"Zaparkowaliśmy tam samolot, a nie autobus". 10 lat temu Jose Mourinho wyjaśnił tiki-takę
Można powiedzieć, że w każdej fabularyzowanej powieści “zło” choć raz musi pokonać “dobro”. W historii piłki trudno całkowicie negatywne postacie oddzielić od pozytywnych, za to dużo łatwiej “kiepski” styl przeciwstawić temu “czarującemu”. Dokładnie dekadę temu pięknie grająca Barcelona stanęła naprzeciw rodzącego się w czeluściach Mediolanu czarnego charakteru, samca alfa i egomaniaka w jednej postaci. Oto, w jaki sposób magia nie sprostała pierwotnemu instynktowi.
Ich ścieżki miały się skrzyżować jeszcze wiele razy, ale to półfinałowe starcie Ligi Mistrzów sezonu 2009/10 stanowiło preludium do wielkiej, burzliwej rywalizacji. Pep Guardiola kontra Jose Mourinho. Dwóch najlepszych specjalistów w swoich fachu, w szczycie kariery, ze znakomitym już dorobkiem i wielkimi projektami budowanymi wokół ich drużyn.
Pierwszy, z bezprecedensowym osiągnięciem: sześcioma tytułami zdobytymi tylko w 2009 roku, ze świeżo namaszczonym zdobywcą Złotej Piłki i ekipą pokazującą styl, o którym większość konkurentów mogła jedynie pomarzyć.
A po drugiej stronie on. „Special One”. Wydawało się, że już nieco sfatygowany trener, doświadczony zarówno po wiktoriach, ale też bolesnych porażkach. Mimo poprowadzenia Interu do dubletu w sezonie 2008/09, ciągle mierzący się z krytyką. Jego zwycięstwa, wygrywane ligi i puchary, nie były oklaskiwane na stojąco, nie hipnotyzowały kolorytem. Dla porównania obu ekip bardzo często sięgano po najprostsze kontrasty. Inter w poprzednim ligowym sezonie strzelił 70 goli, w tym samym czasie Barcelona gładko przekroczyła granicę 100 trafień.
Misja Europa
Półfinał pełen znaczeń. Poprzednik Portugalczyka na kierownicy „Nerazzurrich”, Roberto Mancini, trzy razy z rzędu zdobył Scudetto, zapłacił jednak posadą za klęski w europejskich pucharach. Wymiana „miotły” wcale nie przyniosła rewolucyjnych korzyści, bo mediolańczycy dalej dominowali w Italii i dalej nie potrafili przejść przez pierwszą rundę pucharową LM. W poprzedniej kampanii na drodze stanął Manchester United, teraz zarząd oczekiwał znacznej poprawy. Kolejna porażka na wczesnym etapie prawdopodobnie zakończyłaby karierę Jose na Giuseppe Meazza.
Pikanterii przed pojedynkiem dodawał jeszcze jeden fakt. To narastająca i osobista wrogość pomiędzy „Mou” i „Dumą Katalonii”. W środowisku Barcelony ciągle był tłumaczem, co jest pejoratywnym odniesieniem do jego pracy na stanowisku asystenta Bobby’ego Robsona. Seria niestrudzonych tarć Barcelony i Chelsea tylko powiększała wzajemną niechęć. Mourinho nie potrafił również znieść „policzka” od Katalończyków, gdy ci zupełnie pominęli go w rekrutacji do schedy po Franku Rijkaardzie w 2008 roku i zdecydowali się powierzyć stery Guardioli.
Narracja komentatorów przed pierwszym gwizdkiem koncentrowała się na powszechnie postrzeganych dysonansach: z jednej strony entuzjazm i polot Barcelony; z drugiej zaś piekielny i męczący dla oczu włoski pragmatyzm. Kiedy jednak oba zespoły spotkały się w Mediolanie, to właśnie ci skazywani na porażkę nieoczekiwanie zaprezentowali ekscytujący pokaz wysokiego pressingu i zaangażowanej pracy w ofensywie. Wynik 3:1 przekroczył najśmielsze oczekiwania, choć kwestia wyłonienia zwycięzcy dwumeczu wciąż pozostawała otwarta. Nogę w domykane przez „Interistich” drzwi włożył Pedro i kibice z całego świata zacierali ręce w oczekiwaniu na rewanż.
Wulkan, murawa, czyli „rąbek u spódnicy”
Faworyci nie potrafili pogodzić się z wpadką w Lombardii. Twierdzili, że to pokłosie trudów podróży, gdy z powodu chmury pyłu wulkanicznego unoszącego się nad całą Europą, zmuszeni byli do ciężkiej 700-kilometrowej podróży autokarem, zaraz po rozegraniu ligowego meczu. - Problem stanowił wulkan i nic nie mogliśmy z tym zrobić. W Barcelonie zaatakujemy. Nawodnimy boisko, aby piłka poruszała się szybciej, tutaj gospodarze umyślnie ominęli tę procedurę - zapowiadał żarliwie Pep.
Przez kilka następnych dni w dumnym i zranionym obozie narastał gniew. Słowo „remontada” powtarzano jak mantrę, szczególnie przez śp. Tito Vilanovę. Asystent chwilę po gwizdku nastrajał graczy, wtaczał im do głów poczucie zemsty. Przestrzeń powietrzną otwarto, drużyna mogła spokojnie skorzystać z samolotu, ale naładowany do granic możliwości zespół równie dobrze wróciłby do domu na piechotę. Podbudowany i pewny swych szans.
Atmosfera gęstniała do tego stopnia, że dało się ją pokroić na drobne plasterki. Guardiola przygotowywał specjalny film motywacyjny, podobnie jak to robił przed finałem Ligi Mistrzów w 2009 roku, z fragmentami z „Gladiatora”, patetyczną muzyką i wzniosłymi słowami. Ostatecznie porzucił ten pomysł. Postanowił go nie pokazywać, aby nadmiernie nie motywować graczy.
Mourinho z kolei wiedział, że używając jedynie konwencjonalnej broni może wyjechać z Hiszpanii z pustymi rękami. Zdecydował o wdrożeniu gierek psychologicznych, czegoś, co na trwałe trafiło do kanonu jego nieczystych zagrań. Wykorzystał nastroje do rozbudzenia jeszcze większej presji na swych przeciwnikach
- Barcelona ma obsesję pokazania się w Madrycie. Awansowania do finału na Santiago Bernabeu i wygrania go. Ja to mam za sobą, w 1997 pokonaliśmy tam Betis w finale Pucharu Króla i wszyscy tańczyli na murawie wroga owinięci w katalońskie flagi. To się nazywa anti-madridismo. Nas napędzają marzenia, a Barcelonę obsesja. A marzenie jest czystsze od obsesji - filozofował przed drugim spotkaniem Portugalczyk.
Głową w mur
Stadion pulsował. Ryk z 96 tys. gardeł na Camp Nou musiał robić wrażenie na wszystkich. Na wszystkich? Mourinho przy linii bocznej jak zwykle z radością odgrywał rolę złoczyńcy. Oklaskiwał sarkastycznie decyzje sędziego, w tym tę o pokazaniu drugiej żółtej kartki dla Thiago Motty, prowokacyjnie uśmiechał się do fanów, robił wszystko, by odciążyć swoich zawodników, a całą złość blisko stutysięcznej publiki wziąć na siebie. Czerwona kartka dla Brazylijczyka wskazała również na drugą naturę Sergio Busquetsa, rzekomo pokrzywdzonego w starciu z pomocnikiem. Scena z zerkaniem zza dłoni na reakcję sędziego wpisała się w niechlubny rozdział jego kariery.
Niewiele to zmieniło w samej grze. Barca dalej naciskała i nadal cierpiała. Defensywa Interu, skoncentrowana pod względem mentalnym i taktycznym, nie pozostawiała przeciwnikom nawet skrawka wolnego pola. Szybki obrót z piłką? Bez szans. Klasyczne podanie od środkowego pomocnika na skrzydło? Zapomnij. Strzał z dystansu? Za daleko, za duże ryzyko. Cała para szła w gwizdek. Absencja kontuzjowanego Iniesty nigdy wcześniej i nigdy potem nie bolała tak bardzo.
- Tworzyli nieskończenie wiele zasieków obronnych - tłumaczył później Pedro. - Eto’o na przykład bez posiadania występował jako boczny obrońca. Pamiętam, że pierwsza ich linia liczyła pięciu czy sześciu zawodników, a gdy się ją sforsowało, czekała następna… Znalezienie jakiejkolwiek wolnej przestrzeni graniczyło z cudem - dodawał Hiszpan. Inter w dodatku próbował pozasportowych sztuczek, wstrzymywania rozgrywki, rozciągania jej do granic możliwości. Doszło do takich absurdów, że bramkarz Julio Cesar za grę na czas ujrzał żółtą kartkę w… 36. minucie.
- Nie chcieliśmy być przy piłce, ponieważ kiedy Barcelona naciska i ją odzyskuje, my tracimy pozycję, jesteśmy wtedy niezorganizowani, zachęcamy ich do stwarzania sytuacji. Nie mogliśmy do tego dopuścić, trzeba było w bramce zaparkować nie autobus, a cały samolot - wyjaśniał strategię Mourinho.
Nie wszystko wychodziło idealnie, nie mogło, gdy po drugiej stronie biegał Messi, tradycyjnie siejący spustoszenie w okopach nieprzyjaciela. Niewiele brakowało, a znalazłby receptę na pokonanie Cesara. Pierwsze ostrzeżenie i natychmiastowa reakcja. Jeszcze większe zawężenie pola.
“Barca” zawsze starała się napierać falangą dziesięciu graczy. Xavi mówił na to, że wręcz „zwisali” na poprzeczce przeciwnika. W pewnym momencie mieli 81 proc. z gry, efektów z tego jednak żadnych. Pep w końcu stracił cierpliwość do Zlatana i wprowadził Bojana, który miał rozpruwać niedomagającą i zmęczoną obronę Interu. Udało się, pęknięcia wreszcie się pojawiły.
Zraszaczem w Mourinho
W 84. minucie w Barcelonie obudziła się nadzieja. Pique podpiął drużynę do prądu, ale zostało naprawdę niewiele czasu. Najczystszy poziom futbolu w Lidze Mistrzów, niezwykła dramaturgia. Inter całkowicie przywarł do swojego pola karnego, a gospodarze co i rusz rzucali następne wyzwania.
- Bojan jest jedynym graczem, który prawie mnie wpędził do grobu, omal nie miałem przez niego zawału serca - przyznawał Mourinho. Sekundy mijały, po nich minuty, a decydującego wbicia kołka prosto w klatkę piersiową „Special One” się nie doczekano. Inter zabił tę grę. W ostatniej fazie ograniczył się jedynie do wybijania futbolówki i rozpaczliwego oczekiwania gwizdka arbitra. Koniec meczu.
Piłkarze Barcelony opadli na ziemię w rozpaczy, Interu - z wyczerpania. Nic nie mogło za to powstrzymać euforii Portugalczyka, gdy rzucił się biegiem w kierunku murawy, z maniakalną miną, rozwścieczając fanów gospodarczy i Victora Valdesa, który próbował go powstrzymywać. Z trawy trysnęły zraszacze, mające rozpędzić triumfujących gości, lecz ci, jak na złość, nic sobie z tego nie robili.
- Byliśmy zespołem bohaterów, pociliśmy się krwią - Mourinho relacjonował spotkanie w terminologii wikingów podbijających kolejne lądy. Opisał to też jako „najpiękniejszą porażkę w swojej karierze”, jednocześnie zaczął wysyłać pierwsze sygnały w kierunku Bernabeu.
- Kocham Inter, ale już włoskiej piłki nie - mówił. - Szanuję Barcelonę, nigdy nie zapomnę tego, co klub mi dał przez cztery lata, niestety, wokół mnie powstało tu coś, co trudno pozytywnie ocenić. To jasne, że zakończę karierę bez katalońskiego wpisu w życiorysie w roli pierwszego trenera - przekonywał.
Wygrał tę bitwę, otwierając tym samym front na długiej wojnie. Od tamtej pory on i Guardiola będą widywali się częściej. I o ile początek rywalizacji wskazywał na dużą przewagę roztropnego, konserwatywnego, pragmatycznego myślenia o futbolu nad pięknem i efekciarstwem, tak kolejne spotkanie dwóch myślicieli całkowicie zmieniło położenie piłkarskiego wahadła. Siedem miesięcy później Real z Mourinho na ławce został zmiażdżony przez odmieniony i ulepszony czołg Pepa, który nie miał żadnych oporów w taranowaniu parkujących w bramce autobusów. Tiki-taka jeszcze nie powiedziała ostatniego słowa.
Tobiasz Kubocz