Rzut karny to jeszcze nie gol? Gospodarzom pomagają "ściany"? Burzymy piłkarskie mity!
Słyszymy je przy okazji niemal każdego meczu. Puszczamy je mimo uszu, bo po tysięcznym powtórzeniu traktujemy je jako nic nie znaczące śmieciowe powiedzonka, które kibic piłki nożnej zna od dziecka. Ale czy nie za wcześnie uznaliśmy je za pewnik? Pewne utarte hasełka dzięki liczbom są absolutnie weryfikowane. Sprawdziliśmy, które są prawdziwe, a które można odesłać na śmietnik historii.
W repertuarze komentatorów sportowych slogany mieszczą się na pierwszych kartkach. Większość na stałe wpisała się w język piłki nożnej. Poniżej znajdziecie najważniejsze i najczęściej spotykane hasła – sami oceńcie, czy można je jeszcze traktować na poważnie, czy już tylko z przymrużeniem oka.
„Rzut karny to jeszcze nie gol”
Jeśli przyjąć logikę do argumentacji tej tezy – jest ona jak najbardziej pełnoprawna. Według różnych danych procent skuteczności rzutów karnych niemal we wszystkich rozgrywkach waha się pomiędzy 70% a 80% procent i utrzymuje się już od wielu lat. Badania dowodzą, że im bardziej prestiżowy turniej, im więcej można wygrać i im więcej stracić – tym skuteczność spada do dolnych rejonów 70%. Wiąże się to oczywiście ze zwiększoną presją, stresem, a tym samym „cięższą” nogą i „wariującą” głową. Ale nie tylko.
W finałach Mistrzostw Świata, wg portalu fivethirtyeight, do 2014 roku ta statystyka wyniosła ok. 72%, gdzie już na Mistrzostwach Europy wskaźnik skacze do około 75 proc. W ligowych zmaganiach jest jeszcze nieznacznie wyższy i wynosi od 74% w La Liga do 78% w Serie A.
Przy czym należy też pamiętać, że uczestnicy wielkich imprez już na starcie mają pod górkę, ponieważ specyfiką tych zawodów są konkursy „jedenastek”, gdy nie zdoła się wyłonić zespołu, który ma awansować do kolejnego etapu w fazie pucharowej. Zatem, podczas gdy w zwyczajnym, ligowym spotkaniu do rzutu karnego odsyła się najczęściej specjalistę od tego fragmentu gry, to już do konkursu desygnuje się tych nieco słabszych. Siłą rzeczy – skuteczność musi być mniejsza.
Każdy piłkarz i prawie każdy kibic wie natomiast, przynajmniej teoretycznie, jak strzelić z jedenastu metrów, by bramkarz nie miał kompletnie nic do powiedzenia. Dzieląc bramkę na sześć prostokątów, otrzymujemy strefy, gdzie posyłane są piłki. Górne zony są poza zasięgiem umiejętności bramkarskich, niezależnie od tego, jak utalentowanego mamy przed sobą bramkarza. Celny strzał w te rejony to właściwie stuprocentowy gol, niemniej to nadal są zadania „na szóstkę” – dla odważnych. Próby te bowiem w sposób naturalny wiążą się z podejmowaniem najwyższego ryzyka – trafienia w obramowanie bramki lub całkowitego pudła.
Poniżej: Podział na strefy bramkowe i procenty oddanych prób przez strzelców jedenastek. Od góry: karne strzelone, karne obronione i karne przestrzelone
Co ciekawe, przepis gry o rzucie karnym jest stary jak sama dyscyplina, a jednak od początku jego wprowadzenia wciąż nie udało się tak rozwinąć umiejętności piłkarskich, by wyśrubować współczynnik poprawnych prób. I to mimo ewoluowania pomniejszych zasad, raz utrudniających zadanie strzelcowi, innym razem mu pomagających.
„Liczba rzutów rożnych przekłada się na wynik”
To może zaboleć wielu szkoleniowców, którzy przykładają wielką uwagę na rozegranie tych stałych fragmentów. Najnowsze prace badawcze pokazują, że kornery są najmniej istotnym elementem gry. Statystycznie, są po prostu najmniej efektywne.
Od 2000 roku, biorąc pod uwagę tylko 5 najsilniejszych europejskich lig, jedynie 3,3% rzutów rożnych kończyło się zdobyciem gola. Kolejne statystyki są bardziej zatrważające, bo przy 40% bitych rogach piłka przechodzi przez pierwszą przeszkodę w postaci piłkarza rywala, 16% kończy się uderzeniem na bramkę, a jedynie 7% - strzałem celnym. 1% wszystkich kornerów to tzw. „gol olimpico”, w Polsce bardziej znany jako „rogal” – czyli gol bezpośrednio bity z rogu.
W przeciwieństwie jednak do rzutów karnych, dane te zmieniły się – i to znacząco. Jak dowodzą statystycy, przed erą Premier League (czyli do 1992 r.) procent rzutów rożnych zamienionych na zdobycze bramkowe wynosił 6,5 (a dokładniej ze 168 tys. rogów strzelono prawie 11 tys. goli). Co się więc stało, że walka o kopanie z narożnika praktycznie przestała się opłacać?
Może to zabrzmieć śmiesznie, ale obrońcy stali się mądrzejsi. A to głównie dzięki wnikliwej analizie materiałów wideo, ale też rozwoju myśli taktycznej. Dziś trenerzy dbają bardziej o to, by bramki nie tracić, stąd oszczędność w liczbie piłkarzy atakujących pod polem karnym przy stałych fragmentach. Wnioskowanie szkoleniowców jest proste: im mniej angażujących się w atak zawodników, tym mniejsza szansa na skuteczny kontratak rywala. I tak w Arsenalu liczba atakujących spadła ze średniej 5,8 w „niepokonanym” sezonie 2003/04, do 4,9 w poprzednim roku.
Kolejnym niezrozumiałym trendem przy rzutach rożnych są dośrodkowania z „odchodzącą” piłką. Ten typ rozegrania jest wybierany w 62% przypadkach w Premier League i nieznacznie rzadziej w innych wielkich ligach. A przecież tak bita futbolówka jest wolniejsza i daje więcej czasu defensorom przeciwnika na odpowiednie ustawienie się. Zachowawcze nastawienie drużyn już wkrótce może doprowadzić do absurdów: braku dośrodkowań, wyłącznie krótkich rozegrań, a w skrajnym wypadku do zachowania podobnego, jak u piłkarzy Jagiellonii w zeszłym sezonie.
„Gospodarzom pomagają ściany”
Chyba jedyny mit piłkarski, do którego po weryfikacji trudno się przyczepić. Nie ma żadnego przekłamania w tym aksjomacie, że drużyny sportowe (nawet nie tylko futbolowe) mają większe szanse na zwycięstwo, gdy grają u siebie. Stoi za nimi tłum wypełniający własny stadion ufnością i głośnym dopingiem, piłkarze lepiej znają obiekt i nawierzchnię.
Przeciwnik? Zmaga się w najlepszym wypadku z cichą pogardą, w najgorszym – z otwartą niechęcią. Zawodnicy z kolei są po krótszej czy dłuższej podróży, śpią w hotelach, a nie we własnych łóżkach.
Poniżej: Stosunek meczów wygranych u siebie i na wyjeździe w europejskich ligach
Statystyki meczowe są nieubłagane. Gospodarz wygrywa częściej w każdych rozgrywkach. Od estońskiej ekstraklasy po Ligę Mistrzów. W sezonie 2014/15 prześledzono absolutnie wszystkie krajowe zawody, wyniki naniesiono na tabelę powyżej, z której można wysnuć prosty wniosek. Im gorsza reputacja kibiców, tym częściej na boisku zwyciężali miejscowi piłkarze. Stąd wysoki procent wygranych spotkań domowych w ligach bałkańskich: bośniackiej, serbskiej, albańskiej i macedońskiej, które znalazły się na pierwszych czterech miejscach. Gorąco jest również na stadionach w Brazylii, dlatego i tamtejsza Serie A wisi wysoko w rankingu.
Kiedyś zauważono również ciekawą rzecz przy okazji formy Arsenalu. Kiedy „Kanonierzy” przenosili się z Highbury na Emirates, bardzo ucierpiała ich domowa dyspozycja. Wprawdzie nie przegrywali wielu meczów, ale sporo remisowali z zespołami średniej klasy.
Odpowiada to trendowi często obserwowanemu w Stanach Zjednoczonych, który pokazuje, że drużyny mają tendencję do obniżania „przewagi domowej”, kiedy przenoszą się na nowe obiekty. Gracze dostosowują się wówczas do nowego otoczenia. Dzieje się to nawet wtedy, gdy team porzuca stary „dom” i wprowadza się na ultranowoczesny stadion, który może pomieścić znacznie więcej kibiców, którzy, co logiczne, powinni generować więcej dopingu. Tak to nie działa. Znajomość otoczenia może być ważniejsza od wsparcia fanów.
„Wygrywasz, gdy posiadasz piłkę dłużej niż przeciwnik”
Teza, która upadła chyba najpóźniej. Wiele piłkarskich filozofii żyło i umierało z ideą jak najdłuższego utrzymywania piłki przy nogach. Dlaczego mnóstwo kibiców, ekspertów, a nawet trenerów przykłada tak dużą rolę do tej statystyki? To proste. Bo telewizyjni realizatorzy graficzni nie pokazują na ekranach ciekawszych. A porażkę trzeba usprawiedliwić. Jak często bowiem słyszymy w pomeczowych komentarzach: „przegraliśmy niezasłużenie, mieliśmy więcej z gry!”?
Co więcej, fetysz „posiadania” bardzo często był podkręcany przez uznane marki : „Jeśli częściej grasz piłką, nie musisz się bronić” (Johan Cruyff) czy „Jeśli nie stracisz piłki, nie musisz jej odzyskiwać” (Tim Sherwood). Wszystko było w porządku, układało się w całość, dopóki Barcelona Guardioli ze swoją „tiki-taką” wygrywała. Prosta relacja liniowa. Posiadania – gole – zwycięstwa – trofea. Gdy łańcuch został zerwany, pojawił się problem.
Szybko się okazało, że bez ciągłego panowania nad rywalem, dogrywania od nogi do nogi, bez setek podań – również da się wygrywać. Rzadziej, ale można. Najlepszym przykładem jest mistrz Anglii sprzed trzech lat. Leicester City sięgnął po najważniejsze trofeum na Wyspach Brytyjskich mając średnią posiadania piłki 44% we wszystkich 38 meczach. Tylko w sześciu było częściej przy piłce.
Wciąż jednak „Lisy” są tą jedyną małą plamką, na tle wielu mocniejszych punktów. Z tego sezonu 2015/16 powstały inne badania, a te nadal wskazują, że klub dłużej utrzymujący się przy piłce – strzela więcej goli. Wystarczy rzut oka na diagram poniżej – pokazujący dane zespołów z 5 największych lig.
„Derby rządzą się własnymi prawami”
Przyznam się szczerze, że miałem wielki kłopot z udowodnieniem, potwierdzeniem lub zaprzeczeniem tego hasła (czy może bardziej: powiedzonka?). No bo co ono właściwie znaczy? I w jakim kontekście jest używane? Sugeruje ono zjawisko trudno wytłumaczalne, coś, co dzieje się zupełnie inaczej, niż w normalnych warunkach powinno. Czy wtedy, gdy teoretycznie słabszy rywal wygrywa nad teoretycznie mocniejszym? Być może, ale statystycznie nie daje się tego rozwikłać.
Bardzo często zresztą z tym sloganem mamy do czynienia nie po meczu, a przed nim. W trakcie konferencji prasowych, szkoleniowcy usprawiedliwiając się na „zaś”, mówią o derbach i tych mistycznych „prawach”, jednocześnie mając na myśli po prostu, że „będzie trudno” i „proszę nas nie winić za ewentualną porażkę”. Dlaczego? „Bo to derby”.
***
Znacie inne piłkarskie „prawidła”, z którymi nikt się wcześniej nie mierzył? Które można podważyć albo uznać, że faktycznie mają swoje usadowienie w statystykach lub badaniach? Dajcie znać w komentarzach!
Tobiasz Kubocz