Mundialowe polowania, sieczka na Old Trafford, trzask łamanych kości. W tych meczach trup słał się gęsto
Pele nazwał kiedyś futbol „piękną grą”, niemniej jednak wiele istotnych meczów w historii dyscypliny nie pasuje w żadnym stopniu do tych słów. Te najbardziej bezlitosne starcia, ocierające się nawet o przemoc, trafiły już do historycznych książek, zyskując (nie)sławę ze względu na poziom ich brutalności. Wybraliśmy dla Was kilka z nich. Wrażliwym radzimy odwrócić wzrok.
W piłce oczekuje się odrobiny fizyczności, czasem wręcz zachęty do „przyostrzenia”. Gwałtowny przypływ krwi do głowy, żądza zemsty i błędne podejście sędziego, który się „nie miesza” do rozgrywki, może doprowadzić do pojedynków uosabiających brutalną, dziką grę.. Jesteśmy zafascynowani takimi wydarzeniami, ale z rzadka z powodu sztuki piłkarskiej. Tu gole schodziły na dalszy plan…
BITWA O NORYMBERGĘ. 2006
Prawdopodobnie jedno z najgorszych widowisk na Mistrzostwach Świata ostatnich kilkudziesięciu lat. Pojedynek Portugalii z Holandią naprawdę trudno obejrzeć w całości, nawet jeśli brutalności nie było aż tak wiele. Zabawa w antyfutbol zaczęła się już w drugiej minucie, gdy Markowi van Bommelowi coś do końca nie „przeskoczyło” w głowie i zaatakował Cristiano Ronaldo „sankami” w miejscu, gdzie ten nie stanowił żadnego zagrożenia. Portugalski gwiazdor nie zrozumiał sugestii przeciwnika, więc drugi z Holendrów postanowił powtórzyć komunikat, wjeżdżając korkami z całym impetem w jego udo. Dzisiaj pewnie ten mecz by się dla niego zakończył, wtedy zobaczył tylko „żółtko”. Spirali wydarzeń nie dało się już zatrzymać.
Okazało się, że kopanie, ciągnięcie, popychanie i uderzanie, elementy bardziej kojarzone z piłką ręczną, wówczas na boisku zastąpiły typowo piłkarskie obowiązki, jak podawanie, szukanie wolnego pola czy przechwytywanie piłki. Druga połowa to już czysty chaos. Figo zrobił użytek ze swojej głowy, ale nie w ten sposób, do którego wszyscy się przyzwyczaili i za cel wybrał sobie prowokującego go van Bommela. - Jezus Chrystus może i by nadstawił drugi policzek, ale Figo nie jest Chrystusem - tłumaczył swego podopiecznego trener Luis Felipe Scolari.
Gdy gra dobiegła końca, oszołomieni widzowie przez kilka minut łapali oddech i próbowali sobie zracjonalizować to, co przed chwilą zobaczyli. Rosyjski arbiter Walentin Iwanow pokazał rekordową liczbę 16 żółtych kartek i 4 czerwone. I tak potraktował piłkarzy całkiem łaskawie, bo mógł wyrzucić z murawy jeszcze co najmniej kilku. To jednak na nim, a nie na aktorach spektaklu, skoncentrowała się krytyka. - Uważam, że sędzia nie dociągnął poziomem do reszty, sam dałbym mu żółtą kartkę - stwierdził wtedy na gorąco Sepp Blatter, szef FIFA. Później musiał wycofać się z tych słów.
Całkiem niedawno poświęciliśmy “Bitwie o Norymbergę” spory tekst. Dokładny opis spotkania, niemal minuta po minucie, wydarzenia, filmiki, “spowiedź” Iwanowa, wrażenia piłkarzy. Zapraszamy TUTAJ.
ZEMSTA NA SANTIAGO. 1962
Nie odchodzimy od klimatu mundialowego, ale cofamy się o ponad 50 lat, aby przypomnieć sobie wydarzenia z turnieju w Chile. Nastroje miejscowych wobec włoskich piłkarzy, z którymi ich reprezentacja grała w drugim meczu mistrzostw, były bojowe ze względu na artykuły dziennikarzy z Italii na temat warunków, jakie zastali na miejscu. „Santiago jest okropne. Całe dzielnice oddaje się tu na prostytucję” - pisano w „La Nazione”. Samych Chilijczyków natomiast określano jako „analfabetów, alkoholików i biedaków”. Reporterskie materiały przybrały oblicze obelgi, stąd kibiców w dniu meczu wyjątkowo nie interesowały ani gole, ani punkty. Tylko krew.
„Azzurri” nie mieli złudzeń po przyjeździe do Santiago. Spodziewali się kłopotów i je zastali. Kilka dni przed spotkaniem pobito argentyńskiego dziennikarza, ponieważ omyłkowo wzięto go za Włocha. W desperackiej nadziei na utemperowanie południowoamerykańskiego temperamentu, piłkarze w niebieskich strojach rozdali kwiaty kobietom siedzącym w pierwszych rzędach trybun. Te zostały natychmiastowo odrzucone. Wszelkie próby załagodzenia konfliktu spełzły na niczym. Arbiter dmuchnął w gwizdek, a chwilę później musiał przerwać pierwszą walkę na pięści.
Szybko gra zamieniła się w anarchię. Pierwszy czerwoną kartkę zobaczył Giorgio Ferrini, który na oczach całego angielskiego składu sędziowskiego kopnął rywala. Pomocnik ani myślał schodzić z boiska. Chciał wiedzieć, dlaczego wcześniej nie było żadnej reakcji na brutalne faule Chilijczyków. W proteście stał tak dłuższą chwilę, dopóki wśród ogromnej wrzawy publiczności nie został siłą usunięty przez oddział policjantów, który, nawiasem mówiąc, odegrał równą rolę w tym - pożal się Boże - widowisku.
Boisko piłkarskie stało się ringiem bokserskim, a raczej klatką dla wojowników MMA. W powietrzu latały lewe sierpy, potężne high-kicki, łokcie w wątrobę i „stemple” na stawy skokowe. Rozjemca miał wtedy powiedzieć: „nie czułem się jak na meczu, działałem jak sędzia na manewrach wojskowych”. Gospodarze wygrali 2:0, ale nie zyskali niczego poza łatką „brutali i kanibali”. Wielu uważa, że to właśnie wtedy nastąpił największy podział między państwami europejskimi i południowoamerykańskimi.
GROZA NA BRAMALL LANE. 2002
To jedyny profesjonalny mecz w historii angielskiego futbolu, który został przerwany, ponieważ jedna z ekip nie miała wystarczającej liczby graczy, aby kontynuować spotkanie. Drugi szczebel rozgrywkowy, Sheffield United gościł West Bromwich Albion i chociaż nikt nie spodziewał się żadnej awantury, napięcie narastało z minuty na minutę.
Zanim doszło do absurdalnych sytuacji, oba zespoły pokazały przynajmniej kawał dobrego futbolu. WBA popisało się ładnymi bramkami, chociaż pierwszy dramat rozegrał się praktycznie na początku, gdy za zagranie piłki ręką poza polem karnym pod prysznic poszedł bramkarz gospodarzy Simon Tracey. „Szable”, widząc, że sportowo niczego więcej tego dnia nie zdziałają, postanowiły… urządzić sobie polowanie na nogi rywali. George Santos popełnił jeden z najgorszych wślizgów dwoma nogami, jaki ktokolwiek i kiedykolwiek mógł sobie wyobrazić. To zemsta za roztrzaskaną kość policzkową, jaką zapewnił mu rok wcześniej Andy Johnson. Rachunki wyrównane, choć United grało już tylko w ośmiu, bo chwilę po Santosie, przedwcześnie grę zakończył Patrick Suffo. Za uderzenie przeciwnika głową.
Więcej kar nie przyznano, lecz nad Sheffield nadeszła kolejna plaga. Niemal w tym samym momencie kontuzji nabawili się Michael Brown i Robert Ullathorne, a trener dawno wyczerpał limit trzech zmian. Sędzia nie miał innego wyjścia, regulamin jasno określa tego rodzaju sytuację. Jeśli jedna z drużyn ma mniej niż siedmiu zawodników zdolnych do gry, należy przerwać mecz i tak się w istocie stało, na co swoją wściekłość wyraził szkoleniowiec gości Gary Megson. - Jeśli dojdzie do powtórki tego gównianego meczu, każę moim piłkarzom chodzić po boisku i nic nie robić. Nie ma w futbolu miejsca na takie zachowania - oburzał się na konferencji. Pomysł powtórki nie wchodził w grę. Liga przyznała „Drozdom” walkowera.
TEATR MARZEŃ? RACZEJ KOSZMARU. 1970
Powtórzony mecz finału Pucharu Anglii, który odbył się 29 kwietnia na Old Trafford, opisuje się różnie, zwykle słowami „barbarzyński”, „okrutny”, „brutalny”, ale najczęściej: „kultowy”. Biorąc pod uwagę wrogość, jaka istniała między Chelsea a Leeds, żadne z tych określeń nie mogło być zaskakujące. To jakby spuścić na siebie dwie watahy wilków. Drużyny warczały na siebie i szczerzyły kły przez 120 minut czasu gry.
To był Dziki Zachód, ale bez szeryfa. Na stadionie United zawodnicy zachowywali się jakby jutra miało nie być. Sędzia Eric Jennings 46 razy odgwizdywał faule, ale na dobrą sprawę mógłby podwoić tę liczbę. Dziś fani angielskiego grania stwierdziliby, że to zwykłe „wyspiarskie sędziowanie”. A chociaż nawet wtedy nie akceptowało się ciosów kung-fu, dżentelmen w czarnym stroju zdawał się takich nie widzieć. Według dziennikarzy przerywał akcje tylko wtedy, gdy wejścia piłkarzy zagrażały życiu rywala. Innymi słowy, dopóki nie widać kości na wierzchu, można grać dalej.
„The Telegraph” po 50 latach dał to spotkanie do oceny obecnemu sędziemu Premier League, Michaelowi Oliverowi. Ten stwierdził, że już w 14. minucie usunąłby z murawy Davida Webba, późniejszego zdobywcę decydującego gola. Łącznie pokazałby 11 (!) czerwonych kartek i 16 żółtych. Co ciekawe, w tym samym eksperymencie w 1997 roku wziął udział inny sędzia David Elleray, który interwencji na „czerwo” widział „zaledwie” sześć. Tymczasem rozjemca „finału stulecia” sięgnął do kieszonki… raz. I tylko po żółty kartonik. Tak od tamtej pory zmienił się futbol.
Różnicę widać jeszcze na innym polu. Po końcowym gwizdku nie dostrzeżono żadnej agresji, żadnych sporów, pretensji, a jedynie uściski dłoni, gratulacje, podziękowania dla zwycięzców i przegranych. Było krwawo, owszem, ale przynajmniej honorowo.
Tobiasz Kubocz