Kariery utopione w kieliszku. "Alkoholowe wtorki", jednego uratował zepsuty karny, innych zabrała śmierć
Piłka nożna ma skomplikowane relacje z alkoholem. Uzależnienie zniszczyło życie i karierę wielu przedstawicielom tej (ale nie tylko tej) dyscypliny. Od Paula Gascoigne’a po Adriano, nie zapominając też o polskich przedstawicielach niełatwej sztuki łączenia wódki z kopaniem: Igorze Sypniewskim czy Dawidem Janczykiem. Przestrogą dla innych są opowieści, które zostaną na lata. Oto tylko wybrane postaci, wpisane do niechlubnej galerii zawodników, którzy przez całe życie przegrywali z rywalem nie do pokonania.
Alkoholowe wtorki
Gdy we wrześniu 1996 roku Arsene Wenger urządzał się w Arsenalu, podjął ważną, z punktu widzenia drużyny, decyzję – podjął walkę z tzw. „Tuesday Club”. Piłkarze „Kanonierów” zrzeszający się w tej grupie już od początków lat 90. za nic mieli sportowy tryb życia i po prostu dawali sobie „w palnik” we wtorkowe wieczory, wykorzystując m.in. fakt, że zawsze w środę dostawali wolne od treningów. Do zaklętego kręgu należeli m.in. Lee Dixon, Steve Bould i Nigel Winterburn. Kiedy przyszedł Wenger to z „wtorkowego klubu” wypisał się Tony Adams, który właśnie rozpoczynał swoją długą drogę do odwyku.
U Adamsa problemy z alkoholem zaczęły się bardzo niewinnie, bo mając 17 lat rozkoszował się napojem będącym połączeniem piwa i lemoniady. Później rozsmakował się w Guinnessie, przez którego zatracał się coraz częściej (legenda mówi, że podczas jednej sesji potrafił „wybębnić” 20 kufli ciemnego napoju). Nocne balangi, późne pobudki i treningi na kacu – wszystko to stało na porządku dziennym.
Sytuacja powoli wymykała się z rąk. W 1990 miał wspólnie z drużyną lecieć na zgrupowanie w Singapurze, ale po ostrej bibie jedyne, co udało mu się zrobić, to spróbować wyjechać z domu autem. Cel nadzwyczaj ambitny – lotnisko. Podróż zakończyła się 50 metrów od garażu, na słupie telegraficznym. Legendarny obrońca za tę brawurową akcję usłyszał wyrok 9 miesięcy więzienia, skrócony do 58 dni.
Prawdziwym wybawieniem, paradoksalnie, okazał się zmarnowany w półfinale Euro 96 rzut karny przez obecnego selekcjonera reprezentacji Anglii, Garetha Southgate’a. Gospodarze mistrzostw odpadli z Niemcami, odwiecznym rywalem. Angielscy piłkarze ruszyli więc na podbój pubów i dyskotek w ramach tradycyjnego „pocieszenia się” po porażce.
Nie oszczędzał się również Adams, który wpadł w siedmiotygodniowy alkoholowy cug, po którym zauważył dopiero, że „przegrywa życie”. Przyznał się do uzależnienia i ostatecznie poddał się wielomiesięcznej kuracji odwykowej. Dziś jest czysty, prowadzi fundację charytatywną oferującą doradztwo i wsparcie sportowcom uwikłanych w nałogi.
Piję, więc jestem
„Palę, piję i myślę” – credo Socratesa towarzyszyło mu od początku piłkarskiej kariery aż do śmierci. Kapitan reprezentacji Brazylii z mundialu 1982 roku, charyzmatyczny, samozwańczy wolny duch, który jednak tak naprawdę nigdy nie zaznał wolności. Gdy dwa lata po Mistrzostwach Świata opuścił południowoamerykański kontynent, stał się jednym z... najgorszych graczy w historii włoskiego futbolu.
Serie A należała do najtrudniejszych rozgrywek na świecie, a jego nowi koledzy z Fiorentiny nie tolerowali leniwego, uzależnionego od papierosów i mocnych trunków maestro, który oczekiwał, że inni będą dla niego biegać, podczas gdy on skoncentruje się na piciu i kontemplowaniu.
Socrates coraz częściej odrzucał futbol na rzecz malarstwa, poezji i spirytyzmu, ale tylko dla konsumpcji alkoholu potrafił się w pełni zaangażować. Niektóre bary pozwalały mu pić za darmo, ponieważ obecność popularnego sportowca w lokalu przyciągała innych klientów. „Każdy dzień był imprezą” – wspominała życie z piłkarzem jego dziewczyna Maria Adriana Cruz. A bawił się zacnie. Zaczynał w południe, kończył późno w nocy.
Sprzeciwiał się nazywaniu go alkoholikiem. „To cała semantyka. Ludzie powinni robić to, co czyni ich szczęśliwymi. Alkohol to mój osobisty wybór” – tłumaczył się. „Szczęśliwe życie” doprowadziło go do marskości wątroby. W 2011 roku przeszedł przeszczep organu, tego samego roku zmarł, mając zaledwie 57 lat i twierdząc, że do końca pozostał wolny.
Jazda bez trzymanki
Większość kibiców pamięta go ze słynnego gestu, do dzisiaj widzianego w niemal każdym meczu. W swojej ojczyźnie często wymieniany jako największy piłkarz w historii, stawiany nawet w szeregu przed Pele. Niestety, większość swojego życia poświęcił alkoholowi, a w uzależnienie wpadł będąc już nastolatkiem.
Alkohol i samochody. Najgorsze połączenie. Garrincha uwielbiał auta, choć kierowcą był fatalnym. Kiedyś przejechał ojca, a także miał wypadek, w którym jego pierwsza żona straciła zęby. Potem pojechał z matką ukochanej do Pau Grande, aby zobaczyć się z dziećmi. W drodze powrotnej uderzył w samochód ciężarowy z prędkością 100 km/h. Kobieta zmarła. To spowodowało w Garrinchy atak depresji, w końcu próbował zapić się na śmierć.
Garrincha, bez dochodów i oszczędności, poprosił Brazylijską Federację Sportową o pożyczkę na zakup domu. Odmówiono mu. Tego samego dnia zniknął i został znaleziony pijany i płaczący przed kościołem w centrum Rio. Żona stwierdziła, że zmiana środowiska dobrze im wszystkim zrobi.
Wyjechali do Rzymu. Tam znalazła pracę jako piosenkarka (bez zębów?), ale Garrincha nie miał nic do roboty poza piciem. Ostatecznie został „ambasadorem kawy” w jednym z brazylijskich instytutów. Nic niezwykłego, musiał jedynie pojawiać się na europejskich targach i podawać rękę gościom. Okazało się to ponad jego możliwości.
15-letni związek się rozpadł, eks-piłkarz wziął kolejny ślub, a nowa żona urodziła mu córkę. Ten poranek spędził przy kieliszku. Kiedy po południu wrócił do domu, poczuł się źle i położył się na podłodze. Wezwane pogotowie nie było w stanie nawet go rozpoznać. Brzuch wzdęty alkoholem, w niczym nie przypominał ciała sportowca z młodości. Służby przetransportowały Garrinchę do szpitala psychiatrycznego, w stanie śpiączki alkoholowej. Zmarł o 6 rano następnego poranka.
Best of the worst
Futbolowy geniusz, który miał wszystko, ale z tego wszystkiego zrezygnował, aby żyć alkoholem i seksem. Do historii przeszedł jego najbardziej chwytliwy cytat. „W 1969 rzuciłem kobiety i picie. To było najgorsze dwadzieścia minut w moim życiu” – mówił. A kiedy indziej zdobył się na filozoficzne rozważania: „Lepiej minąć kilku obrońców Liverpoolu i strzelić gola na Anfield czy zaliczyć cztery miss świata? Trudny wybór. Na szczęście zrobiłem to i to”. Być może pierwszy piłkarski celebryta rozmienił karierę na drobne, opróżniając tysiące butelek i skacząc z łóżka do łóżka.
„Piąty Beatles” i osobowość maniakalna. Poświęcał się swoim czynnościom bez reszty i nieistotne, czy chodziło o piłkę nożną, kobiety czy picie. Zmieniał obsesje, a najbardziej nienawidził zakazów. „Nie możesz już więcej pić” – podobne hasła napędzały do następnych alkoholowych sesji.
Pozwalał sobie właściwie na wszystko. Jazda po pijaku, sypianie z żonami kolegów, omijanie meczów, wymykanie się z treningów, powroty z kilkunastokilogramową nadwagą. Oprócz wielkich piłkarskich umiejętności miał jeszcze jeden atut. Uwielbienie ze strony sir Matta Busby’ego, który wydobywał krnąbrnego wychowanka Manchesteru United z każdych tarapatów.
Sukcesy sportowe nie napawały go dumą. Nie inspirowały, nie podniecały. Z poważnym graniem skończył w wieku 27 lat, będąc w zasadzie u szczytu kariery. W swojej bestsellerowej autobiografii zwierzył się, że miał już wszystkiego dość. „Byłem w takiej udręce, że gdyby ktoś zaproponował mi pigułkę, aby zakończyć to wszystko, nie zawahałbym się z niej skorzystać. Śmierć przynajmniej zakończyłaby uporczywy, straszliwy ból, najgorszy, jaki kiedykolwiek znałem” – opowiadał.
Nazywany „Księciem Życia”, zanim zmarł, apelował, by „nie umierać tak jak on”.
Kawa z koniakiem i gramy!
Oficjalna historia FC Barcelony opisuje Kubalę jako „najbardziej charyzmatycznego gracza Barcy wszech czasów”. Wystawnej zdolności maga z piłką u stóp towarzyszyła jednak ekstrawagancka miłość do imprezowania. I do kobiet oczywiście. Jak zauważa Jimmy Burns, autor popularnej książki „La Roja”, „noce z Kubalą były legendarne. Poranki zresztą też”.
Przedziwna łuna roztaczająca się wokół piłkarza pozwalała rozwijać się mu jako symbol katalońskiej kultury. Dyrektorzy Barcelony i dziennikarze dołączali do gwiazdy podczas wieczorów, obejmując jego aurę, mistycyzm i hedonizm. Kubala, jak zauważa Burns, „miał niezwykłą zdolność do picia”. Zaledwie kilka godzin po imprezie mógł z powodzeniem zagrać w ligowym meczu. Kawa z koniakiem, to ulubiony sposób Węgra na „uruchomienie silnika”. Swoje także robiły długie kąpiele i masaże.
Kres epoki „adoptowanego dziecka Katalonii” przyszedł wraz z przybyciem trenera tysiąclecia, Helenio Herrery. Ten despota nie mógł sobie pozwolić na to, by w klubie funkcjonowała większa osobowość od niego. Piłkarz wkrótce stracił przychylność szkoleniowca i wylądował na ławce rezerwowych.
Brak akceptacji dla najlepszego piłkarza w drużynie stała się przyczynkiem do pożegnania z Barceloną. Dyrektorzy klubu wiedzieli, gdzie leży ich lojalność. Skłonność do alkoholu budowała jedynie jego pozycję, nie złamała jej ani wojna, ani choroby. Mimo słabości zasługuje na to, by być pamiętanym. I tak jest w istocie do dziś.
Tobiasz Kubocz