Kiedyś byli gigantami i bili się z Bayernem, dziś są najwyżej pośmiewiskiem. Niemiecki przepis na upadek klubu
Zamiast długo oczekiwanego nowego początku, Schalke 04 i Werder Brema przeżywają nawrót choroby. Klęski, problemy ze składem, kłopoty finansowe. A przecież jeszcze kilkanaście lat temu obie firmy wydeptywały ścieżki dla konkurentów, były przykładem dla innych. Dziś są najwyżej pośmiewiskiem.
Każdy kolejny sezon Werderu naznaczony jest rozczarowaniem. Każdy słaby występ zamienia się w stos po domku z kart, który upada po byle podmuchu. Trener Florian Kohfeldt, wcześniej uznawany nawet za bardziej utalentowanego od Juliana Nagelsmanna, robił wszystko, co w jego mocy, aby zachować pozytywne nastawienie i uchować ekipę od spadku z Bundesligi, pierwszego od 1980 roku. Ostatnio udało się uniknąć kompromitacji rzutem na taśmę, dzięki bramkom na wyjeździe w kończących sezon barażach. Niewiele to jednak zmieniło.
Nawiązać do dawnych lat
W rzeczywistości Werder nieco odbiega od standardów wymaganych do przetrwania w niemieckiej ekstraklasie. Rzadko szanse “Zielono-Białych” winduje się wyżej niż przeciwnika. W przedsezonowych publikacjach określa się ich jako pewnego kandydata do walki o miejsca pozwalające trzymać nos nad taflą wody. Złośliwcy przekręcają nazwę klubu na “Wieder Krise” (znowu w kryzysie). To stromy i smutny upadek klubu, który kiedyś był siłą, z którą należało się liczyć nie tylko w rodzimych rozgrywkach, ale też podczas europejskich zmagań. Słynne nazwiska, takie jak Ailton, Ivan Klasnić, Torsten Frings, Per Mertesacker, Mesut Oezil i inne, na stałe wplotły się w historię Werderu. Bremeńczycy to w końcu:
- czterokrotni mistrzowie Bundesligi
- zdobywcy Pucharu Zdobywców Pucharów z 1992 roku
- finaliści ostatniej edycji Pucharu UEFA (zanim zmienił nazwę na Ligę Europy) sprzed 11 lat, gdzie w niezwykle emocjonującym finale w Stambule ulegli nieznacznie Szachtarowi Donieck
Wielkie historyczne kluby walczące o przeżycie w niemieckiej dżungli wcale nie są nowym zjawiskiem w ostatnich sezonach. HSV i VfB Stuttgart również nie uniknęły upokorzenia. A o ile ci drudzy balansują ciągle pomiędzy pierwszą a drugą Bundesligą, to Hamburg wciąż nie może się podnieść po historycznym spadku w 2018 roku. To brutalne realia. Nawet Borussia Dortmund powoli flirtowała z zapleczem ekstraklasy na finiszu pracy Juergena Kloppa, kiedy po dziewiętnastu kolejkach zajmowała ostatnie miejsce. Ostatecznie piłkarzom BVB udało się wyjść z marazmu, ale pokazało to, jak w warunkach Bundesligi można spaść z topu na samo dno. Werder to najnowszy klub, który doświadczył ostrych, bezlitosnych pazurów strefy zagrożenia i wie już, że jego celem jest uniknięcie czyhającego przeznaczenia.
Wyścig (ro)zbrojeń
To zadanie nie będzie należało do najłatwiejszych, bo oprócz kryzysu sportowego, w Bremie mierzą się także z trudnościami finansowymi. Klaus Filbry, prezes zarządu, ujawnił niedawno liczbę jak z horroru. Należy się bowiem obawiać strat sięgających 40 milionów euro, a klub, po raz pierwszy od czasu, gdy wszedł na giełdę, musiał zaciągnąć pożyczkę. W dłuższej perspektywie chodzi o zmniejszenie budżetu na kadrę i sprzedaż najatrakcyjniejszych zawodników.
Na pierwszym miejscu do opuszczenia tonącego bremeńskiego statku ustawia się Milot Rashica, kosowski napastnik i niekwestionowana gwiazda zespołu, gwarantujący zysk z transferu w wysokości 20-30 milionów euro. To jednak tylko quasi-doraźna pomoc, swoista gaśnica, która nie uratuje łajby przed wielkim pożarem. Niewykluczone, że następni w kolejce będą bramkarz Jiri Pavlenka, a także, co najbardziej boli kibiców, świetnie rozwijający się 23-letni pomocnik Maximilian Eggestein, wychowanek Werderu.
Płacz dochodzi nie tylko z Bremy. Zawodzenie słychać równie głośno z Zagłębia Ruhry, a precyzyjniej - z jej niebiesko-białej części. Żadna drużyna tak gorliwie nie modliła się o zakończenie poprzedniego sezonu i żadna z taką niechęcią nie oczekiwała na rozpoczęcie obecnego, jak Schalke.
0:8 i 17 meczów bez wygranej
Z zaledwie 39 punktami David Wagner został trenerem Schalke z najgorszym dorobkiem po całym sezonie w 58-letniej historii drużyny w Bundeslidze. Nic dziwnego, że na zbliżającą się inauguracje fani patrzyli z trwogą. Liczyli przynajmniej na uniknięcie kompromitacji. A nawet i to okazało się ponad możliwości zawodników z Schalke. Bolesne i brutalne 0:8 od Bayernu to ściek, w który bardziej już nie można się zanurzyć. Zabawne, że Schalke w całym roku 2020 strzeliło ledwie jednego gola więcej niż Bayern w tym jednym pojedynku. Fatalna passa bez zwycięstwa powiększyła się do 17 meczów.
Konsekwencje wydają się oczywiste: po monachijskiej katastrofie zarząd omawia kwestię zmiany trenera bardziej niż kiedykolwiek. Ale czy wszystko powinno lecieć na konto Wagnera? “Koenigsblauen” od kilku sezonów należą do najbardziej rozsprzedawanej drużyny w Bundeslidze. Z kadry ubywały kolejne gwiazdy: Manuel Neuer (za 30 mln euro do Bayernu), Leroy Sane (52 mln do Manchesteru City), Thilo Kehrer (37 mln do PSG). Z drugiej strony, w Gelsenkirchen w ciągu ostatnich czterech lat wydano również 180 milionów. Tyle, że po po prostu na dużo gorszych następców.
Stabilności próżno było szukać również na stanowisku trenera. Markus Weinzierl, Domenico Tedesco, Huub Stevens, Wagner - żaden z nich nie potrafił stworzyć z grupy przeciętnych graczy zgrany kolektyw. Wszyscy natomiast pobierali wyjątkowo wysokie apanaże. Schalke zakończyło rok finansowy 2019 z niemal 200-milionowym zadłużeniem. W marcu zarząd napisał list do karnetowiczów z prośbą o zrzeczenie się zwrotów z biletów zakupionych na pozostałe cztery mecze u siebie. Jeśli dodać do tego inwestycję na prawie 100 milionów na budowę nowego centrum treningowego przy VeltinsArena, to mamy cały obraz pogrążonego w kryzysie finansowym i sportowym klubu.
Symptomów poprawy nie widać
A mowa przecież o Schalke, które nie zwykło popadać w długotrwałe kryzysy. W całym XXI wieku, nie licząc obecnego sezonu, tylko dwukrotnie nie brało udziału w europejskich rozgrywkach. Nawet, jeśli zawodziło w lidze, odbijało to sobie, zdobywając Puchar Niemiec, bądź awansując do czołowej czwórki w Lidze Mistrzów (tak się stało w sezonie 2010/2011). Czasy, w których prym na boiskach Niemiec i Europy wiedli tacy artyści, jak Kevin Kuranyi, Klaas-Jan Huntelaar czy nawet schyłkowy Raul minęły bezpowrotnie. Kim obecnie mają się ekscytować fani z Gelsenkirchen? Najczęściej sponiewieranymi już graczami.
Bramkarz Ralf Faehrmann, pomimo 31 lat na karku, czyli dobrego wieku dla piłkarza na tej pozycji, najlepsze chwile ma za sobą. Zeszły sezon spędził na wypożyczeniu w Norwegii, więc niewielu sądzi, że po odejściu Alexandra Nuebela do Bayernu, do bramki wrócą pewne ręce i chłodna głowa. Latem działaczom Schalke udało się sprowadzić jedynie dwóch napastników. Goncalo Paciencię z FC Koeln na zasadzie wypożyczenia oraz, tym razem za darmo, Vedada Ibisevicia. 36-latka z wielkim bagażem doświadczenia, ale także z głównie fatalnymi recenzjami z kilku ostatnich lat.
Zagłębie Ruhry natomiast, oprócz wspomnianego Nuebela, opuścił Weston McKennie, który natychmiast świetnie się wkleił w drugą linię Juventusu. Z kilkoma tylko piłkarzami, których klasy w Schalke się nie podważa, takimi jak Amine Harit czy kontuzjowani Salif Sane oraz Suat Serdar, trudno myśleć o czymś więcej niż tylko zajęciu bezpiecznej pozycji i przeczekaniu najgorszego.
Przed bezpośrednim pojedynkiem Werderu i Schalke rośnie presja nad dwoma szkoleniowcami, którzy nie potrafią wyciągnąć swych zespołów z dołka. Kohfeldt czy Wagner? Który z fachowców pierwszy wyląduje na zielonej trawce? Jeden o mało już nie spuścił ekipy szczebel niżej, drugi natomiast z łącznie 450 dni na stanowisku 250 pozostaje bez zwycięstwa. Dla jednego z nich dzisiejszy mecz będzie szansą na odbicie się od dna. Przegrany utonie w odmętach nicości.