Zmarnował trzy rzuty karne w jednym meczu i odkupił winy u boku "Boskiego Diego". Zwariowany świat Palermo
Kariera ograniczona do jednej anegdotki o niestrzelonych trzech rzutach karnych jest niepełna. Tak naprawdę liczbą historii mógłby obdarować życiorysy wielu zawodników. Nikt w jego kraju nie usłyszał tylu obelg, a potem prawie wynoszono go na ołtarze. Martin Palermo. Przeklęty Święty.
Zawsze miał pod górkę. Trafił na okres, gdy do przebicia się w utalentowanej grupie Argentyńczyków, trzeba było niezwykłych zdolności. Możliwości wysoce ograniczone, bo w pierwszym szeregu zawsze stali Gabriel Batistuta, Hernan Crespo czy Claudio Caniggia. A i tak przy rywalizacji z takim towarzystwem osiągnął wiele. 15 występów, 9 goli, 1 mundial. Byłoby więcej. Ale powstrzymało go fatum.
Niezapomniane mistrzostwa
Piękna Copa America w Paragwaju. Turniej całkowicie zdominowany przez „Canarinhos”, podrażnionych po ostatniej klęsce na mundialu we Francji. Brazylijski dream team: Rivaldo, Ronaldo, Amoroso, światu objawił się też po raz pierwszy Ronaldinho Gaucho. Argentyńczycy przystępowali do gier bez specjalnych wielkich nadziei, chociaż początek mógł takie wzbudzić. Ekwador tylko bezwiednie patrzył, jak Palermo miotał ich obroną jak opętany. Dwa gole i „muchas gracias”. Następny, proszę.
Zabawa miała się zacząć w drugim meczu. Kolumbia przechodziła rewolucję kadrową i również traktowała mistrzostwa Ameryki Południowej jako poligon doświadczalny dla swych młodych reprezentantów. Ale skoro naprzeciwko stanęli Argentyńczycy, trzeba było spiąć pośladki. Po pięciu minutach otrzymali pierwszy cios, gdy w niegroźnej sytuacji Alexander Vivoros dał swoją bezmyślnością powód, by sędzia odgwizdał rzut karny dla “Albicelestes”.
Palermo ustawił piłkę, wziął rozbieg i strzelił potężnie, wybierając moc nad finezję. Sieć nie zatrzepotała, za to poprzeczka niemal cudem nie odfrunęła razem z futbolówką w trybuny. Selekcjoner argentyńskiej kadry, Marcelo Bielsa, pozostał niewzruszony. Pechowy wykonawca jedenastki również przełknął niepowodzenie i wrócił na swoją połowę ze stoickim spokojem. Mecz się dopiero zaczął, “przecież będą jeszcze jakieś momenty” - mógł pomyśleć.
Po kolejnych pięciu minutach przed szansą wyjścia na prowadzenie, również z jedenastu metrów, stanęli Kolumbijczycy. I nie chybili. Autor gola podniósł trykot, odsłaniając koszulkę z nadrukowanym numerem 2. Spotkanie rozgrywano w piątą rocznicę zabójstwa Andresa Escobara, niechlubnego strzelca samobójczej bramki na mundialu w 1994 roku. W drugiej połowie znów karnego dostała Kolumbia, ale tym razem strzał łatwo obronił German Burgos. Gra się zaostrzyła, sędzia dawno przestał panować nad boiskowymi wydarzeniami. Do szatni przedwcześnie zszedł Javier Zanetti, który w nieprzepisowy sposób zrobił użytek ze swojego łokcia.
„Zostałem sam jak pies”
Piętnaście minut do końca. „Los Cafeteros” znowu urządzili sobie siatkówkę we własnej „szesnastce” i arbiter nie miał innego wyjścia, ponownie wskazał na wapno. Martin Palermo, zdeterminowany, by naprawić swoją wcześniejszą pomyłkę, podszedł do strzału, mimo sprzeciwu kilku kolegów z drużyny. Podczas rozbiegu słychać było z oddali głośną modlitwę argentyńskiego komentatora: „Vamos, Martin, Vamos”… a za chwilę rozbrzmiewał tylko radosny krzyk kolumbijskich fanów. Przeraźliwe pudło. Patrzył rozpaczliwie w stronę trybun, ale nie otrzymał stamtąd żadnego znaku. Tego wieczoru nie dało się uratować. Napastnik sięgnął dna…
… które zostało jeszcze przebite. Przenieśmy się w czasie: 90. minuta, Argentyna dostaje okrutną lekcję, na tablicy widnieje wynik 0:3, w Buenos Aires telewizory wypadają z okien, w barach tłuczone są butelki, a szyby w witrynach sklepowych. Martinowi jest wszystko jedno, wchodzi w drybling w polu karnym, potyka się o własne nogi, spogląda wyczekująco na sędziego, a ten, chyba z litości, po raz piąty w tym meczu gwiżdże jedenastkę. Nie do wiary. Antybohater chce się odkuć, jak hazardzista po długiej, nocnej przygodzie w kasynie, spłukany, rzuca na stół swe ostatnio pieniądze i wchodzi do blackjacka. Partnerzy nie chcą na to patrzeć, odwracają wzrok, bo wiedzą, czym się to skończy.
Tym razem chociaż trafił w cel, lecz bramkarz Miguel Calero cudownie sparował strzał. W oczach napastnika rysowało się coś w rodzaju kompletnej bezradności, rezygnacji, ale też pogodzenia z własnym losem. - Moja głowa przed ostatnim karnym eksplodowała. Koncentracja? Zerowa. Czułem się jak samotny pies - opowiadał po latach. Zamiast skryć się jak najszybciej w szatni, jeszcze kilka minut po ostatnim gwizdku stał na murawie, zamienił się nawet koszulkami z jednym z przeciwników. Pewnie teraz byłaby warta tysiące dolarów.
Reprezentant na uchodźstwie
Normalny człowiek zakopałby się pod kołdrą i nie wychodziłby z domu przez kilka dni. Ale nie on. Następnego dnia spotkał się z dziennikarzami, udzielił kilku wywiadów, uderzył się w pierś i obiecał, że dołoży wszelkich starań, by podźwignąć siebie i drużynę. Z Urugwajem strzelił drugą bramkę, dzięki czemu Argentyna wyszła z grupy. Pan Jarosław Psikuta (bez „s”) powiedziałby pewnie, że Palermo ma „zajeb***e silną psychikę”, ale on potraktował to jako test charakteru. Ostatecznie piłkarze Bielsy zostali wyeliminowani w ćwierćfinale przez Brazylię.
Trzy zmarnowane jedenastki odbiły się szerokim echem po świecie, zawodnik trafił do Księgi Rekordów Guinnessa i wszystko wskazywało na to, że to koniec jego kariery reprezentacyjnej. Traktowany jako klaun i cudak, postrzegany jako żywy zbiór kopalni anegdot. Gość, który nie strzelił trzech karnych i na którego w 2001 roku zawaliła się banda z kibicami Villarrealu. No, nieszczęśnik. Jak takie źródło pecha można trzymać w poważnej reprezentacji? Banicja trwała przeraźliwie długo.
Dopiero po dziewięciu latach, w 2008 roku, ówczesny selekcjoner Alfio Basile dał do zrozumienia, że chętnie przywróciłby Palermo do składu. Martin liczył sobie 35 wiosen, ale ciągle, jak najlepszy polonez, był na chodzie. Dla swojej ukochanej Boki Juniors strzelał mnóstwo goli, czasem nieprawdopodobnych, jak główka z… 36 metrów, fani go uwielbiali, cała Argentyna podziwiała, jakby w ostatnim roku starego stulecia nie wydarzyło się nic szczególnego. Niestety, podatnemu na kontuzję piłkarzowi „puściło” kolano i na swój drugi debiut musiał poczekać jeszcze rok.
Powstanie z martwych
Kto inny mógłby powołać „El Loco”, jeśli nie Diego Maradona? Kadra naprawdę przeżywała katusze w eliminacjach do Mistrzostw Świata i seryjnie gubiła punkty. Nastał rok 2009, końcówka kwalifikacji, drużyna balansowała między lokatami 4-6, czyli od gwarantującej awans do miejsca skazującego wszystkich argentyńskich zawodników na wieczne potępienie. Palermo wszedł na ostatnie trzydzieści minut pojedynku z Paragwajem, jednak nie pomógł. 0:1 i do kolejnego spotkania „Albicelestes” przystępowali z nożem na gardle.
Musieli pokonać Peru, aby utrzymać się w rywalizacji o prawo występu na południowoafrykańskich stadionach. W ulewnym deszczu w Buenos Aires „Los Incas” wyrównali w dziewięćdziesiątej minucie. I to dzięki komu! Dwukrotnych mistrzów świata niemalże upokorzył poznański „Renifer”, Hernan Rengifo.
Niemalże… Gospodarze desperacko przeprowadzili ostatnią akcję, rzucili wszystko na szalę. Piłka prześlizgnęła się przez pole karne i trafiła do weterana. Nie popełnił błędu, nie mógł, nie tutaj. Niebo się otworzyło. Teraz kamery na przemian pokazywały tonącego w ramionach „Szaleńca” i Maradonę „pływającego” na swym dobrze wyhodowanym brzuchu wzdłuż totalnie zalanej murawy.
Cud świętego Palermo - piał na konferencji „Boski Diego”, który przy Martinie wydawał się tam zwykłym śmiertelnikiem, bez magicznych zdolności, za to z furą szczęścia. Nikt nie wierzył w jego trenerskie zdolności, chociaż nie dało się przejść obok oczywistego faktu: to on po dziesięciu latach reaktywował żywe srebro. Niejako w nagrodę 36-latek pojechał do RPA, gdzie zamknął ostatecznie piękną karierę w koszulce z dwoma złotymi gwiazdkami. Dziewięć minut od wejścia na boisko znalazł się z piłką u nogi jedenaście metrów od bramki Greków.
Wziął głęboki oddech, zamknął oczy i trafił.
Tobiasz Kubocz