Z "g*wnianego kraju" do "miasta, które może wrócić do baseballa". Starzał się pięknie, obrażał jak zwykle

Z "g*wnianego kraju" do "miasta, które może wrócić do baseballa". Starzał się pięknie, obrażał jak zwykle
Vlad1988/shutterstock.com
Kipiący kocioł ego i sportowej doskonałości. Mógł wszystko postawić do góry nogami, nawet w mieście przyzwyczajonym do charyzmatycznych macho, takich jak Los Angeles. Wcześniej podbił Europę kawałek po kawałku, niczym Rzymianie, pozostawiając po sobie ślad w każdym z krajów, które stały się jego domem po debiucie w Malmoe w 1999 roku. Zapraszamy na ostatni odcinek podróży po fascynującej karierze Zlatana Ibrahimovicia.
- Galliani powiedział mi: nie masz się co martwić, nie sprzedamy cię - uspokajał Zlatana Raiola.
Dalsza część tekstu pod wideo
Odetchnął. Tu, na San Siro czuł się jak… nie, nie jak w domu, bo tam więcej zaznał krzywd i niesprawiedliwości niż gdziekolwiek indziej. Tu, w Mediolanie, we Włoszech, zbudował swój pierwszy, prawdziwy dom. Wydawało się, że relacje on-klub są zbyt piękne, żeby ktokolwiek mógł je zniszczyć. A jednak. Zimą otrzymał informację od agenta: „Leonardo (dyrektor techniczny PSG - przyp. aut.) do ciebie zadzwoni”. Ale jak to? Przecież nie chce odchodzić. A Raiola nie dostał od niego zgody na szukanie nowego pracodawcy. Czyżby…?
- Galliani zapewnił mnie, że mnie nie sprzedadzą - mówił zdenerwowany do menedżera.
- Ale ja to wiem. Tylko że oni już cię sprzedali - usłyszał w słuchawce Zlatan.
Piłkarz w swojej drugiej książce pt. „Ja, Futbol” opisywał negocjacje z paryskim klubem. Mieli jasną strategię. Postawić takie warunki, na jakie żadna drużyna na świecie po prostu nie mogła przystać. Horrendalna podwyżka, najdroższy apartament i Bóg wie, co jeszcze? Proszę bardzo. Odpowiedź miała nadejść 20 minut później. „Wszystko zgoda, tylko podpisz”. Podpisał. Bo „jeśli mówię, że coś zrobię, to to robię”. Kilka miesięcy później znalazł się w samolocie do stolicy Francji.

Rewolucjonista

Podzielił ten kraj. Oczywiście dokonywał podziałów wszędzie, ale w „Heksagonie” (tak Francuzi często nazywają swoje państwo, ze względu na geometrię konturu mapy) zrobił to z największym rozmachem. Wdawał się w utarczki z dziennikarzami, ledwo tolerował swoich kolegów z szatni, kibiców miał w głębokim poważaniu. Niby nic specjalnego, zwykły Zlatan, ale coś, co rozpętało prawdziwą burzę, wydarzyło się po meczu w 2015 roku przeciwko Bordeaux.
- Od piętnastu lat gram w piłkę i nigdy nie widziałem tak beznadziejnego sędziego, jak w tym g*wnianym kraju - powiedział z kamienną miną, ale słowa zabrzmiały jak wystrzał z dziesięciu armat. „W tym gównianym kraju” wybrzmiało we wszystkich stacjach telewizyjnych, latało po setkach francuskich gazetach i jeszcze długo odbijało się echem. Dumny naród Francuzów został sprowadzony na ziemię przez zwykłego (?) piłkarza. Oburzenie zdążyli wyrazić wszyscy, jedni delikatniej (jak prezydent Sarkozy, wielki fan PSG), inni dosadniej, którzy apelowali, by się stąd wynosił. Delikatnie mówiąc, już wtedy było po Zlatanie.
Kraj ostatecznie nie zapewnił mu tego, czego pragnął, a czego nigdy nie zdołał osiągnąć - Ligi Mistrzów. Wszystko spełzło na niczym, pomimo czterech prób z coraz ambitniejszym zespołem i z coraz większymi gwiazdami. Zaczynał od partnerowania Ezequielowi Lavezziemu, a skończył mając wokół siebie Cavaniego i Di Marię.
Podczas czterech niezapomnianych lat na Parc des Princes, Zlatan pozostawił niezatarty ślad u mistrzów Francji. Przybył mając na karku 30 lat, a jednak i tak wzmocnił swoją dominację niesamowitą techniką, atletyzmem i siłą wykutą od zamiłowania do sztuk walki. Gol w stylu kung-fu na Stade Velodrome w 2012 roku czy piętka przeciwko Bastii rok później, to wszystko nadal widnieje w pamięci francuskich fanów.
Na boisku jarzył specjalną aurą, która wywoływała u przeciwników mieszaninę zaskoczenia i egzaltacji. Niektórzy pozwalali mu na grę, co skwapliwie za każdym razem wykorzystywał, inni zaś wpadali w pułapkę, wierząc naiwnie, że są w stanie go zatrzymać. Był niekwestionowanym królem Ligue 1, przerastał tę ligę jak dzisiaj Mbappe i Neymar, stał się chyba pierwszą prawdziwą supergwiazdą tych rozgrywek. Francuski futbol rzadko mógł świadkować takim wydarzeniom.
O nowym symbolu PSG świadczy jeden niezaprzeczalny fakt. Kiedy Szwed przylatywał z Mediolanu latem 2012 roku, klubem już od roku sterowali ludzie z Kataru, ale pomimo dużych inwestycji, jeszcze nie zapewnili sobie mistrzostwa. Złote medale niespodziewanie zawisły na szyjach piłkarzy z Montpellier. Z Ibrahimoviciem w szeregach wygrali kolejne cztery tytuły, a w sezonie po jego odejściu znów utracili przywilej i oddali koronę ekipie Monaco. Obecność Szweda doskonale oznaczała okres nieprzerwanej dominacji. Opuścił stolicę również jako najlepszy strzelec w historii klubu, ze 156 bramkami. Rekordy zmazał dopiero później Cavani.
Ze swoim spiętymi w kucyk włosami i tatuażami odznaczał się nie tylko jako elitarny sportowiec, ale jako coś więcej: siła natury połączona z prowokacją. Raiola przedstawił go Francji, porównując do Mona Lisy.
- Nie wiem wiele o Ligue 1, ale domyślam się, że oni mnie znają - witał się takimi słowami z publicznością. Osobowość, która wyniosła go ponad sport. Dlatego też został uwieczniony w formie lalek w satyrycznym programie telewizyjnym i dlatego od jego imienia wymyślono czasownik „zlataner”, oznaczający we francuskim „przytłoczyć kogoś, zdominować”. W końcu dlatego jego rzeźba stanęła w słynnym woskowym Musee Grevin.
Ale czy on naprawdę tak się sobą upajał czy odgrywał postać, która stopniowo zjadała jego prawdziwą osobowość? W filmie dokumentalnym „Ma part d’ombre” („Moja ciemna strona”), nakręconym przez Canal+ mówił: - Twierdzisz, że jestem arogancki, ale to Francuzi są znani ze swojej arogancji. Więc jestem dokładnie taki jak ty - powinieneś mnie kochać.
Kochali go i nienawidzili. Nic pomiędzy. Taka była jego historia w PSG.

Mile widziany imigrant

- Jestem jak zwierzę. Czuję, że jestem lwem - stwierdził Zlatan, gdy dwukrotnie wpisał się na listę strzelców w finale Pucharu Ligi w lutym 2017 roku. - Lew rodzi się lwem, a to znaczy, że jestem lwem - dopowiedział, żeby nie robić miejsca na jakąkolwiek interpretację. Prawie 900 lat po tym, jak Ryszard Lwie Serce wziął kuszę pod ramię podczas oblężenia zamku Chalus-Chabrol, oto przedstawił się nowy Zlatan Lwie Serce. Trochę siwiejący, ale nadal samiec alfa.
Los chciał, że „Ibra” przeprowadził się do Anglii tydzień po referendum, w którym naród zagłosował za opuszczeniem Unii Europejskiej. Szwedzki geniusz, urodzony przez rodziców imigrantów, świetnie prosperujący na całym kontynencie, teraz przybył, a jakże, w celach zarobkowych do państwa, które takich ludzi już sobie więcej nie życzyło.
Debata o Brexicie pokazała, jak Anglia jest nie tylko odizolowanym, ale też aroganckim krajem, najwyraźniej wierzącym, że eksport herbaty zrekompensuje opuszczenie największego jednolitego rynku na świecie. Gość z kucykiem i przydługim nosem uświadomił ludziom pogrążonym w wizjach o własnej wielkości, że angielska wyjątkowość to jedynie wydmuszka, za którą nic specjalnego się nie kryje.
Uwielbiał ich. Tych “Dumnych Synów Albionu”. Uwielbiał, ale niszczyć. Jak wtedy, w 2012 roku, po zdobyciu fantastycznego gola przewrotką z kilkudziesięciu metrów w barwach reprezentacji Szwecji. Po meczu powiedział: - Tak to jest z Anglikami. Jeśli strzelisz im bramkę, to jesteś dobrym graczem, jeśli nie, nie będziesz dobrym graczem.
Chociaż nawet po tym trafieniu, oni ciągle pozostawali nieczuli na sportowe uroki Ibrahimovicia. Dopóki, dopóty do nich nie przyjechał. Czy w Premier League było coś wyjątkowego, co ujawniłoby, że Zlatan jest niczym więcej, tylko wyrafinowanym autorytetem? Czy skrzypiące kości 34-latka narażały się na wyjątkowe wymagania gry w przesiąkniętej fizycznością lidze? Nie. Tak się złożyło, że cieszył się bardzo dobrym sezonem.
Strzelił gola w debiucie w meczu o Tarczę Wspólnoty. Ligowy debiut również zaliczył z trafieniem, także swoje pierwsze spotkanie na Old Trafford uczcił umieszczając futbolówkę w siatce. Od 6 listopada do 15 stycznia strzelił 13 goli w 13 meczach. Razem we wszystkich rozgrywkach miał ich na koncie 28. Nie tylko przeżył w Anglii, ale wyróżniał się klasą. W lutym 2017 roku stał się najstarszym graczem, który 15-krotnie pokonywał bramkarzy w jednym sezonie. Twórca historii. Żartował, że „podbił Anglię w trzy miesiące”. Ale czy to naprawdę żarty?
Jego drugi sezon zniszczyła poważna kontuzja kolana odniesiona w kwietniu. Nawet jego mityczny status nie przekonał United, by podarować mu nowy kontrakt. - Kolano Zlatana jest tak silne, że lekarze nalegali, by po zakończeniu kariery wrócił do nich i dał się zbadać ponownie - piał z zachwytu Raiola. W rzeczywistości mit nie mógł być dalej wspierany przez rzeczywistość. Przy braku gwiazdorskich występów zimą i nieustających, męczących wybrykach w mediach społecznościowych, „Czerwone Diabły” w humanitarny sposób postanowiły się z nim rozstać. Żegnaj, Europo.

Gość specjalny

Nie chciał natomiast rezygnować z kulturą Anglosasów. „Los Angeles, witaj u Zlatana” - widniało na plakacie promocyjnym. Na całym świecie każdego „importowanego” gracza obarcza się pytaniem „czy da radę?”. Ale to nie dotyczy ludzi, których celem samym w sobie jest gaszenie pożaru benzyną. Przybył do MLS i z miejsca rozpalił ligę, jak Polacy grille w pierwsze ciepłe wiosenne popołudnie. A kiedy skończył, odszedł w taki sam sposób, w jaki przybył. Z uderzeniem i mrugnięciem oka do widza w tym samym czasie.
Jego gole w Major League Soccer są niezapomniane: od 40-metrowego woleja w debiucie do bramki strzelonej nożycami. Nie byłby tym samym Zlatanem, gdyby nie zrobił coś ekstra, więc na wszelki wypadek wpisał się jeszcze do kronik brutalnym łokciem wymierzonym w Mohameda El-Munira. Jeśli chodzi za to o słowne wyskoki, to władze ligi z minorową miną przyjęły komentarz “jestem jak ferrari otoczone fiatami”, podobnie jak uwagę, że „po jego odejściu, Los Angeles może wrócić do gry w baseball”.
Fani uwielbiali Szweda, który podpisywał każdy autograf i pozował do wielu zdjęć, a nawet może potrzymał jedno dziecko lub dwa. Sprawiał, że wszystkie mecze Galaxy stawały się wydarzeniami, które po prostu trzeba zobaczyć. Ale czy będą za nim tęsknić? Za nim pewnie nie, ale za biletami, które dzięki niemu sprzedali, już pewnie tak. Za sposobem, w jaki pomógł uczynić klub istotnym w tak hermetycznie sportowym mieście jak Los Angeles, pewnie też. Z drugiej, a może najważniejsze strony, jego odejście ulżyło wszystkim innym. Kolegom, których notorycznie obrażał i wyśmiewał, przeciwnikom, których obijał i z nich dworował, a na pewno księgowym, którym zleciał z listy płac ponad siedmiomilionowy bagaż. Fajnie, że był, ale jeszcze lepiej, że już go nie ma.
Wyjechał, bo wezwała go stara miłość. Ostatnia szarża ma się dokonać w Mediolanie. Czy zdąży, zanim wybije czterdziestka? Na razie na jego drodze stanął potężniejszy przeciwnik - koronawirus.
Tobiasz Kubocz
***
Zachęcamy do przeczytania wszystkich części historii Zlatana Ibrahimovicia. Od trudnego dzieciństwa, kradzieży i problemów w Szwecji, po widowiskową przygodę w Amsterdamie, kolejne perypetie i kontrowersje we Włoszech, aż do nieudanego romansu z Pepem Guardiolą i "Dumą Katalonii".

Przeczytaj również