Znany klub chyli się ku upadkowi. Spalono setki milionów, a legenda nie ma kim grać. "Formuła się wyczerpała"
Gdyby w Premier League o miejscu decydowała gospodarność, Everton i West Ham United pewnie zawsze walczyłyby o utrzymanie w lidze. O ile jednak londyńczykom zdarzy się sezon przerwy, który pozwoli tchnąć wiarę w serca kibiców, o tyle w wypadku liverpoolczyków takich odstępstw od normy po prostu nie ma. I nic nie wskazuje na to, aby sytuacja miała się zmienić, a bieżący sezon jest na to najlepszym dowodem.
Finansowa potęga Premier League jest kwestią niepodważalną. Zimowe okienko transferowe tylko utwierdza w przekonaniu, że jeśli gdzieś w piłce faktycznie są ogromne pieniądze, to tropy powinny prowadzić nie do PSG lub Bayernu Monachium, ale 20 drużyn, które występują w najwyższej klasie rozgrywkowej w Anglii. W styczniu 2023 roku rzeczone kluby wydały już 320 milionów euro.
To kwota większa niż wypadku wszystkich pozostałych czołowych lig Europy, ale łącznie. Pójść można nawet krok dalej i pomnożyć sumę Ligue 1, Bundesligi, Serie A i La Liga, a i tak Premier League będzie zdecydowanie prowadziła. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że w tak cieplarnianych warunkach rodzi się rozrzutność.
Nie każdy bowiem jest w stanie mądrze skorzystać ze swoich możliwości finansowych. Przykłady Brentford (bilans ostatnich pięciu sezonów: -850 tysięcy euro), Brighton (-68 mln euro), to rodzynki, bo tendencja jest zdecydowanie inna. Przeważają kluby pokroju West Hamu United (-395 mln euro), Wolverhampton (-291 mln euro), Aston Villi (-318 mln euro), czy wreszcie Evertonu (-187 mln euro), które wydają na potęgę, a efekty tego są co najwyżej mizerne.
Wygląda jednak na to, że niedługo Klub Rozrzutnika zostanie rozbity. Wspomniani "The Toffees" od dłuższego czasu balansują na cienkiej granicy i nic nie wskazuje na to, aby karta się odwróciła. Chociaż na transfery przeznaczono krocie, to Frank Lampard nie ma kim grać, a i on sam nie jest w stanie wymyślić liverpoolczyków na nowo.
Pieniądze w kominku
Prześledzenie ostatnich ruchów w wykonaniu Evertonu jest doświadczeniem bolesnym, przede wszystkim dla kibiców tego zasłużonego zespołu. Nic jednak lepiej nie oddaje skali tego, jak na Goodison Park marnotrawi się pieniądze. W ciągu pięciu lat ani razu nie doszło do momentu, w którym właściciele przerwaliby zgubną pętlę i doprowadzili do oczyszczenia szatni. Za wielkie pieniądze ściągano graczy przeciętnych, oferując im przy tym lukratywne kontrakty, przyczyniające się do pogorszenia sytuacji finansowej.
- 2022/23 - 9 nowych piłkarzy - 78,2 mln euro wydane
- 2021/22 - 11 nowych piłkarzy - 39,5 mln euro wydane
- 2020/21 - 8 nowych piłkarzy - 68,95 mln euro wydane
- 2019/20 - 7 nowych piłkarzy - 121 mln euro wydane
- 2018/19 - 6 nowych piłkarzy - 99,8 mln euro wydane
W ciągu niespełna pięciu lat do "The Toffees" przeprowadzili 42 transakcje - liczba ta nie uwzględnia powrotów z wypożyczeń i ściągania zawodników z Akademii. Jest powalająca na kolana tym bardziej, że większość z tych piłkarzy nigdy nie sprostała wymaganiom, jakie stawia gra w Premier League. Kolejni szkoleniowcy otrzymywali nowych graczy, ale nie mogli ich wykorzystać, bo - nie ma co kryć - byli po prostu zbyt słabi i szybko dziękowano im za nieowocną współpracę.
Z całego tego grona - pomijając wydatki z bieżącego sezonu, gdzie sytuacja wydaje się oczywista - tylko 10 zawodników jest dalej w pierwszej drużynie Evertonu. Kolejnych 7 przebywa na wypożyczeniu, gdzie nie brakuje kwiatków - Dele Alli jest gorącym ziemniakiem, przerzucanym między Anglią i Turcją, nie chce go ani odwieczny przedstawiciel Premier League, ani budzący się do życia Besiktas.
Jakby tego było mało, za kadencji Farhada Moshiriego (jest twarzą klubu od 2016 roku), ściągnięto 18 zawodników za co najmniej 20 milionów funtów. Wydano w ten sposób łącznie 475,6 mln funtów, które niekoniecznie zwróciły się czy to w formie finansowej, czy to pod względem poziomu na boisku. Everton zarobił tylko na Richarlisonie i Keanie, a aż sześciu zawodników (Walcott, Schneiderlin, Allan, Klaassen, Tosun, Bolasie) odeszło za darmo, nie pozostawiając po sobie szczególnie dobrych wspomnień.
Gdyby w Wielkiej Brytanii doszło do drastycznych podwyżek cen gazu, na Goodison Park nikt by się tym szczególnie nie przejął. W końcu tam pali się przede wszystkim pieniędzmi, inne surowce są zbędę. Pod względem niegospodarności "The Toffees" biją większość Premier League na głowę.
Wal magistra
Fatalne zarządzanie klubem przełożyło się na nastroje wśród kibiców. Skala niezadowolenia przekroczyła jednak poziom standardowych i akceptowalnych zachowań kibiców, bo rzecz dotyczy nie tylko protestów, wychodzenia przed pierwszym gwizdkiem, jednoznacznych okrzyków oraz gwizdów. W Evertonie doszło w końcu do tego, że postanowiono sięgnąć po argument siły. A to jest już problem, którego zbagatelizować nie można.
Portal "The Athletic" poinformował, że, po jednym z meczów domowych, Denise Barrett-Baxendale (CEO klubu) została złapana przez kibica, który następnie zacisnął ramię dookoła szyi przedstawicielki zarządu. Co więcej, w stronę Barret-Baxendale kierowano seksistowskie komentarze, w mailach złorzeczono, iż jej rodzina powinna umrzeć na raka, natomiast samochód został otoczony przez kibiców, którzy uderzali w blachę pojazdu.
Wydarzenia te tylko spotęgowały wcześniejsze doniesienia - prezes Bill Kenwright otrzymał wiadomości z groźbami śmierci. W mniejszym stopniu uderzono też w klubową legendę, Graeme'a Sharpa, co ostatecznie doprowadziło do przełomowego wydarzenia. Pierwszy raz w historii Evertonu włodarze zostali poinstruowani, aby nie wyjeżdżali na mecz na Goodison Park. Zamiast tego spotkanie z Southampton mieli obejrzeć zdalnie.
Wynikało to z obaw dotyczących życia członków zarządu. Służby bezpieczeństwa oraz policja nie byłyby rzekomo w stanie zapewnić odpowiedniego poziomu bezpieczeństwa. Tym samym doszło więc do wydarzenia bezprecedensowego, w którym Goodison Park zostało pozbawione obecności klubowych oficjeli. To kolejny dowód na to, jak głęboko sięgają problemy liverpoolskiej drużyny.
Lampard na kole
Posługując się najprostszą możliwą analogią - dominem - nietrudno domyślić się, że w ślad za problemami finansowymi i administracyjnymi podążyły kłopoty sportowe. Gdy tylko runął pierwszy klocek, stało się jasne, że Frank Lampard też będzie miał pod górkę. Urzeczywistnieniem tych obaw stały się rozgrywki Premier League 2022/23 - legendarny piłkarz nie radzi sobie z zaistniałą sytuacją, w jakakolwiek poprawa ma charakter tymczasowy i nie zdołała utrzymać się nawet na miesiąc.
Ostatnie ligowe zwycięstwo "The Toffees" miało miejsce w październiku 2022 roku - rozbili wówczas Crystal Palace (3:0). Od tamtego czasu rozegrano jednak siedem kolejnych meczów, a zespół zdobył tylko dwa punkty. Wyszarpał remis z Fulham (0:0), a także zaskoczył Manchester City (1:1). Poza tym porażka za porażką i to niekiedy w kompromitującym stylu. Najbardziej zabolała bezpośrednia potyczka z Bournemouth, również walczącym o utrzymanie. "Wisienki", chociaż znacznie krócej utrzymywały się przy piłce, stworzyły więcej dogodnych szans i gładko wygrały (3:0).
Wykopało to kolejny dołek pod Frankiem Lampardem, który w tym momencie ma zaledwie 24% zwycięstw w meczach na poziomie Premier League. W całej historii "The Toffees" tylko Mike Walker (17,1%) wypada gorzej, a Anglik zdaje się nie mieć pomysłu na to, jak wyjść z zaistniałej sytuacji.
Everton, chociaż ogranicza się do prostych rozwiązań, nie potrafi zaprezentować się na tyle dobrze, aby rzucić rękawicę swoim rywalom. Po dobrze funkcjonującej defensywie pozostały zgliszcza - zawodzą przede wszystkim boczni obrońcy, bo Mykołenko gubi krycie, zaś grający z konieczności Coleman nie bez powodu gra - no właśnie - z konieczności. A alternatyw nie ma, wszak Lampard otrzymał zdezelowaną kadrę, której nie potrafił naprawić w ciągu kilku okienek u sterów.
W tej sytuacji dziwi cierpliwość klubowych włodarzy, którzy nie spieszą się z pogonieniem byłego szkoleniowca Chelsea. Chociaż sytuacja w tabeli do tego predestynuje, a strata do bezpiecznej strefy prawdopodobnie będzie się tylko powiększać. Wolverhampton gra coraz lepiej, Leeds United i West Ham United dysponują bardziej jakościową kadrą, natomiast Leicester City jawi się jako bardziej stabilne. W świetle ostatniej porażki z Southampton (1:2) naprawdę trudno szukać pozytywów.
Było to zresztą spotkanie niezwykle znamienne, bo przegrane przez "The Toffees" mimo objęcia prowadzenia. W tym sezonie taka sytuacja zdarzyła się 8 razy i tylko trzykrotnie drużyna Franka Lamparda dowiozła korzystny dlań wynik (Crystal Palace, Southampton WHU), tracąc tym samym 13 punktów. Pod tym względem tylko Leeds United (17 punktów) wypada gorzej.
A przecież - ponownie - była to porażka, której dało się uniknąć. Zaważyła nie tyle różnica klas, co irytujące błędy. Jeśli bowiem decydujesz się na sprokurowanie rzutu wolnego w okolicach pola karnego, gdy po drugiej stronie jest James Ward-Prowse, musisz liczyć się z tym, że jedynym cudem, jakiego doświadczysz, będzie "Seven Wonders" od Fleetwood Mac. Dobre przynajmniej tyle, że to piękny utwór.