VAR miał przynieść sprawiedliwość, a kontrowersji przybywa. Od pięciu lat kręcimy się w kółko
Koniec z wykorzystywaniem ludzkich błędów. Koniec z kontrowersjami dotyczącymi decyzji sędziowskich. Koniec z podstępnymi zagraniami piłki ręką oraz z lekkomyślnymi atakami na nogi. Wszystko przecież obserwuje szereg kamer. Lista pozytywnych zmian, jakie VAR wprowadził do dyscypliny, jest długa. Ale jak wszystkie rzeczy we wszechświecie, również i ten system ma swoją porcję niedoskonałości. Minęło pięć lat odkąd VAR wkroczył do świata futbolu.
W czerwcu 2016 roku zastosowany jako próbne narzędzie, dziś jest niezbędnikiem każdego meczu “o coś”. Video Assistant Referee potrzebował kilku lat, aby zadomowić się w świecie piłki. Na początku wdrażania, technologia okazywała się zbyt wolna, aby można było ją stosować w tak szybkiej grze, jak piłka nożna. Potem po kilku latach system osiadł w rzeczywistości, futbol musiał się do niego przyzwyczaić, a rozgrywka zmieniła się - właściwie nie do poznania. Co dziś wiemy po pięciu latach doświadczeń?
Grubość linii i pachy jako wyznacznik
Przed obecnym sezonem Premier League napisała do swoich 20 klubów-członków z pytaniem, jak powinna naprawić VAR po nieustannej krytyce ze strony menedżerów i fanów. System pozostaje pod ciągłym ostrzałem, jednak nie ma szans na powrót do futbolu bez wideoweryfikacji. Wszystkie organy zarządzające potwierdziły bowiem zaangażowanie w jego funkcjonowanie i rozwijanie. Angielska liga zbadała więc rolę wirtualnego asystenta w kluczowych decyzjach, takich jak wychwytywanie spalonych, kontakty w polu karnym i faule na czerwoną kartkę, jednak od razu zastrzegła, że ma związane ręce co do wprowadzania zmian, ponieważ przepisy dotyczące VAR wydawane są przez IFAB, komórkę odpowiedzialną za tworzenie i nowelizację regulaminu gry.
Premier League mogła jedynie uruchomić poprawki co do zachowań, które wzbudzały największe zastrzeżenia. Pogrubiono więc linię spalonego, aby więcej o ofsajdzie nie decydował tzw. “wystający paznokieć” piłkarza atakującego bramkę. Nawet i ta zmiana nie pomogłaby w sytuacji, takiej jak poniżej. Jak widać, cała sylwetka Patricka Bamforda jest wyraźnie w regulaminowej strefie, ale człowiek obsługujący VAR nie wiedząc czemu zdecydował się narysować linię spalonego na… pachach napastnika Leeds, co wyraźnie nie powinno być częścią ciała, która ma znaczenie, jeśli chodzi o przepisy. Takie błędy w obsłudze VAR przez człowieka słusznie wzburzyły kibiców, którzy siadają przed telewizory oglądając futbol na najwyższym poziomie.
Na tym polega problem funkcjonowania systemu. Obsługuje go nie wszechwiedząca maszyna, a ludzie, którzy dokonują wyborów, oglądając sytuacje siedząc przed ekranem. Nie ma algorytmu, nie ma sztucznej inteligencji, jest tylko dodatkowa para oczu, która dołącza do zmagań sędziów na boisku. Pięć lat po wprowadzeniu narzędzia nadal kultywujemy iluzję, że technologia stoi po neutralnej stronie, a ludzie obsługujący ją stosują się do zasad bez subiektywnej ingerencji. To mrzonki.
VAR sprawił, że pomysł, iż sędziowie mogą popełniać błędy, stał się jeszcze mniej akceptowalny. W istocie uczyniło to niezrozumiałym fakt, że arbiter może interpretować sytuację inaczej niż my przed telewizorem. A poprzez dyskusje i spory z VAR, domagając się czasami większej interwencji, wypaczyliśmy jego zastosowanie.
Pamiętacie, że w momencie jego wprowadzenia, system był ograniczony jedynie do przypadków “jasnego i oczywistego błędu”? Od samego początku budziło to kontrowersje: czym jest oczywisty błąd? Gdzie leży granica między “jasnością” a sytuacją, gdzie “można przymknąć” oko? W pierwszych dwóch sezonach jego stosowania użycie wideoweryfikacji ograniczało się właśnie do tego: rewizji decyzji, gdy sędzia pozwolił sobie na “zdrzemnięcie się”. Potem jednak coś się zmieniło. I nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy na lepsze.
Plaga jedenastek
Popatrzmy na liczby i niech przykładem będzie włoska Serie A. Według opracowania statystycznego w pierwszych dwóch latach działania VAR liczba przyznanych rzutów karnych pozostała taka sama niż przed rewolucją. Gwałtowny wzrost przyszedł od sezonu 2019/20, wtedy pobito wszelkie rekordy. Zagwizdano wówczas średnio 4,92 rzutów karnych na kolejkę, podczas gdy poprzedni najwyższy wynik wynosił 3,68 i sięgał czasów przełomu lat 40. i 50. ubiegłego wieku. W sumie przyznano 187 rzutów karnych, a drużyna, która otrzymała ich najwięcej, Lazio, miała szansę na bramkę z jedenastu metrów aż 18 razy (czyli prawie co drugi mecz). Rzymianie pod tym względem pobili wtedy rekord nie tylko Włoch, ale też i Europy w pojedynczych rozgrywkach ligowych.
W tamtym roku dyskusja nad przepisami dotyczyła głównie zagrań ręką, które były przyczyną monstrualnej liczby rzutów karnych. Nastąpiła zmiana w interpretacji przepisów, przynajmniej tego mogli się domyślać piłkarze i kibice, bo nikt z najwyższych szczebli sędziowskich nie wspomniał o tym wprost. Wystarczyło dotknąć piłkę ręką przypadkowo, w jakimkolwiek kontekście lub sytuacji, aby otrzymać karę. Przynajmniej tak to wyglądało na zewnątrz.
Dzięki niewielkiej zmianie regulaminu, w kolejnym sezonie liczba jedenastek została zmniejszona, ale nadal pozostała na wysokim poziomie: 3,95 karnych na kolejkę. To nadal najwyższa średnia, nie licząc rekordowego sezonu. W poprzedniej kampanii tematem przewodnim natomiast był AC Milan, który zdołał przebić dokonania Lazio - 20 wskazań na “wapno”. Anomalia liczbowa, biorąc pod uwagę, że drugie Sassuolo miało ich już “tylko” 14.
Raz tak, a raz siak
Porażką wideoweryfikacji jest od początku brak transparentności, co prowadzi do uciekania się w teorie spiskowe. Widać to na przykładzie Hiszpanii w ostatnich tygodniach. Zdeptanie Viniciusa w meczu Realu z Osasuną, nieuznany gol Lucasa Ocamposa w starciu Sevilli z Mallorcą czy kompletnie niezrozumiałe decyzje w ostatnich minutach spotkania Atletico przeciwko Levante. Nie ma jednak drużyny lub grupy kibiców, która nie czułaby się pokrzywdzona w trakcie sezonu.
Ale najbardziej hiszpańską publiczność rozbudziła sytuacja w finale Ligi Narodów, kiedy decydującego gola strzelił Kylian Mbappe, znajdujący się na pozycji spalonej. Sędziowie po długiej analizie postanowili zaliczyć bramkę ze względu na zagranie piłki przez Erica Garcię. Zgodnie z najnowszą interpretacją przepisów, celowe zagranie futbolówki po podaniu do piłkarza na pozycji spalonej kasuje pozycję spaloną. A obrońca “La Furii” ledwie ją musnął. Trzy tygodnie później w La Liga w bardzo podobnej sytuacji nie zaliczono bramki Guido Carrillo z Elche (od 1:23). Nadal więc w erze VAR dwa niemal identyczne zagrania wydają się być interpretowane zupełnie inaczej. Podważa to sens wspomagania się powtórkami.
O ile VAR to absolutna konieczność w obecnej epoce futbolu, aby pomóc sędziom i uwiarygodnić podejmowanie decyzji ku radości graczy oraz trenerów, o tyle jego wdrożenie jest nadal punktem żywiołowej debaty nawet pięć lat po powstaniu. Fani mają wątpliwości, a eksperci twierdzą, że długie oczekiwanie na potwierdzenie decyzji wybijają z rytmu meczowego. Istnieją teorie o sędziach, którym nakazano posłuszeństwo wobec VAR jako wyższej instancji.
Ale w sumie to nadal technologia w budowie i może cała krytyka w końcu zostanie zmaterializowana w postaci znacznie ulepszonego systemu, który nie tylko zwiększy dokładność, ale również pomoże fanom cieszyć się oglądaniem płynnej rozgrywki. Oby to stało się jak najszybciej.