Z nieba do piekła. Wygwizdywany przez kibiców Suso szuka kolejnego domu
W Polsce zimowe okienko w wykonaniu Milanu związane było przede wszystkim ze sprzedażą Krzysztofa Piątka. Zmiana barw klubowych przez Polaka przyćmiła wszystko inne. Gdzieś tam w tle, podobny los, co reprezentanta naszego kraju, spotkał Suso. Piłkarza, który na San Siro pozostanie niedoceniony i, zupełnie niesłusznie, w mentalności kibiców uznaje się go za jeden z symboli upadku „Rossonerich”.
Nie sposób opisać ten sezon w wykonaniu Hiszpana inaczej, niż jako „trudny”. Jego występy pozostawiały wiele do życzenia. Frustracja narastała. U niego, u kibiców, u Marco Giampaolo, a potem Stefano Pioliego. Presja wzrastała, samemu piłkarzowi coraz więcej trudności sprawiało utrzymanie poziomu, którym niegdyś cieszył trybuny.
W ostatnim czasie stał się jednak persona non grata. Apogeum zostało osiągnięte podczas jego ostatniego występu w czarno-czerwonych barwach. Wtedy to Milan zremisował bezbramkowo z Sampdorią, a Suso został wygwizdany. To był wybuch, wyraz wzbierającej irytacji ludzi zakochanych w klubie. Ludzi, którzy niegdyś go oklaskiwali, a w końcu mieli zwyczajnie dosyć.
Filigranowy artysta
Nie wiem, jak w waszym przypadku, ale ja pierwszy raz miałem okazję zobaczyć Suso w sezonie 2012/13, gdy grał dla Liverpoolu. I od razu zrobił spore wrażenie. Wtedy nie zobaczyliśmy jeszcze „gotowego produktu”. Debiutował jako niespełna 19-letni chłopak. Próbował pokazać się z jak najlepszej strony, ale nie porywał. Na jego usprawiedliwienie - nie porywała też cała drużyna.
Uwidaczniały się jednak jego największe atuty: zmysł do gry kombinacyjnej, świetna technika i drybling. Wtedy, u Brendana Rodgersa, pokazywał jedynie przebłyski. Uczył się, próbował zaistnieć w świecie wielkiego futbolu. Zadanie go przerosło. I trudno się dziwić. W styczniu 2013 roku wypadł ze składu i do końca rozgrywek właściwie do niego nie wrócił. A potrafił sporo. Widać było, że jest naprawdę utalentowany, jak wielki drzemie w nim potencjał.
Nie dano mu jednak pokazać go na Wyspach, w środowisku niesamowicie trudnym, zwłaszcza dla chłopaka o takiej budowie. Tak, filigranowi Hiszpanie stawali się istotnymi ogniwami klubów Premier League, ale pojawiali się w niej już jako piłkarze ukształtowani, dojrzali albo światowej klasy talenty. No i nie zaczynali swojej przygody z piłką w szkółce drugoligowego Cadiz.
Spełnienie jego marzeń o występach na najwyższym poziomie okazało się nie tylko wyzwaniem, ale i szkołą życia. Nastolatek okrzepł i, przynajmniej częściowo, stał się mężczyzną. To przygotowało go na dalszą drogę kariery. Kariery, która w styczniu znalazła się w momencie krytycznym.
Trudne początki w Italii
Suso w końcu wysłano na wypożyczenie do ojczyzny, gdzie swoich sił próbował w Almerii. Tam miał udział w aż 12 bramkach w LaLiga (ok. 30% całego dorobku beniaminka). Stanowił jeden z głównych powodów, dla których drużyna utrzymała się na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Postawa na Półwyspie Iberyjskim nie zaimponowała jednak „The Reds”. Po powrocie praktycznie nie łapał się do kadry.
Wtedy, w styczniu 2015 roku, pojawił się Milan. Włosi skorzystali z okazji. 21-latek z niezaprzeczalnym talentem miał jeszcze tylko pół roku kontraktu. Udało się więc kupić go za niespełna półtora miliona euro. Jak to mówią, low risk – high reward. Początkowo wydawało się, że były to pieniądze wyrzucone w błoto.
Na debiut w lidze czekał trzy miesiące, do końca kampanii zagrał jedynie sześć razy. W rundzie jesiennej kolejnej – tylko dwa. Rok po transferze wysłano go więc na wypożyczenie do Genoi. Kolejne, które udowodniło, że ten młody wciąż chłopak potrafi grać.
Trafiał do 17. zespołu Serie A. Po pół roku opuszczał 10. drużynę ligi. „Rozbujał” grę, strzelił sześć goli, w tym hattricka w meczu z Frosinone i „doppiettę” w derbach z Sampdorią. Doczekał się też bardzo istotnej zmiany w Lombardii. Z klubem pożegnał się Siniša Mihajlović, który nie widział dla niego miejsca. Pojawił się za to Vincenzo Montella, gotowy zaufać Hiszpanowi.
Hero to zero
Włoch z miejsca znalazł miejsce dla Suso w podstawowej jedenastce „swojego” Milanu. System 4-3-3 idealnie uwydatniał największe atuty błyskotliwego zawodnika, który zajął pozycję prawoskrzydłowego. Co więcej, i on sam zaczął łapać życiową formę. Jeśli ktoś miał niestandardowy pomysł, to właśnie wychowanek Cadiz. Jeśli ktoś potrafił go wykonać, to również on.
W 57 grach pod wodzą tego szkoleniowca, miał udział przy 26 golach. Wyrósł na kluczowe ogniwo drużyny, wreszcie osiągając dyspozycję odzwierciedlającą prawdziwe umiejętności. Potem przyszedł Gennaro Gattuso. Koncept gry się zmienił, sam Hiszpan wyglądał trochę jak malarz abstrakcyjny w sklepie żelaznym. Chociaż drużyna często grała siermiężnie, to on w dalszym ciągu był sobą – jego technika pozwalała na przełamanie marazmu.
Drybling, wrzutka, stały fragment gry, umiejętność znalezienia prostopadłego podania – w tych aspektach brylował gracz rodem z Półwyspu Iberyjskiego. Momentami można nawet było odnieść wrażenie, że pomysł „daj piłkę Suso, on coś zrobi” to jedno z najlepszych możliwych rozwiązań. W końcu jednak pożegnano i Gattuso. Przyszedł Marco Giampaolo ze swoim 4-3-1-2. I zaczęły się problemy.
Jeśli trener, który na San Siro przyszedł z Sampdorii, widział miejsce dla filigranowego technika w swoim składzie, to w roli trequartisty, ustawionego za plecami dwójki napastników. Jego podopieczny jednak nie potrafił się w niej odnaleźć.
Do niedawna nazywano go liderem drużyny, a zaczął irytować i zawodzić kibiców. Pojawiły się głosy niezadowolenia, zaczęto szukać winnych słabej postawy zespołu. Poza menedżerem, który stracił pracę, skupiono się przede wszystkim na Suso, który zaliczył największy regres.
Wciąż jednak miał miejsce w składzie, również u Stefano Pioliego. Wszyscy wiedzieli, na co stać Hiszpana. Nie był już jednak tym samym piłkarzem. Jakby zżerała go presja. Mylił się w pozornie najprostszych sytuacjach – banalnych podaniach, świetnych okazjach strzeleckich. Kibice mieli coraz bardziej dość, chociaż (a może raczej: „ponieważ”) jeszcze rok temu ciągnął ich ukochaną drużynę.
Podczas niedawnego remisu 0:0 z Sampdorią, kibice jego wpadki kwitowali gwizdami. Suso wyglądał na przybitego tym, że trybuny odwróciły się przeciw niemu. Mało kogo zdziwiło, że stracił miejsce w składzie, ale stało się jeszcze więcej. Odszedł z klubu, znowu wracając do Hiszpanii. Tym razem padło na Sevillę, walczącą o miejsce w Lidze Mistrzów. Trafił tam na mocy wypożyczenia z obligacją wykupu.
Nowy dom
Skoro miejsce dla ciebie widzi taki spec, jak Monchi, to coś musi być na rzeczy. Wydaje się, że powietrze w ojczyźnie może mu posłużyć. Liga na papierze jest idealna dla piłkarzy tego typu, a kibice nie będą reagować „pianą” na ewentualne pomyłki.
W debiucie w ciągu niespełna 40 minut gry rozruszał ofensywę ekipy z Ramon Sanchez Pizjuan, pokazując przebłyski starego, dobrego siebie.
Nie można powiedzieć, że powinien żałować swojej przygody na San Siro. Ma na koncie ponad 150 gier dla „Rossonerich”. Przez dwa sezony stanowił kluczowe ogniwo pogrążonej w kryzysie, ogromnej marki. Niewielu jest piłkarzy, którzy mogą się czymś takim pochwalić, a wciąż ma zaledwie 26 lat na karku.
Pożegnanie z Lombardią kładzie się jednak cieniem na jego karierze. Atmosfera, opinia fanów i wygwizdanie przez swoich własnych kibiców długo może się ciągnąć za Hiszpanem, zwłaszcza jeśli chodzi o pewność siebie. Teraz znów chce się odbudować, tak jak po nieudanej próbie podboju Anglii. A jeśli odnajdzie siebie, to z pewnością pokaże nam jeszcze wiele. Piłkarzem jest naprawdę dobrym, świetnym technikiem.
Z niecierpliwością warto czekać, aż wróci ten najlepszy Suso, którego aż chciało się oglądać, który zawsze dawał z siebie wszystko, choć często trudno było w Milanie pokazać cokolwiek więcej, niż przeciętność. Nie zasłużył na to, jak potraktowali go kibice. Nie swoją grą i oddaniem „Rossonerim”.
Kacper Klasiński