Piękna, wpływowa i wściekle skuteczna. Stopuje Abramowicza i buduje nową potęgę Chelsea Londyn
Gdy na scenie przodują inni, ona za kulisami wykonuje największą robotę. Spina wiele tkanek w jeden wspólny organizm. Gdy właściciel klubu dwukrotnie wypychał za drzwi Jose Mourinho, Marina Granowskaja pozostawała niewzruszona, jej status nigdy nie uległ pogorszeniu. To tylko świadczy o tym, kogo w piłce nożnej Roman Abramowicz naprawdę uważa za „Special One”.
W klubowych budynkach Chelsea ma opinię szarej eminencji. Podobno podczas typowej wizyty Romana Abramowicza w Londynie, rosyjski magnat nie zawaha się zadzwonić do niej, aby się dowiedzieć, czy ma wolne popołudnie i czy nie pomoże mu w znalezieniu prezentu dla przyjaciela. I nigdy nie może być pewny, czy mu nie odmówi, bo „nie ma czasu” lub „chce sobie dzisiaj zrobić wolne”. Marina Granowskaja ma tak silną pozycję, że może sobie pozwolić na wszystko, co inni uznaliby za niesubordynację i niewdzięczność w stosunku do pracodawcy. Bo na urząd pani dyrektor ds. sportowych powołał ją właśnie jeden z najpotężniejszych ludzi w angielskim futbolu.
Kim jest? Skąd przybyła?
W rzeczywistości Granowskaja ma teraz mniej wolnego czasu niż zwykle, praca dosłownie pali się w rękach. To na jej barkach spoczywa bieżące funkcjonowanie klubu. Rozpisanie protokołu dot. użytkowania Stamford Bridge w czasach pandemii, aranżowanie spotkań, komunikacja z władzami Premier League i w końcu przeprowadzanie transferów. To prawda, że ostatecznie Roman Abramowicz podejmuje wszystkie kluczowe decyzje, ale 45-latka jest jedyną osobą w klubie, z którą boss rozmawia codziennie po kilka godzin.
Ufa jej całkowicie. W ciągu 24 godzin właściciel może przejść do omówienia kolejnego celu transferowego, wspólnej oceny młodych zawodników, robiących znaczący progres w akademii, aż do rekomendacji miejsca, w którym Rosjanin chciałby dobrze zjeść podczas kolejnej wizyty w stolicy Wielkiej Brytanii. Kobieta do tańca i do różańca.
W sensie biznesowym to dosyć niekonwencjonalny związek, ale nikt nie zaprzeczy, że bardzo owocny i jeden z bardziej udanych w europejskim futbolu. Trwa już od ponad 20 lat, odkąd Granowskaja ukończyła Moskiewski Uniwersytet Państwowy im. Łomonosowa. Rozpoczęła pracę u Abramowicza w 1997 roku w koncernie naftowym Sibnieft (później wchłoniętym przez Gazprom), a do Londynu przeniosła się z momentem kupna klubu przez jej przełożonego.
Na początku otrzymała typowe obowiązki sekretarki. Pomagała w założeniu biura szefa, a później organizowała bilety i wejście na loże honorowe dla gości, przeważnie rodaków, którzy chcieli na własne oczy zobaczyć przeobrażanie się angielskiego klubu pod rosyjską batutą. Miesiąc po miesiącu coraz bardziej interesowała się życiem drużyny, piłką nożną, kibicowskim ruchem i, oczywiście, zarządzaniem ludźmi.
Sukcesy i wpadki
Znawcy tematu uważają, że przełomowy dla jej kariery okazał się rok 2009, kiedy Didier Drogba nosił się z zamiarem opuszczenia zespołu po pamiętnym starciu z sędzią Ovrebo podczas półfinałowego starcia w Lidze Mistrzów przeciwko Barcelonie. Dochodził do tego jeszcze konflikt z trenerem Luizem Felipe Scolarim. Nie wszyscy rzucili się do powstrzymania Iworyjczyka, większość była zdania, że należy pokazać mu drzwi. Ale wszyscy to nie Granowskaja. Świeżo awansowana pani dyrektor stanęła po stronie gracza i wzięła odpowiedzialność za jego przyszłość, kładąc własną głowę na pniu.
Miała rację, napastnik w następnym sezonie został królem strzelców Premier League i w wydatnym stopniu pomógł „The Blues” w wywalczeniu kolejnych dwóch tytułów mistrzowskich, to on wykorzystał ostatniego karnego w finale LM w 2012 roku.
Rok po największym sukcesie klubu Marina dołączyła do zarządu Chelsea i zaczęła bezpośrednio odpowiadać za transfery i przedłużanie umów z piłkarzami. Prawnicy klubowi mówią, że jednego lata zawiera około 200 umów z graczami ze wszystkich grup wiekowych, a biorąc pod uwagę spotkania z przedstawicielami różnych drużyn, agentami zawodników, rodzicami niepełnoletnich juniorów, ostrożnie można szacować, że każdego roku przeprowadza około 500 negocjacji!
Nie wszystkie transakcje, rzecz jasna, można uznać za trafione. Nie ma takiej siły, by przy kilkudziesięciu transferach w ciągu kilkunastu lat za każdym razem mieć nosa i sprowadzać zawodników, którzy podniosą poziom drużyny. Najbardziej dostało jej się trzy lata temu, gdy w letnim oknie wyjęła z koszyczka same śliwki robaczywki.
Za blisko 160 milionów euro na Stamford Bridge przyszedł zaciąg składający się z Alvaro Moraty, Tiemoue Bakayoko, Danny’ego Drinkwatera i Davide Zappacosty. Żaden z nich na dłużej nie przebił się do składu, a za wyjątkiem Moraty, wszyscy znajdują się jeszcze na liście płac i w klubie głowią się, jak się ich pozbyć, nie notując zbyt dużych strat.
To na nią skoncentrowała się cała złość fanów, gdy Chelsea kompletnie zignorowała ostatnie zimowe okno, choć w prasie huczało od spekulacji na temat dwóch czy nawet trzech potencjalnych nabytkach. Skończyło się na plotkach o Jadonie Sancho, Driesie Mertensie i Edinsonie Cavanim. Nic z tego nie wyszło, a swojej złości nie ukrywał nawet Frank Lampard.
Pierwsi ruszyli z bloków
Wszyscy przyzwyczaili się do tego, że „The Blues” nie szczędzą grosza, tymczasem polityka transferowa Chelsea zaczęła płynąć w stronę brzegu o nazwie „racjonalizm”. We wczesnych latach ery Abramowicza Granowskaja jechała do kontrahenta i po prostu pytała „ile?”. Ale to ona pomogła zmienić starą filozofię rozmowy o pieniądzach. Szczyci się próbą pokonywania rywala bez konieczności płacenia dwu- czy trzykrotności propozycji innych. Nie ma oporów w tym, by wstać od stołu negocjacyjnego, gdy cena wywoławcza jest zbyt wysoka.
Skończyły się więc czasy zajeżdżania ciężarówką obładowaną pieniędzmi. To Granowskaja poinformowała Lamparda, że wdrożono doktrynę „one-in”, „one-out”, a więc każdy transfer do klubu musi zostać poprzedzony transakcją w drugą stronę. Jeśli chce nowych piłkarzy, najpierw powinien przedstawić tych, których zamierza się pozbyć.
Jeśli menedżer mógł być sfrustrowany ostatnimi porażkami na giełdzie zawodników, to powinien ucieszyć się z ostatnich efektów pracy pani dyrektor. Wzięło się to z tego, że Willian i Pedro wciąż nie podpisali nowych kontraktów i, prawdopodobnie, tego już nie uczynią, co w praktyce będzie oznaczało rozstanie się z oboma piłkarzami. Wiedząc, że pozostałyby dwa „wakaty” w ofensywie, Chelsea ruszyła na zakupy nie bacząc na możliwy popandemiczny kryzys. Efekt? Jeszcze przed rozpoczęciem letniego okienka, mają praktycznie zabezpieczony atak w przyszłym sezonie.
Rozmowy na temat przejścia Hakima Ziyecha Lampard wziął na siebie. To dzięki osobistemu kontaktowi z Anglikiem skrzydłowy Ajaxu zdecydował, że jego przyszłość należy do „The Blues”. W tym samym czasie Granowskaja rzuciła się na znacznie trudniejszy odcinek. Za cel honoru obrała bowiem sprowadzenie Timo Wernera.
Miała nieco ułatwione zadanie, bo z kupna Niemca wycofał się Liverpool, co otworzyło drzwi dla innych zalotników. Agenci napastnika RB Lipsk pierwsze kroki skierowali na Old Trafford, ale tam usłyszeli, że United byłoby skłonne przyjąć Wernera pod swoje skrzydła, tylko pod warunkiem, że najpierw spieniężą Paula Pogbę. Chelsea nie przedstawiła takich warunków, a Granowskaja wskazała, że klub jest w stanie wpłacić pełną klauzulę wykupu w wysokości 50 milionów euro. Wszystkie rozmowy prowadziła zdalnie, nie ruszając się ze swojego gabinetu przy Fulham Road.
Nikt dziś nie potrafi powiedzieć, czy w niedalekiej przyszłości w Chelsea dwa wczesne transfery będzie można umieścić w tabelce z zyskami, czy stratami. Podpisy Wernera i Ziyecha nie są wolne od hazardu, to żadna gwarancja absolutnej jakości jak w przypadku przyjścia Cesca Fabregasa, gdy dopiero co zostawał mistrzem świata. Intencje są jednak jasne. Odnowić potęgę Chelsea, a tego, w dzisiejszych czasach, nie da się zrobić samymi chłopakami z akademii. Nie wykluczajcie Kaia Havertza, nie skreślajcie innych topowych nazwisk. „The Blues” to dziś grupa myśliwych czająca się na kolejną zwierzynę. A na jej czele dumnie z flintą kroczy wytrawna łowczyni z namaszczenia cara. Będzie o niej tego lata jeszcze głośno.
Tobiasz Kubocz