Wynik jest drugorzędny, liczy się biznes. Udinese Calcio świetnie wynajduje nowe talenty i zapomina o trofeach

Wynik jest drugorzędny, liczy się biznes. Udinese zarabia krocie na transferach, ale zapomina o trofeach
alphaspirit / shutterstock
Pierwszymi klubami, które przychodzą nam do głowy, gdy myślimy o kuźniach największych piłkarskich talentów są zapewne Ajax, Benfica, Porto czy Monaco. Te drużyny rzeczywiście mogą poszczycić się wieloma osiągnięciami na polu kreowania futbolowych perełek, ale nie możemy zapominać o Udinese, które niby gra „w innej transferowej lidze”, a niemal co roku zarabia na swoich podopiecznych dziesiątki milionów euro.
Aby zrozumieć siłę włoskiej ekipy w tym aspekcie wystarczy spojrzeć na saldo transferowe w XXI w. Dla wielu obecność w tym zestawieniu akurat „Bianconerich” może budzić zaskoczenie. Pozostałe drużyny raczej kojarzymy z transferowych podbojów.
Dalsza część tekstu pod wideo
Udinese - saldo transferowe w XXI wieku
Transfermarkt
Aż samo nasuwa się pytanie: skąd wziął się tego typu sukces drużyny, która przecież nie jest żadną potęgą nawet na włoskich boiskach, o podbojach aren europejskich nie wspominając. Proces budowy marki Udinese na rynku transferowym rozpoczął się w dosyć nieciekawych dla klubu okolicznościach.

Droga od zera

W 1986 r. klub trafił w ręce Giampaolo Pozzo. Udinese znajdowało się wówczas w katastrofalnej sytuacji, ponieważ z powodu afer korupcyjnych zostało zdegradowane do Serie B. Aby odrodzić ekipę „Zebr” włoski filantrop zainwestował nieco pieniędzy ściągając na Stadio Friuli m.in. Francesco Grazianiego z Romy czy niezwykle utytułowanego Daniele Bertoniego z Napoli.
W kolejnych latach Pozzo powoli budował markę Udinese, która już wtedy zaczynała być znana z doskonałego skautingu. Choćby w 1993 roku do Parmy sprzedano wypatrzonego w Newell’s Nestora Sensiniego za 1,5 mln euro, czyli naprawdę pokaźną jak na tamte czasy kwotę.
5 lat później nastąpił prawdziwy popis zdolności negocjacyjnych Giampaolo Pozzo. AC Milan zapłacił wówczas aż 21,5 mln za Olivera Bierhoffa i Thomasa Helvega, którzy do Udinese trafili 2 lata wcześniej, odpowiednio z Ascoli i Odense. To się nazywa skauting na najwyższym poziomie.
Mimo sprzedaży swoich największych gwiazd Udinese potrafiło balansować na granicy między notowaniem ogromnych przychodów, a zwiększaniem poziomu sportowego. W 2000 roku „Zebry” po raz pierwszy sięgnęły po europejskie trofeum – Puchar Intertoto.
Co ciekawe, Udinese odniosło ten sukces, mimo że 12 miesięcy wcześniej z klubem pożegnał się jeden z najlepszych napastników w historii „Bianconerich” – Marcio Amoroso. W 1999 roku brazylijski snajper przeniósł się do Parmy za rekordowe 28 milionów euro po tym jak wywalczył tytuł najlepszego strzelca Serie A.

Transferowe „El Dorado”

Po zdobyciu Pucharu Intertoto kolejne lata mijały dosyć spokojnie. Udinese utrzymywało się w środku stawki włoskiej ligi, intensywniej skupiając się na poczynaniach w zakresie zarobków na największych gwiazdach. W owym czasie Pozzo dał się poznać jako prawdziwy rekin biznesu.
System działania Udinese był dosyć prosty i schematyczny. Przy okazji zakupów skupiano się przede wszystkim na rynku południowoamerykańskim, ponieważ tam ceny były najniższe. Jeśli już wydawano większe pieniądze, jak np. na Stefano Fiorego, którego sprowadzono za prawie 10 mln euro, to tylko po to, aby po dwóch latach sprzedać go dwa razy drożej.
Równie imponująco prezentują się transakcje związane z pozyskiwaniem i sprzedażą takich zawodników, jak Mauricio Isla czy Alexis. Obu sprowadzono z ligi chilijskiej za niespełna 3,5 miliona euro. Tymczasem na samym Sanchezie zysk z inwestycji wyniósł ponad 800%
W międzyczasie nie próżnowano oczywiście na rodzimym rynku. Pozyskanego z Napoli za 3,5 mln euro Jankulovskiego po trzech latach sprzedano ponad dwa razy drożej do jednego z najczęstszych klientów Udinese, czyli Milanu. Wszystkim znany Fabio Quagliarella trafił na Stadio Friuli z Torino w 2005 roku, a już 4 lata później aż 18 milionów euro za usługi włoskiego napastnika zapłaciło Napoli.
Sieć skautingu stworzona przez Giampaolo Pozzo działała na tak szeroką skalę, że uważnie obserwowano nawet rozgrywki ligi szwajcarskiej czy drugiej ligi francuskiej. Zaowocowało to choćby transferami Gokhana Inlera czy Mehdiego Benatii, których pozyskano za milion euro, a sprzedano za ponad 30-krotność tej kwoty.

Kupić, wypromować, sprzedać

Niestety, znakomite wyniki finansowe nie do końca szły w parze z rezultatami sportowymi. Gdy jakiś zawodnik robił furorę od razu pojawiała się kolejka zainteresowanych, którzy byli gotowi sowicie zapłacić. Pozzo nikomu nie odmawiał, ponieważ za o wiele mniejsze kwoty ściągano graczy, którzy ponownie prezentowali wysokie umiejętności.
Niezwykle częste zmiany w składzie pozwalały na promowanie się wielu indywidualności, ale skonsolidowanie jednej drużyny gotowej na walkę o najwyższe cele było niemożliwe. Wyjątek w pierwszej dekadzie XXI w. stanowi sezon 2004/05, gdy Udinese zajęło 4. lokatę.
Architektem sukcesu ekipy prowadzonej wówczas przez Luciano Spalettiego był jedyny zawodnik, który stanął naprzeciw polityce transferowej „Zebr” – Antonio di Natale. Włoch trafił do Udinese w 2004 roku i już w pierwszym sezonie w nowych barwach wywarł dobre wrażenie, zdobywając 11 bramek, które przyczyniły się do wysokiej pozycji zajętej przez „Bianconerich”.
W kolejnych latach di Natale nadal czarował, strzelał z niezwykłą wręcz regularnością i mimo znakomitej formy nie rozstawał się z biało-czarnymi barwami. Żadna oferta nie zdołała przekonać Włocha do zmiany ekipy, w której pozostał do końca swojej kariery.
Sam di Natale oczywiście nie mógł poprowadzić Udinese do sukcesu. Legendarna „dziesiątka” pozostawała na Stadio Friuli, ale partnerzy przychodzili, odchodzili i tak w kółko. Di Natale w Udinese mógł się czuć jak na ruchliwym peronie często odwiedzanej stacji metra.
Jedyny moment, gdy kapitan Udinese otrzymał wsparcie ze wszystkich stron nastąpił w 2011 roku. Właśnie wtedy kadra „Zebr” najobficiej obrodziła w piłkarskie talenty. Znakomity skład wystarczył do wywalczenia 4. miejsca w sezonie 2010/11 oraz ligowego podium rok później.
2 lata obfitości wystarczyły Giampaolo Pozzo, który po raz kolejny postanowił skupić się przede wszystkim na pomnażaniu klubowej kasy w nadziei, że niedługo skauci znajdą godnych następców Isli, Inlera, Zapaty czy Alexisa Sancheza. Wiara w nieomylność łowców talentów niestety nie popłaciła.

Trenerska maskarada

Problemy Udinese rozpoczęły się w momencie, gdy Pozzo nieoczekiwanie stracił cierpliwość do Francesco Guidolina, z którym „Zebry” osiągały najlepsze wyniki w historii. Włoch zajmował kolejno 4., 3., 5. oraz 13. lokatę w trakcie pracy na Stadio Friuli. Jeden słabszy sezon przyczynił się do pochopnej decyzji o zwolnieniu szkoleniowca, którego próbowano zastąpić w naprawdę nieudolny sposób.
Najpierw postawiono na Andreę Stramaccioniego, który doprowadził Udinese do…16. miejsca w lidze. Sezon później Stefano Colantuono „pobił” wynik swojego poprzednika, plasując się wraz z „Zebrami” na 17. lokacie. Prawdziwe apogeum farsy nastąpiło w trakcie rozgrywek 2016/17, gdy drużynę prowadziło aż trzech trenerów w trakcie jednego sezonu. Margines błędu dla nowych szkoleniowców nie istniał, a Pozzo zmieniał ich częściej niż rękawiczki.
Chociaż raczej w ciemno można zakładać, iż nawet przy wyborze odzienia swych dłoni właściciel Udinese wykazywał się większą skrupulatnością, niż mianując kolejnych trenerów. Wystarczy przypomnieć sobie epizod z zatrudnieniem Massimo Oddo.

Nowe priorytety właściciela

Problemy w Udinese raczej nieprzypadkowo zbiegły się w czasie z pozyskaniem kolejnego klubu przez właściciela „Zebr”. W 2012 r. Włoch dokonał zakupu angielskiego Watfordu. Od tego czasu to właśnie do ekipy „Szerszeni” przenosi się znacznie więcej młodych perełek z całego świata.
Na Vicarage Road trafili m.in. Richarlison, Doucoure, Amrabat, Roberto Pereyra czy Deulofeu. O hierarchii klubów zarządzanych przez rodzinę Pozzo doskonale świadczą także transfery Ighalo czy Penarandy, którzy wyróżniali się w Udinese, po czym…zostali zakupieni przez Watford.
„Zebry” przestały być oczkiem w głowie właściciela, dla którego priorytetem stała się ekipa „Szerszeni”. O spadku zainteresowania Giampaolo Pozzo losem Udinese dobrze świadczy również fakt pozbycia się Bruno Fernandesa za 6 milionów euro. Gdy Sampdoria złożyła ofertę za Portugalczyka nikt nie zastanowił się nad możliwością rozwoju ofensywnego pomocnika. Pojawiły się pieniądze, więc je zgarnięto. Czas pokazał, że kwota uzyskana przez Udinese za Fernandesa była niezbyt adekwatna do jego umiejętności.

Kuźnia talentów

Ostatnie lata w wykonaniu Udinese nie były zbyt owocne pod względem wyników w Serie A, ale chyba nie pozostaje nic innego, jak po prostu przyzwyczaić się do tego, że „Zebry” nie przeskoczą poziomu środka tabeli. Utrzymywanie się w najwyższej klasie rozgrywkowej przez ponad 25 lat to i tak spory sukces ekipy ze Stadio Friuli.
Wszak dla właściciela klubu miejsce w tabeli raczej nigdy nie było kwestią priorytetową. Giampaolo Pozzo przede wszystkim stara się ściągać młodych utalentowanych zawodników, którzy w biało-czarnych barwach wyrosną na prawdziwe gwiazdy. W ostatnich latach efekty takiego działania były naprawdę porażające.
Jedenastka najlepszych piłkarzy, którzy grali w Udinese
Sportbuzz
I choć większa część budżetu rodziny Pozzo trafia do Watfordu, o Udinese nikt nie zapomniał. Poza kontynuowaniem skautingu w egzotycznych miejscach na całym świecie, znaczne fundusze wyłożono także na ulepszenie akademii „Zebr”, która już zaczyna przynosić zyski.
Za wychowanków „Bianconerich” – Jakuba Jankto i Alexa Mereta zgarnięto 36 milionów euro. Równie wielkie pieniądze niedługo powinny zasilić klubową kasę po sprzedaży Rodrigo de Paula czy Rolando Mandragory, którzy wyróżniali się w ostatnich miesiącach.
Co by się nie działo z całym klubem, zawsze przynajmniej kilku zawodników potrafi się wypromować na Stadio Friuli. Zakładam, że bycie kibicem „Zebr” nie jest najprzyjemniejsze ze względu na ciągłą wyprzedaż wszystkich filarów zespołu, ale działania Giampaolo Pozzo z perspektywy biznesowej są zrozumiałe.
Mimo upływu lat i wielu błędów przy wyborach szkoleniowców drużyna utrzymuje się w Serie A, a do klubowej kasy wciąż spływają dziesiątki milionów. Taki model zarządzania nie gwarantuje „Bianconerim” szans na włączenie się w walkę o trofea, ale generuje jedne z największych przychodów w całej Europie. Przynajmniej w tej klasyfikacji Udinese było, jest i będzie w czołówce.
Mateusz Jankowski

Przeczytaj również