To finał dwóch klubów spod ciemnej gwiazdy. Jedni zbyt bezczelni, drudzy obrzydliwie bogaci

Nie są za bardzo lubiani. W Niemczech Bayern ma poza Bawarią potężny front antagonistów. PSG to z kolei drużyna kojarząca się z tym, co najgorsze we współczesnym futbolu - budową mistrzowskiego składu za wszelką cenę. Dziś zmierzą się ze sobą, by udowodnić, która wytyczona droga była właściwa do osiągnięcia największego sukcesu w piłce klubowej, a także wyjaśnić kilka spraw z przeszłości.
Z wielu perspektyw w Bawarii narodził się doskonały team. Bayern doszedł do swojego jedenastego finału Ligi Mistrzów po 10 zwycięstwach z rzędu w tych rozgrywkach. I 20 w ogóle. Co bardziej szalone, w ostatnich 29 meczach “Die Roten” wygrali 28 razy. Jeden mecz, z Lipskiem, zremisowali. Liczby z ostatnich trzech gier? Piętnaście goli strzelonych, trzy stracone. Nikt nigdy nie dotarł do finałowego starcia w lepszej formie. Jeśli w ogóle można to tak nazwać. Wydaje się, że ostatnie miesiące wykraczają raczej poza definicję “formy”. Bawarczycy zabierają oponentom chęć grania. Wysysają dusze. Posyłają do diabła.
Niepopularny hegemon
Przed Bayernem ponownie otwiera się wspaniała perspektywa powtórzenia potrójnej fiesty z 2013 roku. Prezes zarządu Karl-Heinz Rummenigge chwali “wspaniały charakter i wielką wolę walki”, Serge Gnabry mówi, że nie zna nikogo w drużynie, kto nie wierzy w zgarnięcie całej puli. Obecną ekipę łączy wyraźny pragnienie zwycięstwa i mentalność zwycięzców. Oraz profesjonalizm, który szczerze podkreślają starsi gracze i członkowie mistrzowskiej ekipy sprzed siedmiu lat, czyli Manuel Neuer, Thomas Mueller i Jerome Boateng.
Niemcy powinni cieszyć się z tego, że mają wybitny zespół, ale tak w istocie nie jest. To trochę “przeklęta” drużyna, z którą mało kto poza Bawarią się utożsamia. W badaniu przeprowadzonym dwa lata temu przez gazetę “Tageszeitung” Bayern znalazł się na ostatnim, 36. miejscu w tabeli sympatii. Nawet mający bardzo złą renomę RB Lipsk wypadł w ankiecie wyżej. Dlaczego akurat w tej klasyfikacji Monachium zawsze będzie szorował dno?
To oczywiście kwestia zazdrości. Żadna inna niemiecka drużyna nie zdobyła tylu tytułów mistrzowskich i żadna inna nie prezentuje się tak dobrze w Europie. Towar eksportowy na cały kontynent. To też poczucie wyższości. Bayern co roku rozkupuje lub zabiera największe gwiazdy rywalom, tworząc z Bundesligi własny, prywatny folwark. Pańszczyznę, którą zarządza, dając pozostałym marne ochłapy w postaci walki o drugie miejsce. Pozostaje też kwestia arogancji, zwłaszcza w osobie byłego już prezesa Uli Hoenessa, którego zjadliwe komentarze o przeciwnikach działają na kibicach jak płachta na byka. Każda ich porażka oznacza, że w tysiącach domów w Niemczech wystrzeliwują korki od szampana.
Drużyna za miliony
Na drugim biegunie mamy inny, całkowicie znienawidzony klub, który w ciągu dekady stał się miejscem przyciągającym najlepszych graczy na świecie. Zanim pojawili się tu szejkowie, PSG był jedną z kilku ekip stale wymienianych do walki o mistrzostwo. Teraz? Nikt sobie nie wyobraża kogoś innego na szczycie Ligue 1. Wszystko zmieniło się, gdy przybyli tu Zlatan Ibrahimović, Edinson Cavani, a później, rzecz jasna, Neymar i Kylian Mbappe.
A trener Thomas Tuchel w wywiadach nie mówi ani o Brazylijczyku, ani o Francuzie. W ogóle nie lubi mówić o indywidualnościach. Słowem oczywiście nie zająknie się, że ma do dyspozycji najdroższy duet supernapastników w historii futbolu. Obaj piłkarze kosztowali razem dokładnie 400 mln euro. Zamiast tego pomrukuje o “dobrej mieszance jakości, trzymaniu się zasad i determinacji”. Właśnie. Determinacji.
W 2011 r. nowi katarscy właściciele PSG nakreślili okno czasowe dla podboju Europy przez ich klub. W ciągu pięciu lat Paryż miał zabłysnąć jeszcze większym światłem. Okazało się szybko, że tworzenie wielkiego teamu to nie bułka z masłem, a same pieniądze nie wystarczą do odniesienia sukcesu. Trzeba było czekać prawie dekadę. Dekadę upływającą pod znakiem wytykania palcami, złośliwych komentarzy i oskarżeń (słusznych bądź nie). To musiało się skumulować. Nigdy wcześniej w katarskiej erze paryżan tak drogo kupiony zespół nie wydawał się bardziej zjednoczony, grający w takim kolektywie i z zapałem.
Absolutnie kluczową rolę odgrywa w tym Tuchel. Niemiec, co roku skazywany na dymisję, nielubiany nawet wśród tych, którzy go zatrudnili, lecz za każdym razem dodający argumentów, by go zatrzymać i dać jeszcze jedną szansę. To człowiek “zmiękczający” ostre krawędzie wytworzone wskutek sączącej się nienawiści do klubu. Pomimo wielu wspaniałych graczy, szkoleniowiec utrzymuje mentalność “małego zespołu”. - Czuję się, jakbym trenował kogoś słabszego. Zawodnicy nie czują się gwiazdami, są pokorniejsi niż moi podopieczni z Mainz - komentuje.
Pokora, skromność, cichość. To bije także od niego. Gdy dziennikarze po raz kolejny wytykali Neymarowi brak precyzji i zaprzepaszczenie wielu szans bramkowych, Tuchel tylko wzruszył ramionami i odpowiedział: - Co mam mu powiedzieć? Jakie rady przekazać, skoro sam w karierze strzeliłem tylko dwie bramki?
Twarde charaktery i animozje
Myli się jednak ten, kto sądzi, że Francuzi po prostu się podłożą i poproszą o lekcję piłki nożnej. Że będą ulegli. W grę wchodzi znacznie więcej niż sam puchar i tytuł najlepszej drużyny klubowej w Europie. Starcie PSG i Bayernu to starcie dwóch wielkich charakterów, ale też wyrównanie rachunków. Udowodnienie przeciwnikowi, jak bardzo nie miał kiedyś racji. Etatowy lewy ofensywny obrońca paryżan, Juan Bernat, reprezentował barwy bawarczyków w latach 2014-2018. Wyleciał jednak z klubu z hukiem. Uli Hoeness, były prezes, nigdy nie szczycił się dyplomatycznym podejściem do kogokolwiek. Zwykle mówił to, co mu ślina na język przyniosła. Ale dwa lata temu, po meczu z Sevillą, przeszedł sam siebie. Jawnie oskarżył Bernata za niepowodzenie drużyny.
- On całkowicie odpowiadał za to, że prawie odpadliśmy. Tego dnia zdecydowaliśmy, że go sprzedamy. Niewiele brakowało, a kosztowałby nas cały sukces w Lidze Mistrzów - grzmiał na konferencji prasowej.
Kilka dni temu Hoeness, słysząc o golu lewego obrońcy w półfinale przeciwko Lipskowi, rzekł tylko, że “jest bardzo szczęśliwy, skoro Bernat wciąż potrafi strzelać gole”. Pochwała i uszczypliwość. To typowe. Tak bardzo w stylu filozofii Bayernu: “Mia san Mia”. “Jesteśmy, jacy jesteśmy”. W domyśle: “bezczelni, ale nic na to nie poradzimy”. Każdemu kibicowi z Niemiec na dźwięk tej frazy mimowolnie zaciska się pięść.
Bawarska “życzliwość” dopadła także Tuchela, gdy kilka lat temu łączono jego nazwisko z posadą trenera Bayernu. Raczej po cichu, aniżeli realnie. Pół żartem, pół serio, kandydatura ówczesnego szkoleniowca Borussii Dortmund nie mogła wygrać z jednego, mało poważnego, ale najważniejszego powodu. Thomas to wegetarianin z mentalnością ascety, a jego potencjalny nowy szef, Hoeness, to przecież król Kiełbasy (przedsiębiorca wypłynął właśnie dzięki inwestycjom w branży spożywczej). Jeden z nich więc zakazywał jedzenia makaronu w Dortmundzie, a drugi nie miał za grosz zrozumienia dla ludzi, którzy nie tykali mięsa. Związek, nawet jeśli by tego doszło, z góry musiałby być skazany na porażkę. Jak małżeństwo z rozsądku bez nawet jednej iskierki pragnienia.
Tuchel już zresztą jeden osobisty rozrachunek ma za sobą. Półfinałowy pojedynek z RB Lipskiem oznaczał też dla niego starcie z dawnym podopiecznym z rezerw Augsburga, Julianem Nagelsmannem. Nagelsmannem, którego niemieckie i światowe media ogłosiły taktycznym geniuszem. Szkoleniowiec “Byków” miał ośmieszyć swojego “futbolowego ojca”. Prześcignąć mistrza. Nic takiego się nie stało. Młodszy z trenerów sam zostal postawiony do kąta po trzech imponujących ciosach.
Francuzi lubują się w poszukiwaniu symboli, więc redaktorzy “L’Equipe” przypomnieli, że to oni kiedyś wymyślili i zaprojektowali puchar z wielkimi uszami dla zwycięzcy Ligi Mistrzów. Kiedy więc w 1956 roku ówczesny redaktor gazety, Jacques Goddet, wręczał pierwsze trofeum Santago Bernabeu, prezesowi Realu Madryt, drużyny, która właśnie pokonała w finale Pucharu Europy Stade Reims, powiedział mu: - Dbaj o to. To dziecko miłości.
Czy “dziecko miłości” pasuje więc do klubu tak chronicznie niekochanego ze względu na to, kto jest jego właścicielem i jak podporządkował sobie futbol dzięki pieniądzom? Czy bardziej do zespołu, który zdaje się nie mieć “ludzkich uczuć”, u którego parcie na sukces i powtórzenie potrójnej korony stało się obsesją? Nikt nie pamięta takiego pojedynku w finale, gdzie obie strony miałyby tak niewielu sympatyków, a takie rzesze adwersarzy i jawnych wrogów. I raczej nie zmieni się to po ostatnim gwizdku. PSG nie stanie się nagle biedny, a Bayern czarujący. Ale obie ekipy mogą nam zagwarantować fantastyczną futbolową ucztę. Czekamy.