po tym, jak reprezentanci „Trzech Koron” awansowali do 1/8 finału mundialu w Korei Południowej i Japonii. Jeszcze lepszy wynik zanotowali pięć tygodni później. W Warszawie.
Jeśli w kraju nad Wisłą ktoś jeszcze łudził się, że z wybitnego reprezentanta Polski wyrośnie selekcjoner na miarę Kazimierza Górskiego czy Antoniego Piechniczka, z błędu wyprowadzili go przybysze z Inflant. Zbigniew Boniek, zanim objął stery kadry, z trenerką do czynienia miał tylko we Włoszech, gdzie spuścił do Serie B Lecce i Bari oraz do tych samych rozgrywek wprowadził klub z Avellino. Po tych niezbyt imponujących osiągnięciach na sześć lat opuścił ławkę trenerską i zajął się „działaniami w strukturach PZPN”. Po nieudanych Mistrzostwach Świata 2002 wrócił, na nieszczęście, do zawodu. Przyjął propozycję Michała Listkiewicza i poprowadził polską drużynę w pięciu meczach, w tym dwóch eliminacyjnych. Batalia z Łotwą była tym pierwszym przystankiem. Najbardziej zawstydzającym. Kompromitującym.
Juris Laizans. To nazwisko, które każdy kibic „biało-czerwonych” przeklinał jeszcze przez kilka dni po spotkaniu. Drugie to oczywiście Zbigniew Boniek. A trzecie - Jerzy Dudek. To Laizans pokonał w 30. minucie naszego etatowego bramkarza, a wiele osób obwiniało o utratę gola właśnie nieudolną interwencję golkipera Liverpoolu. Do dziś trwają spory, czy Dudek mógł zachować się lepiej, on sam utrzymuje, że zrobił wszystko, co w jego mocy, by zatrzymać strzał Łotysza. Fakt pozostał faktem. Na trafienie rywali, Polacy przez ponad godzinę nie potrafili odpowiedzieć. Mit Bońka upadł dosłownie w jeden wieczór.
Pogromcy Polaków pojechali do San Marino w dobrych nastrojach, jednak znów dał o sobie znać koszmar najniżej notowanej ekipy w Europie. Z trudem wywieźli trzy punkty tylko dzięki samobójczej bramce i to w ostatniej minucie. W rewanżu stanęli już na wysokości zadania i odprawili kopciuszka, wygrywając pewnie 3:0. Później sprawy przybrały gorszy obrót. Porażki z Węgrami 3:1 (mimo początkowego prowadzenia) i zemsta „biało-czerwonych” już z Pawłem Janasem na mostku kapitańskim, sprawiły, że marzenie o choćby drugim miejscu znacznie się oddaliły.
Strzeż się, Europo!
Nadeszła jesień 2003 roku i decydujące mecze o prawo gry w portugalskim turnieju. Łotysze u siebie wzięli rewanż na Węgrach, a Polacy nie mieli nic do powiedzenia, kapitulując w Chorzowie w meczu ze Szwedami, którzy już wtedy mogli świętować awans na Euro. O miejsce barażowe biły się więc dwa pozostałe państwa z dostępem do Bałtyku. Ekipa Janasa musiała pokonać w Budapeszcie Madziarów i liczyć, że Szwedzi nie odpuszczą ostatniego meczu z Łotyszami. O ile pierwsze założenie udało się z trudem zrealizować, o tyle jedyna bramka Verpakovskisa wywołała fetę w Rydze, a złość i niedowierzanie w Warszawie.
Historyczny awans ciągle jednak pozostawał w sferze marzeń. Losowanie drużyn w barażach (bez podziału na rozstawionych) nie przebiegło całkowicie po myśli niespodziewanego uczestnika fazy play-off. Podopieczni Starkovsa trafili bowiem na Turcję, trzecią drużynę ostatniego mundialu, dzielnie walczącą w swojej grupie eliminacyjnej przeciwko Anglii, ustępując jej ostatecznie o punkt.
Pierwsze spotkanie odbyło się w bardzo zimny listopadowy wieczór na stadionie Skonto, a kibice gospodarzy liczyli przynajmniej na remis. Zachowawcza taktyka przyniosła zadziwiające efekty, bo to Łotysze wykonali pierwsze nacięcie w silnym tureckim organizmie, ponownie dzięki Verpakovskisowi, utrzymującemu się cały czas w doskonałej formie. Turcy stracili głowę, a później też jednego ze swoich zawodników. Emre Asik obejrzał czerwoną kartkę i „Gwiazdy Półksiężyca” nie mogły już w tym meczu nic zrobić. Szykowali się na ostateczny bój w Stambule.
Cztery dni później po godzinie gry wydawało się, że faworyci obrócili sytuację na swoją korzyść. Najpierw stan rywalizacji wyrównał Ilhan Mansiz, a później swoje dołożył niekwestionowany gwiazdor ekipy Senola Gunesa, Hakan Sukur. Po zawodach? Nic bardziej mylnego! Łotysze zdecydowali się na ostatnią szarżę bordowej husarii. Dwie minuty później kontakt złapał Juris Laizans, co już wprowadzało reprezentację na Euro, ale na 12 minut przed ostatnim gwizdkiem kropkę nad „i” postawił, no któżby inny, Maris Verpakovskis. Sensacja stała się faktem. Zaledwie dwa i pół roku od gorszącego remisu z San Marino do oszałamiającego awansu na Mistrzostwa Europy w Portugalii.
Sen trwał do ostatniej chwili
Do Portugalii pojechali bez żadnych oczekiwań. Wrzucono ich do grupy ani nie ze snu, ani z koszmaru. Czechy, Holandia, Niemcy. Czego tu oczekiwać? Bramka z którymkolwiek z rywali już będzie wielkim wydarzeniem, a urwanie punktu - świętem narodowym. W drużynie nie brakowało ambicji, motywacji, ale przede wszystkim piłkarskiego doświadczenia. 24-letni Verpakovskis, który właśnie podpisywał kontrakt z Dynamem Kijów, był najmłodszym członkiem kadry. 9 z 23 graczy miało co najmniej 30 lat, a 7 więcej niż 28 lub 29.
Praktycznie wszyscy zaczynali kariery w Skonto Ryga. Kapitan Mihails Zemlinskis, w tamtym momencie już z setką gier, debiutował razem z całą reprezentacją Łotwy, w 1991 roku. Na Euro jechał Andriej Prohorenkovs, odbijający się wcześniej od drzwi polskich klubów: Hutnika Warszawa i Ceramiki Opoczno. Grupa totalnych outsiderów.
Już na otwarcie turnieju byli blisko sprawienia niespodzianki. Wprawdzie Czesi napierali przez całą pierwszą połowę, to Łotysze „użądlili” pierwsi. Premierowym strzelcem dla Łotwy na dużym turnieju zasłużenie został Verpakovskis. Po przerwie nasi południowi sąsiedzi wreszcie dopięli swego i odpowiedzieli dwoma bramkami autorstwa Milana Barosa i Marka Heinza. 1:2. Biorąc pod uwagę liczbę sytuacji pod obiema bramkami, to uczciwy wynik.
Drugie spotkanie miało miejsce w Porto. Rywal jeszcze z wyższej półki. Niemcy. Ale jeśli udało się strącić z piedestału trzecią ekipę świata, to dlaczego nie można się pokusić o sensację, grając z wicemistrzami globu? Starkovs ustawił swoich chłopaków ultradefensywnie, a jedynie niestrudzony Verpakovskis otrzymał ofensywne zadania i próbował coś „wrzucić” Oliverowi Kahnowi. Sztuka ta się nie powiodła, ale również i kadrowicze prowadzeni przez Rudiego Voellera, grający z nożem na gardle po remisie z Holendrami, nie potrafili pokonać Kolinki. Mike Riley zagwizdał po raz ostatni, a Łotysze wyrzucili ręce w górę, jakby właśnie wygrali cały turniej. Praktycznie spakowali Niemców do domu.
Piękny sen trwał jeszcze cztery dni. Holendrzy w ostatnim pojedynku posłali debiutantów na deski dwa razy w ciągu 7 minut za sprawą Ruuda van Nistelrooya. Nokaut nastąpił pod koniec meczu. Mimo wszystko nie pozostawili za sobą wstydu. Do decydującego meczu mieli jeszcze iluzoryczne szanse na awans, byli w sytuacji, której przed rozpoczęciem turnieju nie spodziewał się absolutnie nikt. Zaszli niesamowicie daleko w tak bardzo krótkim czasie, z tak jakościowo niekonkurencyjnym składem. Bohaterowie z najzdolniejszego piłkarskiego pokolenia wrócili do domów z podniesionymi głowami.
Łatwo sobie wyobrazić, co działo się dalej. Rozbiórka podstarzałej drużyny, wymiana generacji na mniej utalentowaną. Odszedł również budowniczy sukcesu Aleksandrs Starkovs, który zaraz po mistrzostwach dołączył do Spartaka Moskwa, skąd po dwóch latach musiał uciekać po totalnym konflikcie ze swoimi piłkarzami i kibicami. Łotysze oczywiście nigdy potem nie nawiązali do największego osiągnięcia z początku XXI wieku. Przez 16 lat każde kolejne eliminacje do dużego turnieju kończyli daleko za czołówką i nie wygląda, by cokolwiek miało się wkrótce zmienić. Historia jest historią. To nadal jedno z zaledwie trzech byłych radzieckich państw, które przez chwilę zawitało do europejskiej elity. Tego zaszczytu nikt im nie zabierze.
Tobiasz Kubocz