Z Ligi Mistrzów do walki o utrzymanie. Ostatnia afera jeszcze bardziej rozbija klub. "Mleko się wylało"

Z Ligi Mistrzów do walki o utrzymanie. Ostatnia afera jeszcze bardziej rozbija klub. "Mleko się wylało"
Ulrich Hufnagel / Xinhua / PressFocus
Przez ostatnią dekadę Borussia Moenchengladbach uchodziła w Niemczech za oazę spokojności. Ale minione dwa lata naraziły na szwank niemal nieskazitelną reputację klubu.
Klub z Nadrenii Północnej-Westfalii przez lata wywoływał w zasadzie tylko pozytywne konotacje, a Max Eberl uchodził za jednego z najlepszych dyrektorów sportowych w lidze. Borussia tanio kupowała, drogo sprzedawała i sukcesywnie się rozwijała. Z drużyny, która w bólach uratowała ligę po barażach z VfL Bochum, Eberl i jego współpracownicy uformowali zespół, który względnie regularnie kwalifikował się do europejskich pucharów, a parę razy nawet zahaczył o Ligę Mistrzów. Wzór rozsądnie prowadzonego i z głową budowanego klubu.
Dalsza część tekstu pod wideo
Do czasu. Ostatnie dwa lata nie są dla Gladbach udane.

Problem za problemem

Zaczęło się od afery związanej z Marcusem Thuramem, który w meczu z Hoffenheim opluł Stefana Poscha, a potem nieudolnie się tłumaczył, że zrobił to niechcący. Potem Breel Embolo skakał po dachach domów w Essen, uciekając przed policją. Pomimo twardych obostrzeń związanych z pandemią, postanowił wybrać się na ekskluzywną prywatkę i robił wszystko, by jego obecność tam nie wyszła na jaw. “Bild” donosił, że policja znalazła go w jednym z domów, siedzącego w ubraniu w… wannie. Po fakcie tłumaczył, że odwiedził jedynie przyjaciela, z którym chciał pooglądać mecze NBA. No i wreszcie afera związana z odejściem Marco Rosego do Borussii Dortmund i związana z tym zapaść sportowa. Max Eberl chciał być lojalny wobec odchodzącego coacha i nie zwolnił go, mimo nagłego załamania wyników, przez co Borussia przegrała wszystko, co tylko było do przegrania i pomimo najdroższej kadry oraz najwyższego budżetu płacowego w historii klubu, nie zdołała awansować do europejskich pucharów, tracąc kwalifikację w ostatniej minucie ostatniej kolejki sezonu na rzecz Unionu Berlin.
W ostatni weekend “Źrebaki” znów trafiły na czołówki gazet i znów w niezbyt pozytywnym kontekście. Przez 4,5 roku Matthias Ginter był podporą Borussii. Na 154 mecze, jakie miał do rozegrania do tej pory w 1. Bundeslidze, wystąpił w 142. We wszystkich od pierwszej minuty. W pozostałych 12 nie było go w kadrze ze względu na kontuzje. To przecież wciąż aktualny reprezentant Niemiec (w ostatnim meczu Niemców z Armenią grał nawet od pierwszej minuty), więc na chłodno patrząc, jest dziś jednym z najlepszych piłkarzy w kadrze klubu, który zamiast walczyć o Europę, musi się oglądać za plecy i myśleć przede wszystkim o tym, by uchronić się przed spadkiem z ligi. I nagle szok. Adi Huetter wypuszcza w podstawowym składzie na mecz z Bayerem Leverkusen świeżo pozyskanego i kompletnie niezgranego z resztą kolegów Marvina Friedricha. Co więcej, w trakcie meczu woli wprowadzić na boisko wracającego po dłuższej przerwie spowodowanej kontuzją Jordana Beyera. Ginter po raz pierwszy w okresie swojej bytności w Gladbach jest w kadrze meczowej, ale nie wychodzi na boisko. W jednej chwili spada w hierarchii obrońców z pierwszego na ostatnie miejsce. O co tu chodzi?
Oczywiście o nieprzedłużony kontrakt z klubem, który kończy się tego lata. Na pierwszy rzut oka sprawa wygląda banalnie - piłkarz nie chce przedłużyć umowy, więc klub “mści się” na nim i przestaje korzystać z jego usług. Słabe, małostkowe, nieprzystające do wzorców panujących w niemieckiej piłce. Ale sprawa jest nieco bardziej złożona i ma swój początek u progu poprzedniego roku. Ginter wysyłał wówczas w kierunku Eberla czytelne i jednoznaczne sygnały mówiąc w mediach, że wcale nie spieszy mu się za granicę, że docenia to, co ma w Borussii i jest otwarty na przedłużenie umowy. Wydawało się, że to tylko formalność i kwestia niedalekiego czasu. Ale Eberl wziął jego słowa za dobrą monetę i uznał, że w takiej sytuacji nowy kontrakt dla Gintera może jeszcze trochę poczekać.
Związane było to z ograniczonymi wpływami do klubowej kasy przez pandemię. Eberl gospodaruje finansami bardzo rozważnie. Nigdy nie wydaje pieniędzy, których fizycznie nie ma na koncie. Borussia nigdy też nie planuje budżetu w oparciu o wirtualne pieniądze, które może ewentualnie zdobyć. Nie uwzględnia w nim na przykład ewentualnych wpływów wynikających z europejskich pucharów. Także i w tym przypadku chciał zaczekać na rozwój sytuacji. Podkreślał, że w danej chwili klub nie jest w stanie zaproponować Ginterowi warunków, na jakie ten zasługuje. W lecie sytuacja nabrała nowej dynamiki. Reprezentacyjny defensor odebrał sygnał z innych klubów (m.in. z Interu), że są chętne, by go pozyskać na zasadzie wolnego transferu, przez co pozycja negocjacyjna Borussii stała się zdecydowanie słabsza.
Piłkarz potwierdził to zresztą w podcaście “kicker meets DAZN” mówiąc, że jeszcze wiosną przedłużyłby umowę z Borussią bez wahania, gdyby tylko otrzymał ofertę, a teraz sytuacja mocno się skomplikowała. Ostatecznie tę ofertę otrzymał. Eberl zaproponował mu umowę na kolejne trzy lata na identycznych, jak do tej pory, warunkach. Ginter miał zarabiać 4 mln € brutto i należeć ciągle do najlepiej opłacanych piłkarzy w ekipie “Die Fohlen”. To jednak go nie zadowalało. Był rozczarowany, bo uważał, że skoro już musiał tyle czekać na nową propozycję, to zasłużył na podwyżkę. Nie trafiały do niego argumenty podnoszone przez klub, że przez obostrzenia, brak pucharów i widzów trybunach, a także przez nieudane letnie okienko transferowe, w kasie klubu brakowało 50 mln €. Eberl zakomunikował więc managementowi piłkarza, że w takiej sytuacji klub nie będzie prowadził dalszych rozmów i rezygnuje z zawodnika. Mleko się wylało.

W co gra Borussia?

To właśnie dlatego naprędce sprowadzono Marvina Friedricha z Unionu. Co prawda rozmawiano z nim od dawna, ale planowano jego pozyskanie po sezonie. Sprawa z Ginterem przyspieszyła bieg wydarzeń. Palącej potrzeby nie było, bo na ten moment w kadrze Gladbach jest pięciu typowych środkowych obrońców, plus dwóch kolejnych graczy (Zakaria i Bensebaini), którzy z powodzeniem mogą tam zagrać w razie potrzeby. Dodatkowo Eberl podkreślał, że aby sfinansować ten ruch, klub musiał sobie “wyrwać kawałek wątroby”, a poproszony o komentarz do sprawy Gintera tuż przed meczem z Leverkusen odparł tylko, że żaden piłkarz nie jest ważniejszy niż klub.
W co gra Borussia? To proste, robią wszystko, by wypchnąć Gintera z klubu jeszcze w tym okienku i cokolwiek na nim zarobić. Choćby te “nędzne” 5 mln €, które można by przeznaczyć na amortyzację pandemii, bądź też na retusz kadry, który jest absolutnie niezbędny. Pokazują Ginterowi, że mają dla niego bezpośredniego następcę i jeśli “Matze” nie zdecyduje się na transfer już teraz, to grozi mu wygrzewanie ławki przez kilka najbliższych miesięcy. To z kolei osłabia jego pozycję negocjacyjną w rozmowach z nowych klubem i znacząco ogranicza szanse na wyjazd na MŚ do Kataru. Piłkarz jednak ma świadomość, że jeśli odejdzie na mocy transferu gotówkowego, wtedy do jego kieszeni trafi znacznie niższa kwota za podpis. Borussia sprawdza więc, jakie są priorytety Gintera i co tak naprawdę kryje się za tymi wszystkimi okrągłymi formułkami, jakimi swego czasu obsypywał klub w mediach.

Ryzyko

Eberl usztywnił stanowisko Borussii jak rzadko kiedy. Dyrektor sportowy “Źrebaków” znany jest ze swej lojalności wobec trenerów i piłkarzy. Zawsze i do samego końca staje w ich obronie. To, jak postępuje w tej sprawie, zupełnie nie licuje z jego standardowym zachowaniem. To może świadczyć o tym, że Ginter naprawdę mocno zaszedł mu za skórę i że zapewne jest w tej sprawie jakaś okoliczność, której opinia publiczna nie zna, a która przemawia na niekorzyść zawodnika. Ale klub rozpoczął ryzykowną gierkę. Bo idzie na wojnę nie z pierwszym lepszym graczem, a z takim, który ma też i w szatni swoje grono przyjaciół.
Środowy “Sport Bild” pisał, że nie wszystkim w zespole spodobało się to, w jaki sposób potraktowano pierwszoplanowego do niedawna piłkarza. Tym bardziej, że Ginter tydzień wcześniej z Bayernem zagrał znakomicie, a jego zastępcy spisali się w meczu z Leverkusen wręcz fatalnie. Tony Jantschke zawalił pierwszego gola, Friedrich drugiego, a Jordan Beyer, tuż po wejściu na boisko, sprokurował rzut karny. No i trzeba pamiętać, że sytuacja Borussii w tabeli za wesoła nie jest. Jeśli wyniki się nie poprawią, to trudno będzie opinii publicznej wytłumaczyć zasadność trzymania Gintera na ławce rezerwowych do końca sezonu. Każdy gol, każda indywidualna pomyłka obrońców, będzie przez media i kibiców brana pod lupę i rozbierana na atomy.
Ciężko będzie trenerowi i drużynie funkcjonować w takich warunkach. A przywrócenie reprezentanta Niemiec na stałe do składu (na razie wrócił tylko na mecz pucharowy, nie wiadomo, czy utrzyma miejsce w składzie na ligę), będzie przyznaniem się do błędu i do tego, że bezmyślnie wprowadzono ferment do zespołu. Tym bardziej, że Huetter uzasadniał wybór składu na mecz z Bayerem tym, że formacja dowodzona przez Gintera traciła w ostatnim rasie mnóstwo goli, a na dodatek linia defensywna z Friedrichem zamiast “Matze” to wariant na przyszłość. Problem w tym, że Borussia patrzeć musi przede wszystkim na teraźniejszość. Bo przyszłość jest na razie spowita gęstą mgłą.

Przeczytaj również