Barcelona ma DNA, Real nie ma tożsamości? Fałsz. Jest coś, co daje przewagę Madrytowi. "Wszystko w komplecie"

Barcelona ma DNA, Real nie ma tożsamości? Fałsz. Jest coś, co daje przewagę Madrytowi. "Wszystko w komplecie"
Gustavo Valiente / Xinhua / PressFocus
Mimo wielu remontad, choćby tych z PSG i Chelsea w Lidze Mistrzów czy Sevillą w La Liga, w przestrzeni piłkarskiej ciągle popularna jest teza, że w przeciwieństwie do Barcelony, Real nie ma własnej tożsamości. Nie tylko ostatnie spotkania dowodzą jednak, że te twierdzenia są błędne. “Królewscy” od dawna dysponują czymś, co wyróżnia ich od innych klubów.
Dziś często mówi się i często powtarza, że FC Barcelona ma swój charakterystyczny styl, który liczy się bardziej niż zwycięstwa: nieustanne posiadanie piłki, dążenie do wykreowania dobrych sytuacji za pomocą dziesiątek podań, ostatnio, za Xaviego, doszedł nieustępliwy wysoki pressing.
Dalsza część tekstu pod wideo
O Realu Madryt wspomina się jedynie zaś, że dąży do wygrywania bez względu na to, w jaki przychodzi to sposób. Takie opinie utwierdzają bezstronnych kibiców, że fani na Bernabeu mają gdzieś, jak gra ich ekipa, byle tylko zdobywała trzy punkty i dokładała następne statuetki do gabloty. Że “Los Blancos” nie mają własnej wyklarowanej tożsamości. To nieprawda. I czas najwyższy się z tym zmierzyć.

Fałszywy kod genetyczny

Powinniśmy zacząć od tego, że legendarne DNA Barcelony nie powstało samo z siebie, nie wytworzyło się z czeluści katalońskich głów, a jest niczym innym jak kopią pomysłów przeniesionych przez Johana Cruyffa z Ajaksu Amsterdam na początku lat 90. Od momentu założenia klubu, czyli jeszcze w XIX wieku do końcówki ubiegłego stulecia, Barca grała tak jak inne hiszpańskie zespoły, czerpała z najnowszych trendów, lecz nie wychodziła z własnymi, oryginalnymi inicjatywami.
Poza tym nie jest tak, że “Duma Katalonii” koncentrowała się wyłącznie na pięknej piłce. Wyłączając erę Messiego, Iniestę i Xaviego, kiedy faktycznie dominacja nie pozostawiała wątpliwości, trudno odnaleźć okres, gdy “Barca” wygrywała jednocześnie pokazując zachwycającą piłkę. Wcześniej, za Cruyffa, Louisa van Gaala czy Franka Rijkaarda, ojców założycieli “dzisiejszej” Barcelony, drużyna również musiała być pragmatyczna.
Trenerzy bez wahania porzucali styl na rzecz wyniku, stawiali autobus w swoim polu karnym czy wypuszczali w bój “plastra”, obrońcę do krycia gwiazdy rywali. Zdarzało się w przeszłości więcej podobnych przypadków podobnych do tej, jak ostatnia, czwartkowa rozpaczliwa obrona 1:0 na Estadio Anoeta przeciwko Realowi Sociedad. Szkoleniowiec wyrzucał DNA do kosza, zawodnicy zaciskali pięści, kibice zamykali oczy - wszystko po to, by dowieźć satysfakcjonujący rezultat.
DNA Barcelony czasem stawało się wydmuszką, a czasem listkiem figowym usprawiedliwiającym kiepski czas funkcjonowania drużyny. Popularne hasło wykrzykiwało się wtedy, gdy akurat było potrzebne, a porzucało, gdy nie pasowało do koncepcji. Barcelona Pepa Guardioli, a później i Tito Vilanovy faktycznie prezentowała się zgodnie z założeniami wytyczonymi przez laty przez Cruyffa, wówczas jednak ekipa z Katalonii wygrywała i wszystko się ze sobą spajało.
Problemem stawali się menedżerowie, którzy koncepcję Tiki-Taki próbowali udoskonalić na potrzeby nowoczesnej piłki, bo przeciwnicy potrafili się już bronić przeciwko dominującej w środku pola Barcelonie.. Na przykład kadra za Ernesto Valverde grała nieco mniej widowiskowo, ale ultraskutecznie, sięgała po tytuły. Fanom i działaczom jednak nie podobał się zbyt odpowiedzialny i racjonalny futbol, więc trenerowi powiedziano “adios”. Paradoksalnie po meczu, w którym “Blaugrana” pokazała wspaniały styl, stwarzając mnóstwo okazji, ale nie była w stanie pokonać Atletico Madryt w Superpucharze Hiszpanii. Terminem “DNA Barcelony” do dziś żongluje się na własne potrzeby, jak komu pasuje.

Boiskowe trendy to nie wszystko

Zostawmy kod genetyczny Katalończyków, a zajmijmy się tożsamością Realu Madryt, która, według niektórych, w ogóle nie istnieje. To prawda, że Madridistas nie mają określonego stylu, ale zawsze występują z jasnym, wykrystalizowanym celem. Gry do samego końca, wyszarpywanie zwycięstw, odwracanie niekorzystnych wyników, silny mental. To coś, co różni “Królewskich” od większości drużyn.
Style gry ulegają ciągłym zmianom. W latach 60. Real na boisko wychodził z nastawieniem zgodnym ze starymi hiszpańskimi ideałami La Furia, zachęcając zawodników do fizyczności, agresji i bezpośredniości. “Quinta del Buitre” z Emilio Butragueno, tytułowym El Buitre czyli “Sępem”, stanowiło przeciwieństwo pragmatyczności, preferując wdzięk i pokonywanie rywali na poziomie technicznym, a nie fizycznym. Dzisiejszy Real to z kolei hybryda morderczych kontrataków Jose Mourinho i kontrolującej wydarzenia drużyny Zinedine’a Zidane’a. Ale nikt nie potrafi przyporządkować specyfiki gry do jednej szufladki.
Brak zdefiniowanego stylu nie jest czymś wyjątkowym wśród klubów odnoszących historyczne sukcesy. Manchester United cierpi na kryzys tożsamości od czasu odejścia Alexa Fergusona, a głupotą byłoby twierdzić, że Liverpool od zawsze kierował się kloppowskimi zasadami boiskowego heavy metalu z zaszczepionym gegenpressingiem. Trendy w piłce jednak zmieniają się, zwłaszcza w ostatnich czasach, bardzo często. Za chwilę United mogą wrócić na ścieżkę zwycięstw, przejmując “ajaksowy” styl gry z nowym menedżerem, a “The Reds”, po ewentualnym odejściu Niemca, niewykluczone, że popadną w depresję.

Trener-motywator, a nie taktyk

Real jednak ma szansę pozostać tym samym Realem, z własną, wyjątkową dewizą “Hasta el final”, gry do samego końca. W takim klubie nie potrzeba trenera, który wskaże światowej gwieździe, jak lepiej kopnąć piłkę. Potrzeba fachowca, który wie, jak zmotywować zawodników nierzadko już nasyconych tytułami oraz indywidualnymi osiągnięciami, by byli podekscytowani zwycięstwami w każdym meczu.
Dlatego Florentino Perez zatrudnił Zinedine’a Zidane’a mającego, w tamtym czasie, ubogie doświadczenie w zarządzaniu drużyną, ale wiedział, na świeżo, jak reaguje szatnia. Dlatego kolejną szansę otrzymał Carlo Ancelotti, uzależniony od wygrywania boss, który za pierwszym razem odchodził z Bernabeu z niedokończonym biznesem. Z drugiej strony pracę tracili nawet ci, którzy odnosili sukcesy. Tytuły nie zawsze wystarczały Perezowi czy jego poprzednikom o imieniu Ramon: Calderonowi i Mendozie.
Vicente del Bosque został zwolniony zaraz po triumfie w La Liga, Jose Mourinho po wielu chudych latach doprowadził Real do trzech z rzędu półfinałów Ligi Mistrzów, Rafa Benitez pożegnał się z posadą dwa tygodnie po zmiażdżeniu Rayo Vallecano 10:2 i po wygraniu swojej grupy Ligi Mistrzów bez porażki. Wszystkim brakowało jednak czegoś, co pomogłoby rozwijać drużynę. Zwycięskiego mentalu. Ancelotti też balansował na linie wychodząc na pierwszy mecz z PSG z nastawieniem “byle nie przegrać wysoko”. Mógł już wtedy otrzymać od prezesa żółtą kartkę.
O tym, jak ma się prezentować drużyna, decydują jednak kibice. To najważniejszy, obok Pereza, arbiter elegancji. Jeśli wszystko idzie dobrze, drużyna zawsze może liczyć na uzasadnione brawa. Ale nawet jeśli piłkarze mają w ręku korzystny wynik, wystarczy kilkanaście minut przestoju, a na trybunach pojawią się charakterystyczne dźwięki rumoru, niepokojących szeptów dezaprobaty, tu i ówdzie gwizdów. Te występują zawsze, gdy drużyna gra słabo, niezależnie od tego, które miejsce zajmuje w tabeli i co osiągnęła wcześniej.
Wymęczone w złym stylu zwycięstwa nie sprawią, że na ustach madridistas pojawią się uśmiechy. Ale remontady takie jak z PSG, Chelsea czy Sevillą zasilą w nich kolejne pokłady spełnienia jako kibica “Los Blancos”. Oni chcą, by drużyna wygrywała pięknie, żeby przynosiła emocje, trofea, od władz oczekują, żeby zespół był pełen gwiazd, żeby był najlepszy na świecie. Nic po trochu, wszystko w komplecie.
To jest styl “Królewskich”. To jest DNA Realu Madryt.

Przeczytaj również