A mieli podbić świat. O tych nazwiskach mogliśmy zapomnieć: od "Złotego Chłopca" do "Piłkarza z drewna"
Nie wszystko złoto, co się świeci. Ci gracze zmarnowali swój dany przez Boga potencjał i zamiast stać się legendarnymi charakterami swojego pokolenia, służą jako przestroga dla utalentowanych chłopaków, na których już ostrzą sobie zęby menedżerowie i agenci z całego świata.
Na początek uwaga: proszę tytułu nie brać dosłownie. Nie wszyscy na liście to antytalenty. Jednych zniszczyła „głowa”, innych kontuzje, inni się zagubili, bądź ktoś „wyssał” z nich wszystkie piłkarskie moce. Łączy ich jedno, kariery zakończyły się niemal dokładnie w momencie, kiedy miały doznać przyspieszenia. Wtedy, gdy otrzymywali statuetkę „Złotego Chłopca”.
Anderson (2008)
„Aaaaandeeeersoooon, son, son, jest lepszy niż Kleeeeebersooon, son, son” – śpiewali swego czasu fani na Old Trafford. Piosenka miała być świetnym hołdem dla młodzieńca z Brazylii, ale szybko zdano sobie sprawę z tego, że świata nie podbije. Z perspektywy czasu może się to wydawać absurdalne, ale jego przejście do Anglii miało sens.
Działacze „Czerwonych Diabłów” interesowali się bowiem graczem, który całkowicie „wymiatał” na Mistrzostwach Świata U-17, wyróżniał się też w porównaniu ze starszymi kolegami w Gremio, a później w Porto.
Sir Alexa Fergusona kusiła perspektywa zakupu środkowego pomocnika o doskonałych umiejętnościach technicznych. W końcu w 2007 roku zdecydowano się na wyłożenie 20 milionów funtów za ledwie dziewiętnastoletniego juniora. Po otrzymaniu koszulki z numerem 10 (!) Anderson szybko zaczął pokazywać, dlaczego scouci tak wysoko oceniali jego kunszt we wszystkich raportach.
Fantastycznie dryblował, chwalił się też znakomitym wyczuciem podania. Problem pojawił się w momencie, gdy podchodził bliżej bramki przeciwnika. Zbytnio bramkarzy nie niepokoił, bo minęło 40 meczów, zanim udało mu się strzelić premierowego gola.
Nie pomogły też sprawie kontuzje, które zastopowały dobrze rozwijającą się karierę brazylijskiego playmakera. W konsekwencji Anderson częściej przebywał w szpitalu niż na murawie, w ciągu ośmiu lat w Manchesterze wystąpił w zaledwie 105 meczach. Młodszego kolegę musiał zastąpić nawet Paul Scholes uprzednio cofając swoją decyzję o przejściu na emeryturę w 2012 roku.
Ostatecznie z Brazylijczykiem pożegnano się dwa lata później, w ciągu trzech kolejnych sezonów posmakował gry w Serie A i na tureckich boiskach. Kilka miesięcy temu stwierdził, że nie ma się co więcej zmuszać. Golden Boy 2008 rzucił buty w kąt.
Alexandre Pato (2009)
Należał do tej ekscytującej niegdyś młodzieży, która zeszła z drogi do wielkiej sławy. Młody napastnik, kiedyś nazywany „wonderkidem” podczas pobytu w Milanie, z trudem wykorzystał swój wczesny potencjał i ostatecznie poddał się wątpliwemu urokowi chińskiej Super League.
Upadek Pato był tak szybki, jak jego powstanie. Mając zaledwie szesnaście lat grał w Brasileiro Sub-20, zawodach, w których piłkarz o twarzy dzieciaka rywalizował z zawodnikami cztery lata starszymi.
Nawet w tak młodym wieku Pato przekraczał wszelkie oczekiwania, ponieważ miał wszystkie elementy potrzebne, by nazywać go kompletnym napastnikiem. Łączył tempo i zwinność z niesamowitymi umiejętnościami technicznymi. Choć nie imponował fizycznością, całkiem nieźle radził sobie w powietrzu, co czyniło go zagrożeniem we wszystkich sytuacjach.
Talent szybko dostrzeżono w Mediolanie i właśnie tam Pato rozpoczął nowy etap w sportowym życiu. Swój pierwszy pełny sezon 19-latek zakończył jako drugi najlepszy strzelec Milanu. Z klubu odchodzili Paolo Maldini i Kaka, którzy utorowali młodszemu koledze drogę, aby stał się nową twarzą „Rossonerich”. Po Pippo Inzaghim otrzymał koszulkę z numerem „9”, zatem oczekiwano, że Pato poradzi sobie z odpowiedzialnością i będzie kontynuował wyczyn strzelecki legendy San Siro.
Niestety, coraz częściej nawiedzały go kontuzje, drobne urazy i liczne problemy z mięśniami. Logicznym posunięciem mógł być tylko powrót do domu. To naturalne. Potrzeba komfortu dla odbudowania obiecującej kariery. Miał przecież dopiero 24 lata. Ale nawet w Corinthians piłkarza dopadała presja ze strony kibiców i mediów.
Gwoździem do trumny okazał się zmarnowany rzut karny w Pucharze Brazylii, gdzie napastnik próbował zaczarować bramkarza strzelając w stylu Panenki, ale pomylił się w sposób uwłaczający gwieździe i jego zespół odpadł z rozgrywek.
Po kilkuletnich wojażach w Ameryce Południowej wrócił jeszcze na krótko na Stary Kontynent, gdzie raczej bez większych sukcesów najpierw obijał ściany w klubowym budynku Chelsea, a następnie już z nieco poważniejszą rolą kopał dla Villarrealu. Później porwała go wizja dużych pieniędzy w Chinach, a ostatnio ponownie próbuje przekonać do siebie fanów w Brazylii.
Mario Balotelli (2010)
Dlaczego zawsze on? Superszybkie samochody, fajerwerki, rzutki, koszulki i kłopoty z treningowymi plastronami – niestety, w przypadku Mario, to właśnie te elementy, a nie wspaniałe bramki, najlepiej zapamiętamy z jego niezwykle kolorowej kariery. Nie będę opisywał większości przygód niesfornego Włocha, wszyscy je dobrze znamy.
A jednak, jeszcze w 2010 roku wszystko wyglądało bardzo dobrze. Jasne, przychodził do Manchesteru City z „piotrusiopanową” reputacją, ale było całkiem rzetelnie i, co najlepsze, mógł też trochę pograć, cieszyć się piłką. Po zdobyciu 20 bramek w Serie A przed ukończeniem dwudziestu lat, Balotelli udowadniał, że jest jednym z najbardziej dynamicznych piłkarzy nowej ery.
Niestety, szybko dostrzeżono, że piłkarskie portfolio to nie wszystko. Piłkarz co rusz potykał się o własne ego. Już przy wręczaniu nagrody „Golden Boy”, pokonując w plebiscycie Jacka Wilshere’a z Arsenalu, Włoch z typową dla siebie gracją przemówił. „Jak on się nazywa? Wil… jak? Nie znam go, ale następnym razem, gdy zagram przeciwko niemu, będę go uważnie obserwował. Pokażę mu to trofeum i przypomnę, że to ja wygrałem” – przechwalał się na uroczystości.
Następni na linii ognia znaleźli się poprzedni laureaci, prawie wszyscy. „No może tylko Messi jest trochę lepszy ode mnie. Wszyscy inni są za mną. Cieszę się, że otrzymałem tę nagrodę, chciałbym, żeby w przyszłości przekształciła się w „Złotą Piłkę”. To dobry znak” – bujał w obłokach młody Mario. Dziś już wszyscy wiemy, że to się nie wydarzyło i nigdy nie wydarzy.
Wygnano go do Mediolanu, gdy Roberto Mancini zmęczył się wybrykami Włocha. Najpierw na wypożyczeniu, później na „stałe”. Ale coś „stałego” nigdy nie weszło do słownika używanego przez krnąbrnego zawodnika. Nigdzie nie potrafił sobie zagrzać miejsca. W Liverpoolu Brendan Rodgers, uważany za jednego z bardziej spokojnych, wyważonych i pobłażliwych trenerów, próbował zrobić z Balotellego napastnika doskonałego, jako zwieńczenie projektu, nad którym długo pracował. Oczywiście nie mógł.
„Dołączenie do Liverpoolu było najgorszą decyzją w moim życiu” – wspominał później bohater To samo mówił następnie o Nicei i Marsylii. Teraz ponownie słania się na boiskach Serie A w barwach Brescii. Trenerzy i zarząd skarżą się, że Mario nie daje rady fizycznie, jest ociężały, a ostatnie zdjęcia wskazują, że po prostu przybrało mu się na wadze. Z tej mąki chleba już nie będzie.
RENATO SANCHES (2018)
O upadku Portugalczyka niech powie jedna akcja sprzed dwóch lat. Pomocnik w koszulce Swansea otrzymuje piłkę na połowie boiska, dobra kontrola, fajne operowanie prawą nogą. Wtem, ni z gruchy, ni z pietruchy podaje futbolówkę nie do najbliższego partnera, a… w bandy reklamowe. Sanches przewrócił oczami, podniósł głowę do góry, z trybun usłyszeć można było głośny śmiech, a trener Paul Clement spoglądał na to wszystko z niedowierzaniem. Moment, który szybko stał się hitem w mediach społecznościowych, niefortunna chwila podsumowująca jego zawodową sytuację.
Sanches, Złoty Chłopiec, rewelacja Euro 2016 znalazł się w bardzo nieciekawym położeniu i w kryzysie zaufania do własnych możliwości. Wciąż ma 22 lata, lecz teraz, gdy gra (a właściwie pogrywa) w Lille, zadaje się pytania – jak to możliwe, że niesamowity talent rozwijał się tak szybko i tak szybko obniżył w sposób wyjątkowy loty?
Jego wczesne lata były bardziej obiecujące. Już jako dziesięciolatek przystąpił do systemu młodzieżowego Benfiki. W sezonie 2015/16 regularnie grał w podstawie lizbońskiego klubu pomagając mu zdobyć mistrzostwo. Ze świetnej strony pokazywał się również w Lidze Mistrzów. Stało się oczywiste, że musi wyjechać z Portugalii, aby podnieść swój sportowy poziom. Przygarnął go Bayern.
W międzyczasie Sanches wystąpił na Mistrzostwach Europy we Francji, gdzie zdobył, niestety, kapitalnego gola przeciwko ekipie Adama Nawałki. Portugalia wygrała rozgrywki wbrew przeciwieństwom, fiesta trwała, ale w sierpniu wróciły zmagania klubowe. Tu natrafił na schody nie do przebrnięcia. Przestał być siłą napędową drugiej linii, został jedynie małym trybikiem w Bayernie. O ile w ogóle wybiegał na boisko.
Zdecydowano o wypożyczeniu piłkarza do nadmorskiego klubu w Walii, o którym sam zainteresowany w ogóle nie słyszał. Uczęszczał na lekcje angielskiego, coraz lepiej rozumiał kolegów, instrukcje trenerskie, ale stało się jasne, że nie pasował do drużyny i „Łabędzie” nie będą mieli z niego większego pożytku. „Przyjechał tutaj bardziej uszkodzony niż myślałem” – mówił Paul Clement. „To naprawdę smutne. Wyglądał na kogoś, kto wziął na siebie cały ciężar świata” – dodał.
Renato wrócił do Niemiec, gdzie nawet rozegrał kilkanaście partii w kolejnym sezonie, ale wciąż nie czarował. Wreszcie na początku obecnego sezonu sprzedano go do Lille. Niestety, pierwsze sygnały z Francji nie napawają optymizmem. Jeśli passa zaraz się nie skończy, futbol pogrzebie kolejny talent w długiej historii dyscypliny.
Tobiasz Kubocz