Czas leci, a on nadal nie gra! Problemy polskiego talentu, nie łapie się w dole tabeli Serie A
Mistrzostwo Polski, grubo ponad 100 występów w Ekstraklasie, garść meczów w pucharach i worek w reprezentacjach młodzieżowych. Okazuje się, że nawet to nie gwarantuje jakości potrzebnej do występów w skromnym klubie Serie A. Dowodzi tego sytuacja Filipa Marchwińskiego po opuszczeniu polskiej ligi.
Latem Lech Poznań zarobił solidne pieniądze na sprzedaży swojego wychowanka. Wśród potencjalnych zainteresowanych wymieniano zespoły z Włoch i Belgii. Ostatecznie Filip Marchwiński trafił do Lecce. Drużyny z drugiej części tabeli, bez gwiazd, potrzebującej wzmocnień i mającej w kadrze niewielu technicznych piłkarzy. Na papierze dobre miejsce na pierwsze zetknięcie z zagraniczną ligą i rozwinięcie skrzydeł. Brzmi obiecująco, prawda?
Optymizm szybko przygasł
Marchwiński zresztą świetnie rozpoczął swoją przygodę w tym zespole. Zadebiutował w sparingu z Niceą i od razu załadował dwie bramki. Czy można sobie wymarzyć lepszy start w nowym klubie? Nie dziwi zatem, że zrobił się lekki szum wokół pomocnika, a włoskie media zaczęły się zastanawiać, czy będzie wzmocnieniem przez duże “W”.
Czar prysł jednak znacznie szybciej, niż zakładano. Gole podczas okresu przygotowawczego nie sprawiły, że Polak stał się ważną częścią drużyny. Gdy tylko liga ruszyła, okazało się, że przed nim ogrom pracy nad sobą. Chyba sam nie oczekiwał, że czeka go tak poważny przeskok, po tym jak przez jakiś czas był dość istotną postacią Lecha. W Polsce błyszczał, szczególnie gdy trenerem był jeszcze John van den Brom. Właśnie wtedy pomocnik z Poznania doczekał się debiutu w seniorskiej reprezentacji Polski i zaliczył indywidualnie najlepszy sezon.
Sęk w tym, że nie ma to kompletnie przełożenia na grę w Serie A. Już w sierpniu Luca Gotti, ówczesny trener Lecce, tłumaczył, że polskiemu pomocnikowi brakuje intensywności. A przecież Lecce daleko do najlepszych w tym aspekcie, skupia się tylko na krajowych rozgrywkach, więc piłkarzom paliwa w baku nie powinno brakować.
Do tej pory wychowanek Lecha dostał tylko trzy szanse w oficjalnych spotkaniach. Wszedł na końcówkę w pierwszej kolejce Serie A, a potem zagrał dwa razy w meczach Pucharu Włoch z drugoligowcami, w tym przeciwko Sassuolo, kiedy to wypadł równie blado jak cały zespół. I to tyle na teraz. Ostatni występ zanotował pod koniec września, czyli dawno jak na piłkarskie realia. Uściślając, miewał problemy zdrowotne, ale mowa głównie o przełomie października i listopada, a mamy już połowę stycznia, więc trochę czasu już minęło.
Przyspawany do ławki
Ktoś pomyśli, a może trener się uwziął? Cóż, w tym przypadku łatwo podważyć tego typu domysły. Luca Gotti długo w Lecce nie popracował, ale zmiana szkoleniowca nie odmieniła sytuacji Marchwińskiego. Pod wodzą Marco Giampaolo nadal jest piłkarzem, który nie stoi na przedzie kolejki do składu. Co więcej, wiele wskazuje na to, że nie zrobił wystarczających postępów, by miał się w niej przesunąć. Kilka dni temu Giampaolo odniósł się do sytuacji dwukrotnego reprezentanta Polski. Zestawił go z Islandczykiem, który również rzadko pojawia się na murawie, a poprzedni sezon spędził na wypożyczeniu w niemieckim drugoligowcu.
- Marchwiński? Dziś Helgason jest prędzej gotowy go gry. Gdyby miał wybierać, to z całym szacunkiem dla Marchwińskiego, ale wybrałbym Helgasona - powiedział szkoleniowiec klubu z Apulii.
Kuksaniec? Kubeł zimnej wody? Brutalna weryfikacja? Wydaje się, że wszystkiego po trochu. Co by nie mówić, transfer Polaka jest gigantycznym rozczarowaniem. Spodziewano się po nim znacznie więcej i kibice już zaczynają psioczyć z tego powodu. Nikogo to nie powinno dziwić. Był najdroższym piłkarzem z letniego zaciągu Lecce. Co więcej, w ostatnich 20 latach tylko trzech graczy trafiło do tej drużyny za większe pieniądze. Wygląda na to, że Włosi dali nabić się w butelkę, ale obecnie nikt w klubie nie zapowiada pochopnych ruchów i prób wypchnięcia tego zawodnika.
Tam można się pokazać
W Serie A znajdziecie lepsze okna wystawowe, natomiast Lecce nadal jest co najmniej przyzwoitą trampoliną do bogatszych ekip. A to za sprawą dyrektora sportowego Pantaleo Corvino, który ma oko do piłkarzy i często trafia z nieoczywistymi ruchami. Kiedyś wypatrzył choćby Mirko Vucinicia czy Walerija Bożinowa, ale to przykłady dość wiekowe. Nowszych też nie brakuje. Przykładowo latem sprzedał Marina Pongrancicia za 15 milionów euro do Fiorentiny. Rok wcześniej Mortena Hjulmanda za prawie 20 do Sportingu. Niewykluczone, że byłoby więcej podobnych historii, jednak mowa o zespole, który dopiero osiągnął przyzwoitą ciągłość w najwyższej lidze.
Lecce nie słynie z rozrzutności. Regularnie stawia na zawodników ze słabszych lig lub takich do odbudowania. W kadrze znajdziemy przykładowo 24-letniego Balthazara Pierreta, który kiedyś szkolił się w Varsovii, a przez ostatnie lata grał głównie w drugiej i trzeciej lidze francuskiej. Pomocnik trafił do włoskiej drużyny w podobnym czasie co Marchwiński. Też miał prawo odczuwać przeskok w poziomie rozgrywek, a mimo to, gdy jest zdrowy, gra zawsze.
Jeden z pewnych punktów środka pola Lecce to Hamza Rafia, czyli 26-latek, który jeszcze dwa lata temu kopał w Serie C. Tunezyjczyk jest solidnym zawodnikiem, ale to tyle. Ot, typowy ligowiec. Ktoś z kim Marchwiński powinien wygrywać rywalizację, jeśli myśli o solidnej karierze i powrocie do reprezentacji Polski. Rzeczywistość wygląda jednak inaczej i “Marchewa” spadł w hierarchii nawet za innych zawodników w tym przytoczonego wcześniej Helgasona, który uchodzi za spory niewypał.
Zatem sytuacja rysuje się dość smutna. Wychodzi na to, że trochę konkurencji, mniej zaufania i Marchwińskiego nie ma.
Słaba reklama poznańskiego szkolenia?
Do tej pory transfer ten można podsumować hasłem znanych z memów - gwarancja do bramy i się nie znamy. “Kolejorz” zarobił na swoim wychowanku po wielu latach dawania mu licznych szans i temat w pewnym sensie jest już zakończony. Ale czy na pewno? Niekiedy warto spojrzeć na transfery nieco szerzej. W tym przypadku na dalsze losy młodych Polaków odchodzących z Lecha. W ostatnich kilku latach - żeby nie cofać się za daleko - brakuje oczywistej historii sukcesu. Młodzi zawodnicy opuszczają klub i w większości przypadków szybko natrafiają na swój sufit.
Przykład Jakuba Modera odkładamy na bok, ponieważ kontuzje zbombardowały jego rozwój. A reszta? Tymoteusz Puchacz zmienia kluby jak rękawiczki i nigdzie nie jest w stanie zakotwiczyć. Michał Skóraś przegrywa rywalizację w Brugge. Kamiński walczy o skład Wolfsburga, gra niewiele. Kamil Jóźwiak grzeje ławę w drugiej lidze hiszpańskiej. Robert Gumny uzbierał sporo występów w Bundeslidze, ale niezbyt dużo naprawdę dobrych w bardzo przeciętnym Augsburgu.
Zbiór tych dość gorzkich historii może mieć wpływ na przyszłe sprzedaże klubu z Bułgarskiej. W dużym uproszczeniu - potencjalnie zainteresowany może dojść do wniosku, że transakcje z Lecha są świetnym interesem dla niego i kiepskim dla płacącego. Co nie zmienia faktu, że nadal mówimy o akademii, która najskuteczniej spienięża swoich wychowanków w skali naszego kraju. Dlatego też, choć losy jej zawodników układają się różnie, to wielu ekstraklasowiczów może “Kolejorzowi” zazdrościć.
Samospełniająca się przepowiednia
Wracając do popularnego “Marchewy” i jego sytuacji. Surowi cenzorzy mogą powiedzieć, że się nie mylili. Nie brakowało głosów, zwłaszcza wśród sympatyków “Kolejorza”, które nie wróżyły Marchwińskiemu wielkiej kariery w Serie A.
Mimo wszystko nikt chyba nie zakładał scenariusza, że po sześciu miesiącach Filip Marchwiński będzie miał w nogach tylko kwadrans w lidze i epizody w Coppa Italia. Na ten moment nie zrobił dobrej reklamy sobie, Lechowi i lidze, z której przyszedł. Skoro Serie A okazało się zbyt wysokimi progami, to naturalnie nasuwa się pytanie, czy może opłaciłoby się zejść piętro niżej i spróbować sił w Serie B? A może w Apulii, wzorem Lecha, cierpliwie wyczekają aż Marchwiński okaże się gotowy na solidne granie i historia tego sezonu będzie miała szczęśliwe zakończenie? Obecnie jednak ciężko zakładać optymistyczny scenariusz.