Pokolenie strzelców wyborowych. Dzięki nim w Anglii bramki sypały się jak z rogu obfitości
Od czasu utworzenia Premier League w 1992 roku, te elitarne rozgrywki “stworzyły” masę zabójczych napastników. W każdej dekadzie fani widzieli znakomitych łowców bramek, ale tylko w pierwszych latach Jej Królewskiej Futbolowej Mości sformowała się grupa kilku ponadprzeciętnych zawodników sezon w sezon walczących o koronę króla strzelców.
Lata 90. i angielski futbol. Pierwsze skojarzenia? Chuligańskie bandy, pobłażliwi sędziowie, brutalne faule i rodzimi piłkarze, którzy w przerwie od żłopania hektolitrów piwa wychodzili na pełne stadiony, radując swymi występami gawiedź. Ale jest jeszcze coś. Ta dekada dała także niewiarygodnie uzdolnionych napastników. Prawdopodobnie żadna inna nie skompletowała takiej elity specjalistów od poniewierania formacji defensywnych.
Snajper wczoraj i dziś
Potwierdzają to oni sami. Les Ferdinand, kończąc mecz, za każdym razem pytał w szatni o wyniki innych spotkań. Oraz o strzelców.
- Zawsze te same odpowiedzi: Ian Wright strzelił, Alan Shearer też i Robbie Fowler. I tak co tydzień - zwierzał się dziennikowi „The Independent”. - Zagrałeś świetny mecz, zdobyłeś piękną bramkę, ale i tak twój entuzjazm gasł, bo Shearer trafił dwa razy. Ale trzeba przyznać, mieliśmy przyjazną i ekscytującą rywalizację - dodał 17-krotny reprezentant Anglii.
Liczyli się tylko oni. Typowe, mocne dziewiątki. Sprytne, szybkie, skoczne i diabelsko skuteczne. Wystarczy tylko zerknąć na statystyki. W sezonie 1995-96 napastnicy stanowili aż 24 proc. wszystkich strzelców bramek. Co czwarty gol pochodził od najbardziej wysuniętego na boisku gracza. W kolejnych latach trafienia rozkładały się po wszystkich pozycjach, a obecnie tylko w 14 proc. ich autorami są środkowi napastnicy. Nie wydaje się, by czasy z połowy lat 90. miały też szybko wrócić, biorąc pod uwagę, że ostatnią „9”, która znalazła się na pierwszym miejscu w klasyfikacji najczęściej trafiających, był trzy lata temu Harry Kane.
Dlaczego kiedyś strzelali jak z kałasznikowa, a obecnie co najwyżej wyskoczą nieśmiało zza węgła? Cóż, wszystko przez zmieniające się taktyczne trendy. Dziś napastnicy są obarczeni wieloma innymi zadaniami niż tylko znalezienie dobrej pozycji w polu karnym, przyjęcie piłki i wymierzenie ciosu. O Roberto Firmino, nominalnym środkowym napastniku w Liverpoolu, napisano w ostatnich latach wiele. Jest jaskrawym wzorem tego, jak ewoluują piłkarze na jego pozycji. Takich przykładów, choć mniej „drastycznych”, znajdziemy więcej.
- Często oszczędzaliśmy energię, z której korzystaliśmy, gdy otrzymywaliśmy futbolówkę - tłumaczy Ian Wright, jedna z większych postaci Arsenalu w tamtym czasie. - Ja musiałem tylko zdecydować, w jaki sposób ominę ostatniego obrońcę i pokonam bramkarza. Teraz nasz sport zamienił się w szachy. Jeśli słuchasz takich szkoleniowców jak Pep Guardiola o wbieganiu w półprzestrzenie, dogrywanie w taką czy inną ćwiartkę boiska… Nie wiem, czy bym sobie poradził - wyznaje.
Anglia i… nic poza tym
Tę swobodę taktyczną widać też po wynikach. Gromienie rywali było może nie na porządku dziennym, ale znacznie częstsze niż w dzisiejszych czasach. Jak w sezonie 1996/97, gdy Southampton gromił Manchester United 6:3, tylko po to, by dwa tygodnie później pojechać do Liverpoolu i zebrać łupnia od Evertonu 1:7. Absolutne rozprężenie szyków obronnych, brak dyscypliny - Anglia wtedy stała się rajem dla lisów pola karnego.
Co jeszcze charakteryzowało tamten niezapomniany czas? Specyficzny rynek transferowy. Premier League, nie tylko geograficznie, obrazował wyspę. Shearer, Fowler, Ferdinand, Wright, Sheringham… Czy któryś z nich będąc w szczycie formy wyjechał za kontynent? Zapomnij też o lojalności, przywiązaniu do „swoich” kibiców, jakiejś ułudzie, że „jeden klub aż do śmierci”. Chętnie wskakiwali na karuzelę, zmieniali barwy, owszem, nawet często, lecz ich cele pozostawały niezmienne. Podnieść piękny, srebrny puchar (lub złoty, jeśli nie dasz się po drodze pokonać) z koroną i wyprzedzić innych bramkostrzelnych konkurentów.
Najlepsze jest to, że wszystkich ich chciał (w różnych okresach rzecz jasna) sir Alex Ferguson. No, może prócz słynnego kokainisty Robbiego, skorego też do nadużywania alkoholu. Gdy musiał na gwałt zastąpić postępującego wiekiem Marka Hughesa kimś młodszym, zastanawiał się nad wszystkimi najlepszymi snajperami z Premier League. Wybór padł na Andy’ego Cole’a, asa Newcastle United, który, by „odpalić”, potrzebował jeszcze wsparcia w osobie Dwighta Yorke’a, kolejnego przedstawiciela pocztu wspaniałych ofensywnych graczy. Dopiero to połączenie wyniosło Manchester United na legendarny poziom.
Kto wie, może „Czerwone Diabły” zasiadałyby na tronie dłużej, gdyby zamiast na Cole’a, Szkot połasiłby się na Alana Shearera? Dwukrotny już wtedy król strzelców osiągnął wszystko z Blackburn Rovers i czuł, że czas zaczerpnąć powietrza w innym zespole. - Nie mogę sobie nawet wyobrazić, czego by dokonał w United - rzucił się w wir wyobraźni Wright. Zamiast tego założył koszulkę w czarno-białe pasy i… znów był najlepszy. Przynajmniej w indywidualnych statystykach.
Kłopot bogactwa
Prawdziwie złoty wiek dla Premier League w kontekście napastników oznaczał istny ból głowy dla selekcjonera reprezentacji. O ile mundial w 1994 roku Anglicy oglądali w telewizji, o tyle dwa lata później na swoich stadionach przyjmowali najlepsze ekipy Starego Kontynentu. I kogoś trzeba do domowego turnieju wybrać. Terry Venables miał przynajmniej pięć, sześć scenariuszy, jak obsadzić atak, a miejsc maksymalnie cztery.
I tak słoneczne lato 1996 źle musieli wspominać i Andy Cole, i Ian Wright. - Nie mogłem w to uwierzyć, że zostałem wykluczony. Płakałem przez wiele dni. Venables powołał Robbiego i Lesa, którzy oczywiście grali niesamowitą piłkę, ale i tak byłem zdruzgotany - sięga pamięcią Wright. Ostatecznie wybór okazał się słuszny. Trener głównie wierzył w swoje żądło numer jeden, a ono nie zawiodło. Złotego Buta otrzymał oczywiście Alan Shearer.
Generacja skostniałych, podstarzałych panów, postrachów w „szesnastce” musiała w końcu odejść. Coraz częściej do głosu dochodzili młodsi i, co ważniejsze, bardziej uniwersalni atakujący. Przed finiszem sezonu 1996-97 światu objawił się Michael Owen, nakreślający nieco inną charakterystykę dla pozycji numer 9. - Przestaliśmy być głównymi punktami w środku. Teraz kazano nam biegać w lewo, w prawo, schodzić po piłkę. To oczywiste, że nasz czas mijał, nie mogliśmy rywalizować z nowym pokoleniem - uważa Les Ferdinand.
Po śladzie Owena zmierzał Thierry Henry, który chyba najbardziej zrewolucjonizował pozycję zawodnika ofensywnego. Już nie faceta od ostatniego strzału, czekającego w polu karnym, ale tam wbiegającego i wypracowującego sobie dogodną okazję. Nawet jeśli spojrzymy dziś na, wydaje nam się, klasyczne „dziewiątki”: Harry’ego Kane’a i Tammy’ego Abrahama, to oni nadal wykonują kawał roboty nie dla swojej sprawy, a na rzecz całej drużyny.
Instytucja „sępa” odleciała daleko i nie zamierza wracać. Nastał czas nowych bohaterów.
Tobiasz Kubocz