Był czołowym bramkarzem świata i... strzelał piękne gole. Kolorowy szaleniec z Meksyku

Był czołowym bramkarzem świata i... strzelał piękne gole. Kolorowy szaleniec z Meksyku
Marca.com
Bramkarze są jacyś inni. Niezwykli charakterologicznie, nieodgadnieni. Można ich zaszufladkować na wiele sposobów: od zamkniętych w sobie indywidualistów, trzymających się z dala od reszty i fukających na kolegów, aż po sięgających po szeroki katalog ekscentryczności. Do tej drugiej można spokojnie zaliczyć naszego bohatera tekstu. Ba, on by tę listę „dziwolągów” otwierał.
„Ok, bramkarz, śmigaj do przodu!”. Słyszał to hasło setki razy jako dziecko, gdy podczas zaciętych meczów międzyszkolnych akurat jego drużyna musiała gonić wynik. Dopóki, już bliżej wieku nastolatka, nie przestudiował przepisów gry w piłkę nożną, dopóty nie zdawał sobie sprawy, że instytucja „lotnego” bramkarza tak naprawdę nie ma zastosowania w prawdziwym meczu. Ale dlaczego? Komu przeszkadzał piłkarz z rękawicami opuszczający swoją świątynię?
Dalsza część tekstu pod wideo
No przecież historia znała takie przypadki. Rene Higuita czy Hugo Gatti bardzo lubili to robić. A inni? Jose Luis Chilavert i Rogerio specjalizowali się nawet w strzelaniu bramek. Oczywiście, wszystko dzięki ukrytym talentom, bo byli świetni wykorzystując rzuty karne czy wolne. Ale po co się ograniczać, skoro można czuć się całkowicie wolnym i rzucić na konkretnie głęboką wodę? Być jednocześnie golkiperem i pójść naprzód? Ten, któremu wychodziło to najlepiej, nazywa się Jorge Campos.

Pan projektant

Z Acapulco pochodzą wyłącznie szaleni ludzie. „Going loco, down in Acapulco”, śpiewał kiedyś w latach 60. amerykański band „Four Tops” z Michigan. Prawdopodobnie artyści myśleli bardziej o słynnych śmiałkach zeskakujących z klifów kilkanaście metrów w dół prosto do wody niż o Camposie. Jednak przymiotnik „El Loco” (czyli szalony) odnosi się też do najsłynniejszego piłkarza pochodzącego z tego miasta. Chociaż teraz to on woli, gdy mówi się na niego „El Brody”.
W czasach, gdy taktyka, formacje i sztywne reguły zyskiwały coraz większą wartość w futbolu, Meksykanin dodawał nieco kolorytu. Znany z wypadów poza pole karne i 46 goli strzelonych na przestrzeni całej kariery. Inni pamiętają go z noszenia bluz bramkarskich o co najmniej dwa numery za dużych. Za dużych i za kolorowych. Sam je projektował, a liczba wzorów i barw powodowała, że ludzie cierpieli na umiarkowane zawroty głowy. Czasami inspirował się meksykańską kulturą tradycyjną. Niektórzy w jego strojach widzieli słynne „latacze” z Veracruz, związane z ludem Totonaków. Na swój sposób latał także i on. Internet jest pełen stopklatek z fantastycznych robinsonad dzielnego potomka Azteków.
Jorge należał także do najniższych bramkarzy w historii reprezentacyjnego futbolu. O ile oficjalne statystyki podają, że mierzył 170 centymetrów, wydaje się, że bliższe prawdy byłoby, gdyby w rubryce wpisano mu pięć centymetrów mniej. Wzrostem więc dorównywał takim drapieżnikom pola karnego jak Romario, nemezis każdego strzegącego bramki gracza. A Campos próbował stać się jednym z nich. Z tego powodu bardzo często nie wahał się wybierać magicznej dla snajperów cyfry „9”. A gdy drużynie nie szło w ataku, albo gdy „Brody’emu” nudziło się już między słupkami, oddawał rękawice zmiennikowi, a sam pędził w kierunku szesnastki rywala. I wtedy strzelał bramki, takie jak te:

Rozmiar nie ma znaczenia

Jeśli jesteśmy przy nikłych warunkach Meksykanina, to jemu one specjalnie nie przeszkadzały.
- Musiałem się pokazać w inny sposób, dużo trenowałem, miałem dużo ćwiczeń poprawiających wyskok. Tylko w taki sposób mogłem zamaskować moją skromną fizyczność - wyjaśniał w wywiadach.
Kompleksy? Absolutnie żadnych. Ze swojej filigranowości uwielbiał robić żarty. Gdy fotoreporterzy robili zespołom pamiątkowe zdjęcie, on zawsze stawał na piłce, co dodawało mu kilkanaście centymetrów. Przynajmniej na fotkach nie wyróżniał się tak bardzo od reszty.
Jakoś na przełomie lat 80. i 90. umocnił swoją pozycję bramkarza pierwszego wyboru zarówno w klubie, jak i w kadrze. Nikomu nie przeszkadzał niewątpliwie wyjątkowy i łatwy dla pogardy oraz krytyki styl. Ciężko pracował, aby zyskać solidność i konsekwencję. Dla niewprawnego oka mógł być tylko nieobliczalny i nieprzewidywalny. Ot, cyrkowiec w oczoje**** przebraniu, zapewniający tanią rozrywkę fanom, dezorientację u obrońców i migrenę swym trenerom. Na przekór kpiarzom zamieniał się jednak w utalentowanego, bystrego i wszechobecnego specjalistę w swoim fachu.
Kariera nabrała tempa i rumieńców w 1993 roku, kiedy Meksyk z Camposem, jako zaproszeni na Copa America goście, zaskoczyli niedowiarków i awansowali aż do finału imprezy. Zanim minimalnie przegrali w finale z Argentyną, odesłali z kwitkiem Peru w ćwierćfinale i Ekwador w przedostatnim meczu. A potem? Piękny, amerykański mundial. Niemal domowy dla Jorge i spółki.

Amerykański sen

Bramkarz naciskał działaczy, aby dali mu numer 9 i pozwolili grać również w ataku. Z ich strony pewnie nie byłoby problemu, ale weto postawiła FIFA, a konkretnie Sepp Blatter, ówczesny sekretarz generalny światowej federacji, zakazując tego rodzaju praktyk. - Chciałem po prostu strzelić bramkę na Mistrzostwach Świata. Z karnego, wolnego, głową, cojones, jakkolwiek. Gdybym to zrobił, zakończyłbym wtedy karierę - powiedział.
Nie strzelił, więc rozświetlał stadiony jeszcze przez dłuższy czas. Meksyk na mundialu spisywał się nadspodziewanie dobrze, ale w końcu wyeliminowała go Bułgaria, sensacja tamtego turnieju. W konkursie jedenastek, mimo kiepskiego zasięgu, Jorge wybronił pierwszy strzał wykonany przez Krasimira Bałykowa. To jego moment. Przeciwstawienie się wyglądowi, środowisku, wszystkim uprzedzeniom.
Moment, niestety, ulotny. Strzelanina trwała, a Campos zszedł na dalszy plan. Na tym pierwszym wyłonił się jego vis a vis, Borys Michajłow, parując karne dwóch reprezentantów „El Tri”. I już. Po marzeniach.
- Graliśmy jak nigdy przedtem, przegrywaliśmy jak zawsze - słynny cytat wypowiedział na zakończenie turnieju właśnie Campos. Na osłodę została mała nagroda pocieszenia. FIFA wybrała go trzecim bramkarzem na świecie w 1994 r.. Jak na kogoś, kogo sześć lat wcześniej ustawiano jako napastnika, to chyba całkiem przyzwoity rezultat, prawda?
Mimo kilku ciekawych ofert z Europy, osiadł na kontynencie, skuszony perspektywą nowo utworzonej amerykańskiej MLS. I pieniędzmi. Po prostu zmonetyzował swoją sławę, przechodząc do Los Angeles Galaxy, miejsca wręcz przepełnionego Meksykanami. „Brody” rozegrał pierwszy mecz przy komplecie publiczności na Rose Bowl. Ludzie przyszli tam tylko po to, by zobaczyć swego reprezentanta. Widząc to, Campos nie miał skrupułów, by następnego dnia pójść do biura klubu po prośbę.
- Przyjechał tam w poniedziałek i powiedział do dyrektora: „Jeśli chcesz, żebym tu wrócił w następną niedzielę, chciałbym dostać Ferrari. I dostał - przypomina sobie były zastępca komisarza MLS, Sunil Galati. Oprócz tego mógł wreszcie paradować z ukochaną „dziewiątką”.
Campos wrócił do ojczyzny w 1999 roku, wcześniej jeszcze wystąpił na kolejnym mundialu. I znów jego ekipa nie potrafiła przebrnąć drugiej rundy, bo tym razem na przeszkodzie stanęli Niemcy. Cztery lata później w Japonii i Korei Południowej był tylko rezerwowym. Wreszcie rzucił rękawicami i pożegnał się ze sportem po cichu.
Czy całkowicie? Ciągle zaprasza się go do telewizji, służy eksperckim głosem. Prowadzi też własny biznes na podwórku w Acapulco. Koło boiska założył bistro „Sportortas-Campos”, gdzie sprzedaje kanapki od ponad dwudziestu lat. Przed wejściem na poprzeczkach wiszą jego kolorowe bluzy - Widziałem to oczami wyobraźni jeszcze, kiedy grałem zawodowo - uświadamia ciekawskich dziennikarzy.
Mówi się, że z czasem można zdziwaczać do reszty. „El Loco”, wariat i oryginał poprzednich dekad, dziś wydaje się przemierzać ścieżką życia najzwyczajniejszego człowieka na ziemi.
Tobiasz Kubocz

Przeczytaj również