Zorganizował pomeczową orgię i dostał przydomek Love. Snajper, który nie odpuszczał nawet dziewczyn kumpli
W swojej karierze strzelił już ponad 250 goli. Zawsze miał do tego smykałkę, choć nigdy nie stawiał na ograniczanie glutenu, wyliczoną dawkę snu i trenerów rozwoju osobistego. Po meczu wolał godzinami zabawiać się z kobietami. Płeć piękna przyciągała go tak bardzo, że od jednego z trenerów zyskał przydomek Love. I był z niego bardzo dumny. Już jako Vagner Love wyrobił sobie w świecie futbolu dużą markę, choć… nigdy nie zagrał w klubie ze ścisłego topu.
Urodził i wychowywał się w Rio de Janeiro, ale przygodę z piłką zaczynał w Sao Paulo. Już jako młodziutki piłkarz Palmeiras lubił się porządnie zabawić. Nie zawsze jednak swoje podboje odpowiednio tuszował. Gdy wyszło na jaw, że po jednym ze spotkań zorganizował w hotelu orgię z prostytutkami, trafił na dywanik do trenera. Ten - lekko już zirytowany stylem życia swojego podopiecznego - nazwał go Vagnerem Love.
I tak już zostało.
Problemy z kibicami i ucieczka do Moskwy
O jego podbojach dobrze wiedzieli też kibice klubu. Gdy drużynie się wiodło, nie było problemu. Ale kiedy zaczynały się porażki, łatwo było zwalić winę właśnie na charakterystycznego napastnika. A że w brazylijskich sympatykach futbolu płynie gorąca krew.... wszyscy dobrze wiedzą. Gdy jeden z nich napadł na Vagnera, okładając go pięściami, ten wiedział już, że trzeba z Palmeiras uciekać.
W 2004 roku za ponad 6 mln euro trafił do CSKA Moskwa. Przeniósł się z gorącej Brazylii do zimnej Rosji, ale wyjątkowo dobrze się tam odnalazł. Już w pierwszych 12 ligowych spotkaniach strzelił dziewięć goli. Fani widzieli jednak, że stać go na więcej. Zarzucali mu choćby to, że ciągle na murawie… wiąże sznurówki. - Może powinien kupić sobie takie buty bez sznurówek? - pytali z przekąsem. Szybko jednak przestali, bo Vagner mógł klękać przez pół meczu, a i tak skończyć go z kilkoma bramkami.
Jak radził sobie bez pięknych Brazylijek? Jakoś szło. Twierdził, że Rosjanki mają najpiękniejsze twarze na świecie.
- Poza mną w zespole nie było innych Brazylijczyków. Poprosiłem o pozwolenie na pozostanie w domu, ponieważ bez języka było mi ciężko. Ale w domu nie było wiele do zrobienia, więc cały czas uprawiałem seks. Myślę, że dlatego byłem zbyt zrelaksowany i spokojny na boisku - tłumaczył w rozmowie z brazylijskim “Playboyem”.
Niespodziewanie grając w Moskwie zrezygnował natomiast z praktykowanej wcześniej cieszynki, polegającej na posyłaniu całusów w stronę przypadkowych fanek na trybunach.
Patrząc na to, ile ostatecznie czasu spędził w CSKA, można pomyśleć, że czuł się tam jak w domu. Przychodził w 2004 roku, odszedł dopiero w 2012, a i tak po roku wrócił na kolejne kilka miesięcy. W zimnej Rosji trzymały go po prostu ogromne pieniądze, bo sam nie ukrywał, że nie jest to dla niego wymarzone miejsce do życia. Dlatego też kilka razy uciekał na wypożyczenia.
Pełna gablota
Ale swoje zrobił. 124 gole i 53 asysty w 253 meczach to już nie byle jaki dorobek. A do tego - przede wszystkim - cztery tytuły mistrza Rosji, aż sześć krajowych pucharów, do tego wygrana w Pucharze UEFA, tytuł króla strzelców w tych rozgrywkach, podobnie jak w rosyjskiej lidze. Trochę się tego nazbierało.
Dał się poznać również ze sporej aktywności w mediach społecznościowych, gdzie organizował np. głosowanie na… kolor warkoczyków. Fani sami mogli zdecydować, co tym razem Brazylijczyk wymodzi na swojej głowie. Bo charakterystyczne fryzury też stały się jego znakiem rozpoznawczym.
Najlepiej czuł się w Moskwie wówczas, gdy miał przy sobie swojego rodaka i przyjaciela, Jo. Gdy ten odszedł do Manchesteru City, Love nie był już w Rosji szczęśliwy. Co ciekawe, jakiś czas pograł też z Dawidem Janczykiem, który z dumą opowiadał w wywiadach, że wcale nie był od Brazylijczyka gorszy. Ale to można skwitować tylko uśmiechem politowania.
WAGner Love
Ciekawie wyglądał jego czas spędzony we Flamengo. Najpierw wylądował tam na wypożyczeniu, później został z CSKA wykupiony, ale długo w czerwono-czarnej koszulce nie zabawił. Choć to może złe słowo, bo zabawiać się akurat potrafił wyjątkowo sprawnie. Kompanów do tego miał zresztą wybitnych. Ronaldinho i Adriano. Bratnie dusze.
Z tym drugim udał się niegdyś na imprezę do jednego z największych baronów narkotykowych w Brazylii. Problem w tym, że Vagner raczej nie stosuje się do zasady o nietykaniu dziewczyn kumpli. No bo czemu nie? Na tyle spodobała mu się partnerka Adriano, że postanowił trochę do niej postartować. W końcu przydomek Love zobowiązuje. Brazylijscy napastnicy skoczyli sobie do gardeł, a rozdzielać musieli ich inni członkowie imprezy.
Dużo lepiej Panowie dogadywali się na boisku…
W tamtym okresie co rusz media obiegały kolejne informacje o miłosnych podbojach piłkarza. Czasami nawet nie same informacje, a... nagrania. Vagner przez pewien czas spotykał się z aktorką porno Pamelą Butt (pseudonim artystyczny), a ich nagrane igraszki wylądowały nawet w internecie.
Jakiś czas później głośno zrobiło się też o jego synu, który postanowił wcielić w życie scenariusz z filmu “Projekt X”. Chłopak wprowadził w szkole sprzedaż biletów na imprezę, zaprosił kilkaset osób, ale sytuacja trochę wymknęła się spod kontroli. Na domówce nie zabrakło oczywiście sporej ilości alkoholu. Problem w tym, że niektórzy uczestnicy mieli po… 12 lat. Ostatecznie całe wydarzenie musiała przerwać policja, bo sąsiadom niezbyt spodobały się dochodzące z domu żony Vagnera hałasy. Widać, że brazylijska krew. Wszystko zostaje w rodzinie.
Chociaż Brazylijczyk nigdy nie ukrywał miłości do Flamengo, to nie został tam na długo. Skończył na 56 występach, zdobył 23 bramki. W Brazylii czuł się najlepiej, ale nie mógł liczyć tam na takie pieniądze, jakie dostawał w Moskwie, a później w Chinach.
Kontrakt życia
Bo to właśnie Azja była kolejnym przystankiem w jego karierze. Do Shandong Luneng trafił w 2013 roku, a na jego konto przez 18 miesięcy miało wpłynąć… 15 milionów euro. Nic dziwnego, że postanowił znowu trochę “pomęczyć się” poza Brazylią.
Zaczął od dwóch strzelonych goli, a ostatecznie w 43 spotkaniach uzbierał ich 28. Niezależnie od tego, jaki tryb życia prowadził wieczorami, na boisku zawsze potrafił robić swoje. To trzeba mu przyznać. Swój kontrakt w Chinach wypełnił do końca, zgarnął obiecaną fortunę, po czym klasycznie postanowił wpaść na trochę do ojczyzny. Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. Tym razem padło na Corinthians.
A że Vagner Love lubi robić dobre pierwsze wrażenie, to i tym razem zaczął z wysokiego C. Przez cały sezon strzelił 14 goli, mocno przyczyniając się do zdobycia przez Corinthians tytułu najlepszej drużyny w kraju. Zespół prezentował się na tyle dobrze, że po sezonie nieco większe kluby postanowiły wybrać z niego bardziej smakowite kąski. Na odejście zdecydował się też Vagner, który po klasycznym odpoczynku w Kraju Kawy wrócił do Europy, podpisując kontrakt z AS Monaco.
No tak, pieniądze może nie takie jak w Chinach, ale chociaż brak podatków.
Epizod w Monaco to jednak jego pierwsza nieudana przygoda. Został tylko na pół roku, zagrał w 13 meczach, strzelił cztery gole. To by było na tyle z grania w nieco bardziej poważnej lidze. Po kilku miesiącach przyszedł czas na kolejne przenosiny. Tym razem do Turcji. Przygarnął go Alanyaspor.
Wrócił król strzelców
W nowym klubie szybko pokazał, że wciąż jest piłkarzem z wysokiej półki. W 28 meczach pierwszego sezonu strzelił 23 gole, zostając zresztą królem strzelców. Później poprawił 10 trafieniami w rundzie jesiennej kolejnych rozgrywek, po czym przeniósł się do giganta tureckiej ligi, Besiktasu, który zapłacił za niego trzy miliony euro.
I już chwilę po transferze mogliśmy zobaczyć pojedynek Robert Lewandowski - Vagner Love. Brazylijczyk miał pomóc Besiktasowi w 1/8 finału Ligi Mistrzów, gdzie na Turków czekał wielki Bayern. Dwumecz nie miał jednak wielkiej historii. W Monachium “Die Roten” wygrali aż 5:0, w Stambule poprawili zwycięstwem 3:1. Jedynego gola dla Besiktasu zdobył właśnie Brazylijczyk.
Ostatecznie Vagner nie okazał się gwiazdą Vodafone Arena. Przez rok strzelił 11 goli w 29 meczach, po czym powiedział do widzenia. Wrócił do reprezentowanego już w przeszłości Corinthians, gdzie występuje do dziś. Nie idzie mu już jednak zbyt dobrze. 35 lat na karku robi swoje. Sporadycznie uda mu się jeszcze trafić do siatki, ale nie jest to już ten bezwzględny snajper z poprzednich lat.
PoCOPAł, ale nie na mundialu
Nie ma co ukrywać. W tym wieku na poziomie utrzymują się już raczej piłkarze, którzy wyjątkowo dobrze się prowadzą. A Vagner nigdy do tej grupy nie należał. Oprócz imprez i używek, lubił też sporo pojeść, co często potwierdzała później jego sylwetka. Raczej nie atletyczna. Upodobał sobie zwłaszcza fasolę. Do tego stopnia, że gdy pierwszy raz leciał do Moskwy, chciał zabrać ze sobą jej… 20 kg.
Nie ma wątpliwości, że w swoich najlepszych latach był piłkarzem, który mógł pograć w nieco większych klubach. Były nawet takie momenty, że kręciły się koło niego Real Madryt czy Manchester United, ale ostatecznie do konkretów nigdy nie doszło. Został mały piłkarski - bo nie finansowy - niedosyt. Podobnie zresztą w kwestii reprezentacji Brazylii.
Owszem, już sam fakt zakładania koszulki “Canarinhos” to duża sprawa, ale ekscentryczny napastnik nigdy w kadrze furory nie zrobił. Zagrał w 20 meczach, strzelając cztery gole. Dwukrotnie wystąpił w finałach Copa America, ale nigdy nie załapał się do kadry na mundial. A to chyba mimo wszystko jakiś wyznacznik reprezentacyjnego spełnienia.
***
W futbolu musi być równowaga. Jest taki Robert Lewandowski, całkowicie zafiksowany na punkcie zdrowego stylu życia, spokoju, własnej rodziny. A po drugiej stronie Vagner Love, który nawet mając w pokoju osiem kobiet, będzie chciał dziewiątej. Kochający błyskotki, lans, imprezy i skandale. Ale... podobno żyjący już teraz dużo spokojniej.
I chociaż prowadząc się lepiej, mógłby pewnie osiągnąć w piłce znacznie więcej, to chyba lubimy takich kolorowych ananasów. Dodają trochę kolorytu. W tym przypadku nie tylko na własnej głowie.
Dominik Budziński