"Pasożyt" doskonały. Jak Mariano owinął sobie Real Madryt wokół palca. "Granie w piłkę chyba go przerasta"

Gdy wszyscy zapomnieli o sytuacji z Garethem Bale’em, w obozie Realu Madryt wyrósł następny “wrzód”. Mariano Diaz powinien być ostatnim problemem klubu, a rzeczywistość jest taka, że staje się jego jedynym ciężarem. Z utalentowanego, bramkostrzelnego napastnika przeistoczył się w nieistotnego zawodnika z wysoką pensją i zerową wartością, która nadal się dewaluuje.
Mariano Diaz przynajmniej przez jeszcze jeden sezon będzie graczem Realu Madryt. Z tym że słowo “gracz” należy wziąć w duży cudzysłów. Nie pomoże “Królewskim” w żaden sposób. Być może symbolicznie “wykręci” kilkanaście-kilkadziesiąt minut w ciągu całego roku. Wie, że nikt go tu nie chce i jemu też się nie chce. Nie ma znaczenia, że trzeci rok z rzędu działacze dawali mu znać, że trener nie bierze go pod uwagę przy ustalaniu składu i że wskazane by było, aby jego kariera szukała rozgłosu poza Realem. Wszystkie te sugestie, błagania i prośby spływają po nim jak po kaczce.
Pierwszy następca Ronaldo
Wszystko zaczęło się od podpisania kontraktu w sierpniu 2018 roku. Tego lata “Los Blancos” pozyskali napastnika chwile przed zamknięciem okienka. Jak się okazało, była to decyzja błędna i podjęta pod presją chwili. Po odejściu Cristiano Ronaldo do Juventusu sternicy Realu doszli do wniosku, że kadrze przydałaby się głębia w grupie atakujących.
A Mariano, który dokładnie rok wcześniej został sprzedany do Lyonu za 8 milionów euro, miał we Francji wspaniały sezon: strzelił 21 goli w 45 meczach, a poważnie jego usługami interesowała się Sevilla. Andaluzyjska ekipa osiągnęła wstępne porozumienie z Francuzami na kwotę sięgającą 30 mln, lecz Madryt, posiadający prawo pierwokupu, natychmiast wkroczył do akcji. Lyon zyskał na całym przedsięwzięciu kilkanaście milionów, a wówczas 25-letni reprezentant Dominikany podpisał pięcioletni kontrakt z “Królewskimi” z roczną pensją 10 milionów euro brutto.
Nie zbliża się tym samym do apanaży największych gwiazd, choć nadal pobiera więcej pieniędzy niż choćby Vinicius Junior czy Rodrygo, ale jego wpływ na wyniki jest nieporównanie mniejszy.
Co więcej, “Królewscy” w dowód wdzięczności, że piłkarz nie obraził się na nich, gdy pozbyli się go, a po roku znów ściągnęli w trybie awaryjnym, oprócz dużego wynagrodzenia zaproponowali coś jeszcze. Koszulkę z numerem 7. “Siódemka” w Realu Madryt. Najcięższy trykot na świecie. Mówił wtedy:
- Noszenie tego to ogromna odpowiedzialność. Wielki szacunek dla Cristiano Ronaldo oraz dla wszystkich tych przed nim. Zawsze będą legendami.
Mariano na status legendy nie zapracował. Będzie raczej jednym z nielicznych, o których szybko zapomni się, że byli spadkobiercami CR7.
Wirus beznadziei
Od tego czasu napastnik rozegrał 47 meczów i strzelił sześć goli. Bardzo słabe liczby jak na zakup takiego kalibru. Większość fanów pamięta tylko trafienie na 2:0 w El Clasico, gdy rzucił Barcelonę na kolana. Ta chwila, w marcu 2020 roku, na kilkanaście dni przed wybuchem pandemii, pozostaje najmilszym wspomnieniem w historii jego występów w białej koszulce. W rzeczywistości minęło trochę czasu, odkąd zaczął generować wśród fanów więcej hejtu niż aprobaty. Irytuje tym, że nad wykonywaniem zawodu stawia niechęć do zmiany barw. Madridismo oburza też obszerna historia kontuzji. Część wyimaginowanych, część tajemniczych. Dziennikarze żartują już nawet, że Hiszpan o dominikańskich korzeniach cierpi na rzadką odmianę bezobjawowego wirusa, który przez długie miesiące powoduje jego absencję.

Niechęć kolejnych trenerów Realu do cwanego piłkarza narastała. Julen Lopetegui zabiegał o jego powrót do Madrytu, ale szybko odkrył, że nie warto na niego stawiać, zwłaszcza, że ciągle sygnalizował urazy. U Santiago Solariego strzelał najczęściej (3 gole), ale to dlatego, że otrzymał więcej szans w ostatnich meczach sezonu, gdy sprawa mistrzostwa już dawno była pogrzebana. Zinedine Zidane cierpiał z nim najdłużej, w pewnym momencie nie chciał o Diazie nawet rozmawiać na konferencjach prasowych. Gdy napastnik w końcu otrzymywał pewne minuty, zazwyczaj marnował je na bezsensownym bieganiu w dowolnych kierunkach. Nie dało się w nim dostrzec zawodowego piłkarza z, podobno, smykałką do zdobywania bramek.
Nic dziwnego, że właściwie już od pierwszych dni od powrotu, znów wskazywano mu drogę do drzwi. Najczęściej na przeszkodzie stawała zaporowa umowa, unosząca brwi u każdego, kto siada z prawnikami Realu lub agentami zawodnika do oceny ewentualnego przeniesienia lub cesji. Trudno bowiem wytłumaczyć sponsorom, kibicom, właścicielom, że podpisuje się gwiazdorski, 10-milionowy kontrakt, z kimś, kto lwią część sezonu spędza na łóżku rehabilitacyjnym, na siłowni, basenie, zamiast na boisku. Jeden wspaniały sezon w Lyonie powoli odchodzi w zapomnienie. Liczą się ostatnie miesiące, ostatnie mecze i gole, a tu... pustynia.
Życie tylko w Madrycie
Hiszpańscy dziennikarze podkreślają, że nie zawsze chodzi o pieniądze. Mariano nie zarabiałby mniej, gdyby zdecydował się na zmianę środowiska. Piłkarz miał na stole w ciągu tych trzech sezonów oferty z różnych zespołów, od słabeuszy pokroju Rayo Vallecano, po całkiem silnych jak Valencia czy Benfica, a także kilku innych - nigdzie nie straciłby ani eurocenta. Gdyby docelowy klub, pragnący mieć u siebie Diaza, nie byłby samodzielnie sprostać wymaganiom finansowym, Real chętnie by dopłacił. Rok temu lizboński klub zaoferował mu nawet trochę więcej pieniędzy, niż zarabia w stolicy Hiszpanii. Nic z tego. Za każdym razem ta sama śpiewka: “Nigdzie się nie ruszam. Tu mi dobrze”.
Sytuacja powtórzyła się i w tym roku. W dniu zamknięcia okna transferowego, gdy menedżerowie Realu z pewną bezsilnością przeciągali linę z Katarczykami z PSG, ich oczy zwróciły się w kierunku Mariano. “Królewscy” potrzebowali miejsca w 25-osobowym składzie, aby móc ewentualnie zarejestrować Kyliana Mbappe. Diaz wydawał się idealnym elementem Jengi, który można wyjąć bez naruszenia całej struktury zespołu. Kilka godzin przed godziną zero Real i Rayo Vallecano zgodzili się na wypożyczenie. Każda ze stron coś by zyskała: “Los Blancos” mogliby zwolnić miejsce w obszernym składzie, a ekipa z Vallecas podpisałaby kontrakt z doświadczonym napastnikiem, teoretycznie głodnym gry.
Pomimo zgody obu stron, ta trzecia, czyli piłkarz, powiedziała stanowcze “nie”. Na przekór wszystkiemu. Mariano utrzymałby ekonomiczną pozycję, nie musiałby nawet opuszczać Madrytu, ani luksusowego domy w La Finca, ani szukać tymczasowego opiekuna dla swojego pięknego psa. Jedynie, co potrzebowałby zrobić, to skręcić w inną drogę na autostradzie lub wsiąść do innej linii metra. Problem leży najwyraźniej gdzie indziej. Musiałby zacząć grać w piłkę, a to chyba po prostu go przerasta.