Kolumbijski James Błąd. Wyrzut sumienia Evertonu, symbol rozrzutności i rozdmuchanej ambicji, opuścił Europę

Kolumbijski James Błąd. Wyrzut sumienia Evertonu, symbol rozrzutności i rozdmuchanej ambicji, opuścił Europę
Xinhua / PressFocus
Debiutował jako “najlepszy transfer w historii klubu”, skończył jako piąte koło u wozu. Trudno nie odnieść wrażenia, że cała przygoda Jamesa Rodrigueza w Evertonie była zbędna. Nie miała żadnych logicznych podstaw.
Nadrzędnym uczuciem kibiców Evertonu powinno być rozczarowanie. Po pierwsze dlatego, że nie wyszło, ale także dlatego, że żaden z nich nie miał okazji w pełni zobaczyć jego gry. Na żywo, na trybunach. Wszystkie jego spektakle rozgrywane były za zamkniętymi drzwiami i nawet w ostatnim meczu u siebie w zeszłym sezonie, kiedy na Goodison Park zasiadło 6,5 tys. widzów, nie wziął w nim udziału z powodu kontuzji. A parę dni temu przeszedł do katarskiego Al-Rayyan.
Dalsza część tekstu pod wideo

Świetny, ale do czasu

Wielu fanów chciałoby zobaczyć Jamesa grającego dla “The Toffees”. Wokół jego przybycia rok temu emocje aż się gotowały. Transfer króla strzelców mundialu 2014 z Realu Madryt do co najwyżej średniaka Premier League - to aż nie do uwierzenia. Ruch ten nastąpił wraz z euforią związaną z przyjściem na Carlo Ancelottiego. Wydawało się, że pod wodzą doświadczonego włoskiego fachowca Everton obierze nowy kierunek. Wraz z pozyskaniem Jamesa i przeprowadzeniem kolejnych transferów (w tym Allana i Abdoulaye Doucoure), można było odnieść wrażenie, że klub robi krok naprzód.
Zaproszenie Jamesa do niebieskiej części Liverpoolu było jak oświadczenie: nie jesteśmy pariasami z Anglii, mierzymy wysoko, nasze finanse pozwalają pozyskać jeśli nie obecnie najlepszych piłkarzy na świecie, to przynajmniej tych, którzy do tej pory za takich byli uważani. W duecie Ancelotti-Rodriguez widziano wiele zalet, przypominano, że to za czasów Włocha gwiazda latynoskiej piłki przeżywała drugą młodość i wielu uwierzyło, że ich ponowne połączenie uwolni drzemiący w zawodniku potencjał. O jak bardzo się mylili.
Jak wszyscy teraz wiemy - ani drużyna nie poszła w górę, ani Kolumbijczyk nie okazał się zbawieniem. Mimo że od połowy września do połowy października zjadł ligę, strzelając w czterech kolejnych meczach trzy bramki i asystując przy kolejnych trzech, to wpływ na dyspozycję drużyny zaczął maleć, gdy tylko dni robiły się krótsze, a temperatura spadała poniżej 10 stopni.
U Jamesa pojawiły się również problemy ze zdrowiem. Coraz częściej łapał kontuzje: tu kostka, tam łydka. Nawet gdy nic mu nie dolegało, kondycja nie pozwalała mu na granie na najwyższych obrotach. Forma także pozostawiała wiele do życzenia. Nastąpiła powtórka z występów dla Realu czy Bayernu. James znikał w meczach, człapał po boisku, a koledzy i trener nie mieli z niego żadnego pożytku. Jednocześnie nie poczuwał się do odpowiedzialności, bezczelnie grał na nosie fanom. Gdy rozpoczął się nowy sezon, a on musiał przebywać na kwarantannie z powodu zakażenia, przeprowadził relację na Twitchu, podczas którego zapytał oglądających:
- W weekend mnie nie ma, nawet nie wiem, z kim gra Everton. Z Leeds? Ach, to będzie trudny mecz. Zobaczymy, co się wydarzy. Mam nadzieję, że dadzą radę.
Policzek dla każdego z Evertonians.

Krótka kolejka do piłkarza

Kroplą, która przepełniła czarę, było nagłe i niespodziewane odejście “Carletto” do Realu Madryt. A bez Ancelottiego małżeństwo z rozsądku nie miało już większego sensu. Rodriguez czuł się jako droga, wróć, horrendalnie droga część zamienna w drużynie, która w coraz większym stopniu opierała się na twardej grze i dobrze zorganizowanej obronie. Styl, z którym Kolumbijczyk nigdy się nie utożsamiał. 30-latek zarabiający 220 tysięcy funtów tygodniowo, najlepiej opłacany zawodnik w historii klubu, a jednocześnie biegający najmniej ze wszystkich napastników, po prostu musiał wiedzieć, że na Goodison nie ma już czego szukać.
Dodajmy do tego sytuację finansową. Nie jest tajemnicą, że Everton znajdował się blisko progu zasad “Profit and Sustainability”, czyli Finansowego Fair Play w Premier League. “The Toffees” byli zmuszeni do zmagania się z nowymi, trudnymi realiami finansowymi. James stał się luksusem, na który nie mogli sobie pozwolić. Do akcji musiał więc wkroczyć jego agent Jorge Mendes. Pojawiły się oferty z Portugalii, Turcji i Bliskiego Wschodu.
Całkiem blisko było ubicia dealu z FC Porto. Nowy trener Evertonu Rafa Benitez dał zielone światło na transakcję, w ramach której Luis Diaz, kolejny Kolumbijczyk, przeszedłby na drugą stronę za niższą opłatą, zaspokajając pragnienie szkoleniowca o kolejnym skrzydłowym. Początkowe dążenie do przyklepania transferu osłabło, gdy okazało się, że żądania finansowe Rodrigueza są dla Portugalczyków zaporowe. Problem prosty do zdiagnozowania: gracz brał pensję gwiazdy formatu Ligi Mistrzów, a eksperci nie uważali już go za zawodnika jakości Champions League.
Turcy z Istanbul Basaksehir interesowali się rocznym wypożyczeniem Kolumbijczyka pod warunkiem podziału pensji. Z czasem, gdy spekulacje się nasilały, działacze próbowali sprzedać prawa do tureckiej ekstraklasy kolumbijskiej telewizji. W tym samym czasie do głosu doszli jednak Katarczycy. Kluczowa okazała się znajomość Mendesa i trenera Al-Rayyan Laurenta Blanca. Bogaty zespół z Bliskiego Wschodu mógł sobie pozwolić na wymagania płacowe. Decyzja należała do piłkarza. Postawił na Katar.
W momencie, gdy zawodnik wchodził na pokład samolotu, jego byli koledzy z “The Toffees” właśnie odpadali z Carabao Cup, przegrywając w trzeciej rundzie z drugoligowym Queens Park Rangers. Z Benitezem się nie spotkał. W jednym z wywiadów bąknął tylko:
- Przyszedłem do Evertonu tylko dlatego, że chciał mnie Ancelotti. Widzicie? Teraz go nie ma.
I jego już też nie ma.

Kto za nim zapłacze?

Być może wszyscy powinni przewidzieć, że to nadejdzie. I jeśli jest tu jakiś element goryczy, to fakt, że rozdział Jamesa w Evertonie przejdzie do historii jako szaleństwo, którego dało się uniknąć. To lekkomyślna decyzja, podyktowana przesadnie napompowanymi ambicjami, nieprzewidziana skutkami, wysokim prawdopodobieństwem ryzyka. Nie trzeba być księgowym po Harvardzie, ani nadzwyczaj wnikliwym obserwatorem piłkarskim, aby przewidzieć, że po miodowym miesiącu pojawią się kontuzje, apatia, a na końcu problemy finansowe, które mogą utrudnić funkcjonowanie klubu na lata.
Trudno obarczyć winą jedną osobę. To nie tak, że błąd popełnił zawodnik, menedżer, który go chciał czy klub, który na to pozwolił. To kombinacja wszystkiego. W dużej mierze efekt lawiny. Kiedy fundament zaczyna pękać, łatwo o tragedię. Najbardziej rozczarowany może się czuć sam gracz. Znajdował się pod dobrą opieką, w szatni wszyscy go lubili, zwłaszcza liczna południowoamerykańska diaspora. Przechodząc do Evertonu szukał jednak formy, a w pewnym momencie ogarnęła go panika, bo już wcześniej nie wiodło mu się lepiej, i w Realu, i na wypożyczeniu w Bayernie. Zobaczył, że ziemia znów się pod nim przesuwa wraz z wynikami Evertonu, co tylko pogłębiało problem.
Jednak to właśnie te elementy sprawiły, że Rodriguez był tak odważnym i romantycznym nabytkiem. Dlatego, mimo że ten transfer nie miał żadnego sensu, zasługuje na to, aby pamiętać go milej, niż prawdopodobnie osądzi go historia. Chyba nigdy od powstania klubu abstrakcja nie wyglądała tak realistycznie jak podczas tych kilku kolorowych tygodni, kiedy James i Everton tworzyli razem wyjątkowo piękną muzykę.

Przeczytaj również