Gerard Pique odpiął wrotki. Jego słynny projekt zagrożony. "Otwarty konflikt"
Obiecywał Ligę Mistrzów, a przynajmniej awans do Primera Division. Gerard Pique miał ambitne plany wobec FC Andorry. Teraz jego piłkarski projekt jest jednak zagrożony. Wszystko przez zatarg z tamtejszym rugby, który doprowadził do ogromnego konfliktu z samym rządem.
To miała być kolejna przepiękna, nawet trochę romantyczna opowieść. Bogaty inwestor o ogromnym doświadczeniu na najwyższym poziomie. Możliwość wykorzystania jego koneksji na całym świecie. Do tego trafił na podatny grunt, gdzie piłkarskich kibiców jest całkiem sporo, ale sukcesów jak na lekarstwo. Wydawało się, że FC Andorra z Gerardem Pique u steru rozwinie się w podobnym stopniu jak wiele innych biznesów byłego gwiazdora FC Barcelony. I rzeczywiście do pewnego momentu tak to wyglądało, ale ostatnie wydarzenia pokazują, że szansa na wielki futbol w tym małym pirenejskim księstwie znów się oddala.
Ktoś mógłby podejrzewać, że wszystko zaczęło się w miniony weekend. Bo o ile niedzielny, bezbramkowy remis z Ourense nie przyniósł zbyt wielkich emocji, o tyle nie brakowało ich tuż po samym spotkaniu. Na pomeczowej konferencji Pique nie wytrzymał i wręcz eksplodował. Zapowiedział, że jego klub dłużej nie może współdzielić Estadi Nacional z zespołami rugby i jeśli dalej nic się nie zmieni, być może będzie musiał wyprowadzić klub poza Andorę. Tyle tylko, że tak naprawdę ta sprawa ciągnie się już od dłuższego czasu. Tamtejszy rząd nie daje za wygraną, a u podłoża tego otwartego konfliktu stoi coś więcej niż tylko kasa.
Jeden z dwóch
W tej historii można złapać się za głowę więcej niż raz. Choć bowiem FC Andorra to piłkarska wizytówka tego małego państwa, wbrew pozorom wcale nie występuje w jego narodowej lidze. Została założona w 1942 roku, czyli na długo, bo pół wieku przed powstaniem tamtejszej federacji piłkarskiej, a tym samym zorganizowanych rozgrywek. Dlatego od początku rywalizowała w niższych ligach hiszpańskich. Na przełomie lat 80. i 90. spędziła nawet niemal dwie dekady w Segunda Division B, ówczesnym trzecim poziomie. Na początku tego wieku wypadła jednak z obiegu i zanotowała ogromny regres. Siedem lat temu z dołka postanowił ją wydostać właśnie Pique.
Od tego czasu projekt nabrał rozmachu. Pojawiły się szybko kolejne awanse, choć i w tym przypadku nie obyło się bez kontrowersji, bowiem jeden z nich został przyklepany wskutek problemów finansowych innej ekipy, Reus Deportiu. Niemniej, progres był zauważalny, a słynny właściciel wprowadził do klubu nowe porządki i dużo wyższe standardy. Od początku zmagał się jednak z tym samym problemem. FC Andorra nigdy nie dysponowała własnym stadionem, zawsze korzystała z obiektów miejskich. Za rządów Pique nic się w tym temacie nie zmieniło, a co za tym idzie, klub musiał w dalszym ciągu dogadywać się z władzami księstwa. A to akurat byłemu gwiazdorowi “Barcy” nie do końca wychodzi.
- Andora to bardzo mały kraj, w którym istnieje tylko kilka profesjonalnych boisk piłkarskich, wszystkie są miejskie, a ze względów licencyjnych klub mógłby grać tylko na dwóch z nich. Co więcej, mocną pozycję mają tam też inne sporty, w tym rugby. To wszystko sprowadza się do tego, że klub Pique musi współdzielić stadion. Umowę na korzystanie z niego ma tylko do końca tego sezonu i później będzie musiał się stamtąd wynieść. FC Andorra już wcześniej rozważała budowę własnego obiektu, ale ta opcja okazała się za droga, a poza tym teraz nie ma już na to czasu. Pique zapowiedział, że jeśli drużyna ma pozostać w Andorze, to tylko na Estadi Nacional, tak więc mamy pat - opowiada w rozmowie z nami Marc Mosull, korespondent Relevo w Katalonii.
Wszystko przez rugby
W trakcie niedzielnej konferencji Pique nie przebierał w słowach. Z Estadi Nacional oprócz jego klubu korzystają też rugbiści, w tym zawodnicy drugoligowego VPC Andorra. Zdaniem 38-latka to właśnie oni ponoszą winę za fatalny stan murawy, ponieważ trenowali na tym samym obiekcie w piątek, a dzień później rozegrali tam nawet mecz. Później przytoczył też garść faktów. Zauważył, że to za jego kadencji klub zwiększył frekwencję z dwudziestu do dwóch tysięcy kibiców. Przypomniał, że choć FC Andorra nie jest właścicielem Estadi Nacional, to jednak sporo w niego zainwestowała. Dał też wreszcie jasno do zrozumienia, że nie pojmuje, dlaczego w takiej sytuacji władze księstwa zamierzają faworyzować rugby.
Na reakcję ze strony rządu nie trzeba było długo czekać. W poniedziałek na zarzuty Pique odpowiedzieli ministra sportowa Andory, Monica Bonell, a nawet sam premier, Xavier Espot. Zapowiedzieli, że przy tak postawionych warunkach, nie ma szans, aby FC Andorra w przyszłym roku wciąż grała na Estadi Nacional. Na tym dyskusja się jednak nie zakończyła, bowiem w środę Pique zorganizował specjalną konferencję, na której przez ponad godzinę odpowiadał na pytania dziennikarzy wokół tego tematu. 38-latek był już nieco mniej bojowo nastawiony niż kilka dni wcześniej, ale i tak przyznał, że jego klub znalazł się w krytycznym momencie, w którym możliwe są naprawdę drastyczne kroki.
- Nie wiem, czy to blef, czy nie, ale Pique zapowiedział, że jeśli jego klub nie będzie mógł dłużej grać na Estadi Nacional, to wyprowadzi go z Andory. Osobiście nie sądzę, że to się stanie. Ludzie w Andorze są bardzo tradycyjni, wręcz momentami staromodni i nie do końca lubią inwestorów zewnętrznych, którzy zakładają tu swoje firmy. Podobny jest ich stosunek do Pique i FC Andorry. Ale nie są też raczej zainteresowani jego odejściem. To klub, który występuje przecież na trzecim poziomie rozgrywkowym, a do niedawna nawet w Segunda Division, do której pewnie jeszcze niedługo wróci. Dla całego kraju to ogromna reklama, dlatego sądzę, że obie strony powinny się ostatecznie dogadać. Choć nie można też wykluczyć innego scenariusza - uważa nasz rozmówca.
Ród stagnacji
Z jednej strony, Pique nie należy się zbytnio dziwić. Zainwestował w klub już w sumie 15 milionów euro, z czego aż cztery właśnie w Estadi Nacional, gdzie między innymi zainstalował podgrzewaną murawę. Poniesione koszty to jeden z głównych powodów, dla których wykluczył przeprowadzkę na Estadi Encamp, drugi z obiektów spełniających wymogi licencyjne. Przy czym na pytanie o to, dlaczego w takim razie klub nie zbuduje sobie własnego stadionu, przytomnie przytoczył, że na obiektach miejskich występują wszystkie drużyny Primera Federacion i aż 19 z 22 klubów Segunda Division.
To też nie oznacza, że FC Andorra nie chciałaby własnego obiektu. Pique miał taką wizję i planował wybudować stadion na siedem tysięcy kibiców, z możliwością późniejszego zwiększenia widowni do nawet 15 tysięcy. Problemem były oczywiście finanse, bo koszt całego projektu wyceniano na 50 milionów euro, ale również fakt, że obiekt miał powstać na ziemi należącej do potężnej rodzinny Maestre. A ta dużo większą sympatią od piłki darzy oczywiście rugby. Dlatego “Trójkolorowi” stoją w miejscu i czekają na przerwanie trwającego impasu. Rozwój klubu, który dotąd czynił ogromne postępy, stał się wyraźnie zagrożony.
- W rzeczywistości FC Andorra rozwijała się szybciej, niż oczekiwano. Dostała się w ekspresowym tempie do drugiej ligi. Na tym poziomie utrzymała się przez dwa sezony i momentami radziła sobie naprawdę dobrze. Ale nawet po spadku nie znajduje się w tak złym miejscu. Pamiętajmy, że to wciąż stosunkowo młody projekt. Czuję, że brakuje mu jednak pieniędzy. Pique mówił, że jako Kosmos zainwestowali spore środki, ale to tak naprawdę było 15 milionów euro. W profesjonalnej piłce to nie jest duża suma. Szczególnie, że część z tej kwoty została przeznaczona na modernizację stadionu. Jeśli serio chcą się dostać do Primera Division, potrzebują większych inwestycji - twierdzi kataloński dziennikarz.
Inaczej siedziałby cicho
Pique wcale nie porzuca tych marzeń i wciąż zakłada, że kiedyś usłyszy jeszcze jako właściciel FC Andorry hymn Ligi Mistrzów. Na razie czeka jednak na dialog z władzami kraju. Obecne okoliczności powodują organizacyjny chaos, który niekoniecznie musi sprzyjać postawie drużyny na boisku. Na razie zajmuje ona dziesiąte miejsce w swojej grupie w Primera Federacion, ale jej strata do pozycji barażowych wynosi zaledwie cztery oczka. Trener Carles Manso z pewnością nie chciałby, aby jego piłkarze w decydujących meczach tego sezonu zawracali sobie głowę tym, w którym mieście będą grać w kolejnych rozgrywkach. Ale siłą rzeczy takie myśli zaraz mogą pojawić się w szatni.
Cała ta sytuacja ma też ogromny wpływ na ocenę samego Pique jako właściciela klubu. Z jednej strony zwiększył jego rozpoznawalność, na czym z pewnością skorzystało też samo księstwo. Z drugiej zaś, popadł w konflikt z rządem, co nie sprzyja koniunkturze całego andorskiego futbolu. Trwająca kłótnia nie przyniesie długofalowych korzyści żadnej ze stron, dlatego im szybciej się dogadają, tym lepiej dla wszystkich. Ale biorąc pod uwagę dotychczasowe zachowania, trudno będzie sprawić, że któraś ustąpi drugiej. Pique, firmując ostatnie konferencje własnym nazwiskiem, zdaje się mieć jednak jakiś konkretny plan, który po prostu wcielił teraz w życie.
- Choć jest właścicielem klubu, to sam prawie nigdy tam nie bywa. W ciągu sześciu lat udzielił może z czterech konferencji prasowych. Po prostu wie, jak otaczać się ludźmi, którzy są profesjonalistami i to im powierzył pieczę nad klubem. Nie sądzę, że wiele osób naprawdę wierzy w awans do Primera Division, choć przecież Pique zapowiedział nawet grę w Lidze Mistrzów. Myślę, że jego dotychczasową kadencję można ocenić na siódemkę w dziesięciostopniowej skali. Nie było więc tak źle. Obyło się też raczej bez większych kontrowersji z jego udziałem. Teraz udziela się mocniej, ponieważ wie, że w ten sposób jest w stanie wywrzeć presji na lokalnych władzach. Inaczej siedziałby cicho - podsumowuje Mosull.