Zapomnijmy o golfie i ostatnich latach. Gareth Bale był wielki. "Schodzi ze sceny jak Cristiano Ronaldo"
Niektórzy piłkarze “gasną” przy najwspanialszych okazjach, najważniejszych meczach kariery. Gareth Bale wyrobił sobie zwyczaj wieńczenia swoich finałów spektakularnymi wyczynami i sprawił, że bycie genialnym w futbolu wyglądało na śmieszne, zabawne. Teraz “Książę Walii” pożegnał się z piłką. I mimo słabszych ostatnich lat, wielu kibiców bardziej żałuje tej chwili niż odczuwa ulgę.
Dziwne to uczucie. Po tym, jak został okrzyknięty pasożytem i wyśmiany przez kibiców w Hiszpanii, w lipcu zeszłego roku jak gdyby nigdy nic przechadzał się przez korytarze Banc of California Stadium, na swoją prezentację jako nowego piłkarza Los Angeles FC. Klubu, który miał być jego ostatnim przystankiem przed zakończeniem kariery.
Podpis w social mediach głosił “witaj w domu”. Nie był to jednak typowy powrót do domu, którego wielu oczekiwało, gdy skomplikowany, ale zdecydowanie udany siedmioletni pobyt Garetha w Realu Madryt dobiegł wreszcie końca. Po rozważeniu oferty z Cardiff City, co byłoby faktycznym comebackiem do ojczyzny, dumny Walijczyk jako miejsce, gdzie przygotowywał się do mistrzostw świata w Katarze, wybrał wzgórza Kalifornii. Najwyraźniej i mundial, i pobyt na zachodzie Stanów Zjednoczonych wpłynął na niego tak bardzo, że postanowił dać sobie z tym wszystkim spokój. Dwunastomiesięczny kontrakt skrócił o połowę. Więcej na boisku już się nie pojawi.
Jak królik z kapelusza
Pierwszy raz usłyszano o nim jeszcze ciepłego, sierpniowego popołudnia na Pride Park, obiekcie Derby County, podczas inauguracji ligi Championship w sezonie 2006/07. Na East Midlands przyjechało Southampton, występujące wówczas na zapleczu Premier League z dość młodym, jak na trudne, drugoligowe warunki, składem. Po godzinie gry radosny gwar nie słabł, gdy gospodarze prowadzili 1:0 i nikt nie przejmował się bardzo tym, że ok. 30 metrów od bramki ustawił się 17-latek o twarzy dziecka, przysposabiający się do strzału z rzutu wolnego.
Tym nastolatkiem, który chwilę potem uciszył trybuny pięknym strzałem lewą nogą, był oczywiście Gareth Bale. Talent czystej wody, jak mówili wszyscy trenerzy “Świętych”. Trzy dni później Walijczyk zdobył kolejnego gola, znów z wolnego, przeciwko Coventry. Chłopak dopiero zaczynał przygodę z profesjonalną piłką, ale zanim stał się “killerem” w polu karnym, występował na lewej obronie i gonił za napastnikami rywali. Z biegiem czasu, szkoleniowcy pozwolili mu zuchwale napierać do przodu, a po jakimś czasie wystawiali go wprost na skrzydle.
Co ciekawe, gdy w futbolu w wydaniu klubowym raczkował, wcześniej Gareth zapuścił korzenie w reprezentacji. Został najmłodszym reprezentantem kraju, gdy w maju 2006 roku wybiegł na boisko w spotkaniu z Trynidadem i Tobago. Dwa miesiące przed swoimi 17. urodzinami. Kiedy skończył lat 33, na koncie miał już 111 występów. Najwięcej w historii drużyny narodowej. I 41 goli. Ponad trzy razy więcej niż inna legenda, Ryan Giggs.
“Bello di notte”, piękny nocą
Nikt nie miał takiej kariery jak Bale. Jeśli jego start przypominał ten w wykonaniu choćby Luke’a Shawa, innego nastoletniego dzieciaka z umiejętnościami wytrawnego gracza, to Walijczyk schodzi ze sceny z bagażem trofeów jak Cristiano Ronaldo - jako seryjny triumfator Ligi Mistrzów. Pomógł też wyciągnąć Walię ze 117. miejsca w światowym rankingu do półfinału EURO 2016. Zabrał ją na mundial (pierwszy od 1958 roku), nawet jeśli ledwo mógł się tam pokazać.
Co więcej, niewielu to pamięta, ale na starcie Bale był też klątwą dla Tottenhamu. Nowym nabytkiem, który, jeśli znalazł się w składzie, nie potrafił wygrać meczu w Premier League w dwóch pierwszych latach na White Hart Lane. Na koniec zamienił się w kata defensywy, posłańcem złej nowiny wszystkich bramkarzy.
Jeśli jego przejście na emeryturę zaskoczyło większość kibiców (a przecież sześć tygodni temu zobowiązał się do grania dla Walii tak długo, jak będzie chciał) - to być może właśnie po raz kolejny przedstawił światu swój dar wykręcania niezłych numerów. Bardziej niż jakikolwiek inny piłkarz ubiegłych dekad potrafił stworzyć coś z zupełnie niczego. Pierwszy gol dla Southampton tylko zwiastował następne trafienia, jak to mówią Anglicy, “outta nowhere”. Ten szalony sprint zakończony upodleniem Marca Bartry i prawdopodobnie najwspanialszy gol w historii finałów Ligi Mistrzów. Wybitny wolej z dystansu wbity Legii. Zdumiewająca przewrotka w starciu z Liverpoolem.
Ponadprzeciętny napastnik. Dowodów znaleźlibyśmy całe mnóstwo. To, co czyniło go jednym z najbardziej “niszczycielskich” piłkarzy na świecie przez większą część poprzedniej dekady, to fakt, że należał do rzadkiego grona skrzydłowych, którzy zagrażali w każdej sferze piłkarskiego rzemiosła. Potrafił potężnie uderzyć z dystansu, dziurawiąc ręce, jak Lorisowi Kariusowi. Gdy się rozpędził, niewielu mogło go dogonić. Wyścig z Bale’em od początku wydawał się niesprawiedliwy. Maicon z Interu dobrze pamięta szyderstwa ze strony fanów, gdy na pierwszych dwóch metrach mógł zobaczyć jedynie plecy “Księcia”. W dodatku Bale kapitalnie spisywał się w walce o górne piłki, niejednokrotnie zdobywając gole głową (także w finałach LM!) albo strzałami ze stałych fragmentów gry. Jaka wielka szkoda, że nogi, które poniosły Garetha do alei zasłużonych, nie mogą go już dalej unieść.
Grał jak chciał, zakończył jak chciał
Kariera Bale’a zależała od jego osiągnięć z dwoma zespołami: Realem Madryt i Walią. Dziwaczny paradoks związany z tym piłkarzem polegał na tym, że chociaż ścieżki jego i “Królewskich” z rzadka się ścinały, publicznie zarzucali sobie najgorsze cechy, wyglądając jak źle dobrane małżeństwo bez motywacji i priorytetów. W rzeczywistości jednak dzięki tej kohabitacji zdobywali szczyty. Nie da się zapomnieć długiej i toksycznej końcówki, ale lata Walijczyka na Bernabeu to pasmo sukcesów. Skończył ten rozdział ze 106 golami (więcej niż brazylijski Ronaldo) i 65 asystami (o jedną mniej niż Zinedine Zidane) w 256 występach. I jeśli historia nie miała litości dla Brytyjczyków próbujących swych sił poza Wyspami, to Bale tym trendom po prostu zaprzeczył. Został największym sportowym produktem eksportowym Wielkiej Brytanii.
Wygrywał i zarabiał w Madrycie, ale to drużyna narodowa znaczyła dla niego więcej niż cokolwiek innego, co też pięknie ujęła jego wypowiedź zapowiadająca pożegnanie. Cicha, skromna osobowość oraz wielkie umiejętności ożywały jeszcze bardziej, gdy wkładał czerwoną koszulkę. Sprawiając wrażenie opętanego, raz za razem wyciągał swoich rodaków z tarapatów, a jego instynkt do przełamywania wyników w najważniejszych chwilach graniczył z cudem. Można szydzić, że w Katarze nie pokazał niczego wielkiego, że pojechał tam zupełnie bez formy, ale start na tym turnieju należał mu się jak psu buda. Nikt nie miał prawa odmówić mu tej ostatniej gry. I nikt nie zabierze mu tego faktu - ostatni mecz w karierze rozegrał na najważniejszej scenie futbolu.
Być może kiedyś będą mu wyciągane te grzeszki z Realu, źle prowadzone ostatnie etapy kariery, słodko-gorzki powrót do Tottenhamu, a potem niepotrzebna wizyta w Los Angeles, ale nawet takie rzeczy zdarzają się najlepszym. Jeśli zapomnimy na chwilę, że piłka nożna nie jest dyscypliną dla ustanawiania rekordów, paniczną gonitwą o liczby, a chodzi o piękno gry, to kilka razy stanie nam w oczach obraz Garetha Bale’a i kilka fantastycznych wspomnień z nim związanych. W ciągu 17 lat jako zawodowy piłkarz strzelił więcej pięknych goli niż jakikolwiek inny Brytyjczyk. I za to należy mu się szacunek.