"Gdyby nie fajki, byłbym najlepszy na świecie". Robert Prosinecki - kariera puszczona z dymkiem

"Gdyby nie fajki, byłbym najlepszy na świecie". Kariera puszczona z dymkiem
thesefootballtimes.co
Piłkarz romantyczny od stóp do głów, kreatywny pomocnik, ogromny talent. Zawsze ze świetnymi pomysłami, magicznym dryblingiem: zwód, przetrzymanie piłki, zmianami kierunku biegu, wszystko na dynamice aż do momentu, kiedy przeciwnik wyląduje tyłkiem na ziemi. Subtelny, techniczny strzał i wizja pola. Wszystko, co trzeba, by zostać najlepszym zawodnikiem na świecie. Robert Prosinecki miał jednak coś jeszcze, co nie pozwoliło mu dostąpić tego zaszczytu. Nałogi.
W połowie lat 80. Zvonimir „Amigo” Magdić, legenda chorwackiego dziennikarstwa sportowego, ktoś, z kim w Polsce moglibyśmy porównać Bohdana Tomaszewskiego lub Zdzisława Ambroziaka, obserwował treningi Dinama Zagrzeb z większą radością niż mecze pierwszej drużyny. Uzasadnił to kiedyś jednym stwierdzeniem:
Dalsza część tekstu pod wideo
- Ooo, ten żółty jest niesamowity. Silny jak Maradona, zwodzi jak Garrincha! Nie ma kłopotów z piłką. Gdy ma ją przy nogach, to jakby trafiła do sejfu. Nikt mu jej nie odbierze - komentował „Amigo”, który na swój przydomek zapracował ze względu na wybitną wiedzę w dziedzinie futbolu południowoamerykańskiego. Stąd ta łatwość do porównań, nierzadko na wyrost, rodzimych piłkarzy do gwiazd z Brazylii i Argentyny.
W tym przypadku oko go nie zawiodło. Ten „żółty” to oczywiście Robert Prosinecki, jeden z najlepszych piłkarzy Chorwacji w historii. Wraz ze Zvonimirem Bobanem i Davorem Sukerem tworzyli „świętą trójcę” Hrvatski w połowie lat 90.

Niechciany w ojczyźnie

Urodził się w zachodnich Niemczech jako dziecko chorwackiego ojca i serbskiej matki, dwóch gastarbeiterów, którzy zdecydowali się wrócić z powrotem do Jugosławii, gdy chłopiec skończył dziesięć lat. Prosinecki osiągnął pełnoletność, a jego ojciec przychodził po prośbie do kierownika Dinama, aby zawarł z młodym zawodnikiem profesjonalny kontrakt. Miroslav Blazević spojrzał na niego i odparł: - Prędzej zjem swój trenerski dyplom, jeśli ten chłopak kiedykolwiek zostanie piłkarzem.
Człowiek, którego później okrzyknięto najbardziej znanym trenerem w historii chorwackiej piłki, architekt trzeciej drużyny świata z 1998, inaczej niż dziennikarz, który tylko lubił oglądać mecze i pisać artykuły, pomylił się okrutnie. Prosinecki potraktował to jako wyzwanie i przeniósł się do Belgradu, gdzie natychmiast wziął go pod swoje skrzydła Dragan Dżajić, kolejna legenda, instytucja Crveny Zvezdy.
- Podczas testów widziałem, jak ten dzieciak robi cuda z piłką i natychmiast poprosiłem naszego trenera Velibora Vasovicia, aby zaplanował popołudniową sesję treningową na głównym stadionie, abym mógł go zobaczyć jeszcze raz. Nie mogłem uwierzyć, mieliśmy w garści prawdziwy diament. Od razu pobiegłem po kilka kartek i z miejsca wypisałem umowę. Z ojcem Roberta uzgodniliśmy wszystko w pięć minut - wspomina Dżajić.
Świat dowiedział się o Prosineckim w październiku 1987 roku. Na Mistrzostwach Świata U20 w Chile „Żuti” (czyli „Żółty” od koloru włosów) był częścią zespołu pełnego talentów, z ludźmi, którzy 10 lat później opanowali europejskie stadiony. Obok niego w drużynie Jugosławii grali m.in. Boban, Suker i Predrag Mijatović. To on strzelił decydującą bramkę w ćwierćfinale przeciwko Brazylii, a po triumfie w finale uznano go za najlepszego piłkarza turnieju.
Wrócił do Crveny, z którą wygrał trzy mistrzostwa Jugosławii, krajowy puchar, a przede wszystkim Puchar Europy w 1991. Wcześniej jeszcze wyjechał do Włoch na mundial, gdzie znowu błysnął, a prasa zobaczyła w nim najlepszego młodego zawodnika mistrzostw. To oczywiste, że taki talent nie mógł już dłużej kopać między kozami gdzieś tam daleko na Bałkanach. Po klubowym triumfie do akcji ruszyli ludzie z Madrytu, którzy w reklamówkach przywieźli do Belgradu 2,5 miliarda peset.

Urazy, rozczarowania i nadzieja

Pod wieloma względami schwytanie 22-latka było oznaką desperacji ze strony „Los Blancos”, którzy zakończyli poprzedni sezon na rozczarowującej trzeciej pozycji, a w dodatku doznali szoku, gdy na wczesnym etapie zostali wyeliminowani w Pucharze Europy przez Spartaka Moskwa. Kierowany przez serbskiego szkoleniowca Radomira Anticia Real szukał sposobu na powrót do lat dominacji i miał nadzieję, że uda się to tylko z młodym Prosineckim.
Wymarzona przeprowadzka wkrótce okazała się koszmarem. Od wypłynięcia na szeroki ocean piłkarskiej kariery zatrzymały go kontuzje, a mimo to w pierwszym sezonie udało mu się strzelić pięknego gola z rzutu wolnego w El Clasico. Dwa lata później wkręcał w ziemię Diego Maradonę w meczu z Sevillą. To niestety tylko klisze z generalnie kiepskich trzech lat Roberta w białych barwach.
Sprawy osiągnęły punkt wrzenia na początku 1994 roku, gdy prezes Realu Ramon Mendoza publicznie skrytykował Prosineckiego, twierdząc, że jego zarobki są stanowczo zbyt wysokie w stosunku do formy, jaką prezentował. Gracz musiał zgodzić się na wypożyczenie do Realu Oviedo, aby odzyskać dyspozycję, sprawność i reputację. Dla „Los Carbayones” rozegrał 30 meczów, strzelił 5 goli i pomógł nowej drużynie w zajęciu dziewiątego miejsca w lidze. Zemsta najlepiej smakuje na słodko. Najlepiej pokazał się w spotkaniu z „Królewskimi”, wygranym przez Oviedo 3-2.
To rozdział w przeciętnym klubie z północy Hiszpanii sprawił, że jego grą zainteresował się ekscentryczny trener Johan Cruyff, szukając brakującego elementu do swojej układanki „futbolu totalnego” w FC Barcelonie. Zmiana środowiska nie obyła się, jak zwykle w relacjach Madryt-Barcelona, bez kontrowersji. Agenci użyli zainteresowania Atletico, aby wyrwać go z Santiago Bernabeu, ale gdy Prosineckiemu skończył się kontrakt, odrzucił ofertę „Los Colchoneros” i wybrał „Blaugranę”. Prosinecki został dopiero piątym nie-Hiszpanem, który przekroczył gorącą granicę kastylijsko-katalońską.
Podobnie jak w Realu, także i Barcelona nie wycisnęła z niego to, co najlepsze. Kibice „Dumy Katalonii” zobaczyli Roberta w nowych barwach zaledwie 50 razy. Powód? Znów te kontuzje. Pierwszy rok „Prosiego” zapamiętali przede wszystkim z gola przeciwko Albacete. Później już tylko gasł, a fani męczyli się oglądając snującego się po murawie zdeprymowanego playmakera.

Z „Szachownicą” po medal

Od sezonu 1996/97 Prosinecki podróżował po Hiszpanii, Chorwacji i Belgii w poszukiwaniu nowego początku w karierze. Każdemu świeżemu poczuciu odzyskiwania formy towarzyszyła nowa kontuzja. Udało mu się trafić w lukę i zdrowy pojechał na mundial do Francji. Najpiękniejszy. W pierwszym meczu pokonali Jamajkę 3:1, a „Prosi” dyktował grę, nawet strzelił gola. Gola magicznego.
Wykonując rzut wolny na krawędzi pola karnego, wymienił się krótkimi dotknięciami piłki z Robertem Jarnim, chciał dośrodkować, ale w jego kierunku ruszył jeden z karaibskich graczy. Minął go prostym balansem ciała i zwodem, jednak „wyleciał” jeszcze bardziej do linii końcowej. Nie szkodzi. Z piłką na lewej stopie spojrzał na ustawienie bramkarza i oddał strzał z niemożliwie ostrego kąta. Futbolówka wleciała Warrenowi Barrettowi za kołnierz. Bramka, która przeciwstawiała się konwencjonalnej logice. Pokazała, że czar Prosinckiego ciągle istniał. Trafił też do książki z rekordami jako pierwszy piłkarz, który wpisał się na listę strzelców dla dwóch różnych narodów (w 1990 roku zrobił to jako reprezentant Jugosławii).
Dla Chorwacji to był tylko początek pięknej przygody na francuskich arenach. Po pewnym awansie z grupy drabinka turniejowa nie prezentowała się jako najłatwiejsza. Zwycięstwo 1:0 z Rumunią przyszło z trudem, ale szczyt możliwości nadszedł w ćwierćfinale. Tam rozgromili aktualnych mistrzów Europy Niemców 3:0, a marsz ku chwale zakończyli w półfinale ulegając gospodarzom i późniejszym mistrzom. Na osłodę wygrali w meczu o trzecie miejsce z Holandią, osiągając największy sukces w historii kraju, co można porównać tylko do odzyskania niepodległości na początku lat dziewięćdziesiątych. Prosinecki obok Sukera należał do grupy wyróżniających się zawodników. Tliła się w nim więc nadzieja, że karierę ciągle dało się sprowadzić na właściwe tory.

Potrafił „przykurzyć”

Wróciła klubowa proza życia, z drobnymi ekscytującymi wyjątkami. Chyba najbardziej imponujące wrażenie zrobił dopiero na początku XXI wieku w Portsmouth. Kibice szaleli za brązowym medalistą mundialu, który był jak latarnia morska portowego miasta: rozświetlała mrok przeciętności i kierowała wydarzeniami. Mówili, że ich murawy nigdy nie deptał lepszy zawodnik. W tym czasie w napadzie grał obiecujący młody napastnik Peter Crouch, którego duża część z 19 goli została podana na srebrnej tacy przez doświadczonego Chorwata.
Napastnik w swej książce „Ja, Robot: Jak zostać piłkarzem” opisywał ciekawe momenty z czasów gry z Robertem. Miał podobno palić na chwilę przed wyjściem na boisko, w toalecie podczas przerwy, gdzie pracownik magazynu czekał już na niego z czerwonym Marlboro. Palenie to też pierwsza czynność, jaką wykonywał po ostatnim gwizdku. Crouch wspominał również, że Prosinecki prywatnie władał doskonałym angielskim, ale gdy pytano go o coś publicznie, za każdym razem odpowiadał „Sorry, I don’t understand”.
To aż nieprawdopodobne, że nałóg wcale nie robił z niego gorszego zawodnika, choć on sam uważa inaczej. Krótko po przejściu na emeryturę wyznał, że „gdyby nie fajki, byłby najlepszym piłkarzem na świecie”. Nie kontuzje. Papierosy. Szybko też dodał: - Oczywiście palenie nie jest najlepsze dla sportowca, ale z drugiej strony to jedyna wada, jaką mam. Nie każdy dożywa stu lat - mówił puszczając oko i zapalając kolejnego „marlborasa”. Boban, jego przyjaciel z czasów, gdy grali w młodości w Zagrzebiu ma kolejną anegdotę. - Palił trzy paczki papierosów dziennie już w wieku 12 lat. Potem zszedł do dwóch i na tym poziomie ustabilizował się do dziś - śmieje się „Zvone”.
Wczesne lata obiecywały wiele, ale niezaprzeczalny talent pokryła olbrzymia połać rdzy spowodowana kontuzjami i niesportowym trybem życia. Spełnionej karierze brakowało, zwłaszcza w późniejszym okresie, dużych sukcesów, ale nadrabiał to spektakularnymi wspomnieniami. Gdy znajdował się w formie, cały świat to zauważał i odnotowywał. Zajmował szczególne miejsce w sercach fanów, którzy go obserwowali. Facet, który wypalał 40 papierosów dziennie i techniką gasił zapał przeciwników.

Przeczytaj również