Za słabi na Ekstraklasę, ale wystarczająco dobrzy, aby wygrać Ligę Mistrzów. Lista hańby polskich klubów
“Możesz sprzedawać Lewandowskiego. Mamy Arruabarrenę” - powiedział kiedyś pracujący w Legii Warszawa Mirosław Trzeciak. Przyszłość pokazała, że pomylił się przeraźliwie. Ale to nie jest odosobniony przypadek. W historii naszej pięknej ligi częściej zdarzało się, że odsyłano kogoś z kwitkiem, wrzucano do kosza jego CV, albo transfer z różnych powodów nie dochodził do skutku, a ten jegomość robił później w Europie wielką karierę. Właśnie takie historie wzięliśmy dziś pod lupę.
Jak zaraz zobaczycie, prym w przestrzelonych decyzjach wiedzie Legia Warszawa, ale... bez zbędnego spoilerowania. Zaczynamy!
Mohamed Salah
W ostatnich latach Egipcjanin rozgościł się w gronie najlepszych piłkarzy świata. To w dużej mierze na nim opiera się gra Liverpoolu, który w tamtym sezonie wygrał przecież Ligę Mistrzów, a w tym całkowicie zdominował angielską Premier League. Salah w barwach “The Reds” strzela gole na potęgę. Kto by pomyślał, że w przeszłości na jego talencie nie poznała się… Legia Warszawa.
W 2011 roku warszawski klub testował 19-latka z Egiptu, a piłkarz był zdecydowany na przenosiny do stolicy naszego kraju. Ostatecznie jednak “Wojskowi” nie chcieli wyłożyć za niego kwoty w granicach 100 tys. euro. Dziś Salah jest wart trochę więcej, bo jakieś 120 mln euro. Kto wie, jak potoczyłaby się jego kariera, gdyby wtedy zawitał na Łazienkowską.
Dimitar Berbatov
Bułgarski napastnik to kolejny wyrzut sumienia Legii. Dwie dekady temu ówczesny zawodnik CSKA Sofia znalazł się w gronie kandydatów do obsadzenia ataku klubu z Warszawy. Ostatecznie jednak włodarze z Łazienkowskiej nie zdecydowali się na zakontraktowanie Berbatova.
Z lekkim bólem serca mogli później oglądać, jak wyrasta on na jednego z najlepszych napastników Starego Kontynentu. Bayer Leverkusen, Tottenham, Fulham, Manchester United, Monaco. CV nie najgorsze. Szkoda, że zabrakło w nim polskiego akcentu.
Keylor Navas
Zostawmy chociaż na chwilę tę biedną Legię i przenieśmy się do Krakowa, choć to sytuacja nieco inna. W 2010 roku do Wisły mógł bowiem trafić… Keylor Navas. Kostarykanin występował wtedy jeszcze w swojej ojczyźnie. “Biała Gwiazda” chciała sprowadzić go przed rozpoczęciem nowego sezonu, ale jego kontrakt obowiązywał do października, co stanowiło pewien problem. Ostatecznie agent piłkarza przestał się odzywać, a Keylor został jeszcze przez jakiś czas w Deportivo Saprissa, by od lipca 2011 stać się piłkarzem hiszpańskiego Albacete.
A później wszystko potoczyło się już błyskawicznie. Transfer do Levante, znakomite występy na Mundialu, przenosiny do wielkiego Realu Madryt, a tam trzykrotne wygranie Ligi Mistrzów. Dopiero po pięciu latach spędzonych na Santiago Bernabeu, Navas w nie do końca przyjemnych okolicznościach przeniósł się do PSG, gdzie występuje do dziś.
Milan Baros
To zostańmy jeszcze przy klubie z Reymonta. W 1999 roku czeski napastnik był nawet w Krakowie na testach, ale w klubie uznano, że nie będzie on dostatecznym wzmocnieniem. Baros został więc jeszcze kilka lat w Baniku Ostrawa, a w 2002 roku przeniósł się do… Liverpoolu. Czerwona koszulka się zgadza.
Swój najlepszy czas Czech miał oczywiście później na Euro 2004, gdzie został królem strzelców, a Europa dosłownie oszalała na jego punkcie. Dla “The Reds” zagrał ostatecznie nieco ponad 100 spotkań. Później ze zmiennym skutkiem reprezentował jeszcze m.in. Aston Villę, Olympique Lyon i Galatasaray.
Andrij Arszawin
Byliśmy w Warszawie, byliśmy w Krakowie, to teraz wątek łączący oba te miasta. Bo Andrij Arszawin mógł w przeszłości trafić zarówno do Legii, jak i Wisły. Kończył mu się akurat kontrakt w Zenicie, który wtedy nie był jeszcze taką potęgą na rosyjskim podwórku. Za sam transfer nawet nie trzeba było wówczas płacić, ale napastnik oczekiwał 300 tysięcy dolarów za podpis na umowie. Polskie kluby na takie warunki nie przystały.
A później Arszawin zagrał turniej życia na Euro 2008. Wpadł w oko europejskim potęgom, ostatecznie w styczniu 2009 roku przechodząc za 16.5 mln euro do Arsenalu. Dla “Kanonierów” w 145 meczach strzelił 31 goli. Najbardziej dał się na pewno zapamiętać z czterech bramek zdobytych w jednym meczu na Anfield. Później zaliczył powrót do St. Petersburga, epizod w Krasnodarze, a na koniec kariery zagrał jeszcze kilka sezonów w Kazachstanie.
Aleksandr Hleb
Białorusin, który w trakcie swojej kariery grał choćby w Arsenalu czy FC Barcelonie też mógł niegdyś zaszczycić swoją obecnością stadiony w Zabrzu czy Kielcach. Jeszcze jako piłkarz BATE Borysów przyleciał do Warszawy na testy. Po nich Legia odesłała go jednak z kwitkiem. To dość zaskakujące, bo niedługo później wątpliwości nie miał niemiecki VfB Stuttgart, podpisując z Hlebem kontrakt.
W Bundeslidze radził sobie znakomicie. Przez pięć lat rozegrał ponad 200 spotkań, czym zapracował sobie na transfer do północnego Londynu. I tam też zdecydowanie nie przepadł. Dopiero epizod w “Dumie Katalonii” okazał się niezbyt udany. Trzeba przyznać, że Białorusin wycisnął jednak ze swojej kariery niemal maksimum, bo nigdy nie wydawał się aż tak utalentowanym piłkarzem. Co jednak pograł, to jego.
Branislav Ivanović
No dobra, Legio, jedziemy dalej. W 2006 roku Branislav Ivanović wylądował w Warszawie. Szybko jednak podziękowano mu za wizytę. Przy Łazienkowskiej stwierdzili bowiem, że jest… zbyt wysoki i nie przypomina piłkarza. Interesował się nim także Groclin Grodzisk Wielkopolski, ale i tam uznano, że w polskiej lidze może sobie nie poradzić.
Serb szczególnie się nie przejął. Wcale nie przerzucił na koszykówkę. Najpierw trafił do Lokomotiwu Moskwa, później za 12 mln euro do Chelsea, a od 2017 roku występuje w Zenicie.
Aleksandr Kolarov
Chwilę wcześniej na Łazienkowską mógł trafić inny Serb, który później pograł trochę w poważnych klubach. Działacze Legii w 2005 roku nie poznali się jednak na jego talencie, twierdząc, że nie pasuje on do ich klubu. A trwały już nawet rozmowy z jego agentem.
Kolarov dalej reprezentował więc Cukaricki, później jeszcze OFK Belgrad, a w końcu zaczął poważnie piąć się w górę. Trzy lata pograł w Lazio, aż siedem w Manchesterze City. Od 2017 roku zakłada koszulkę innego klubu ze stolicy Italii - AS Roma.
Michael Essien
W 1999 roku 19-letni wówczas piłkarz z Ghany wylądował na testach w Zagłębiu Lubin. Tych jednak nie przeszedł. Jego umiejętności nie zachwyciły trenera, Mirosława Jabłońskiego, który postawił na piłkarzu krzyżyk.
Rok później Essien dopiął jednak swego i faktycznie trafił do Europy. Podpisał kontrakt z Bastią, a jego kariera nabrała rozpędu. Olympique Lyon, Chelsea, Real, AC Milan. No w kilku fajnych drużynach pograł, ale pewnie nie czuje się spełniony, bo nie ma nad łóżkiem pomarańczowej koszulki Zagłębia.
Geremi
Podobne kluby zwiedził też Geremi, bo i “Królewscy”, i “The Blues” widnieją w jego CV. Do tego choćby Newcastle czy Middlesbrough. Nie każdy wie jednak, że sam Kameruńczyk na początku swojej piłkarskiej drogi mocno zabiegał o angaż w polskich klubach.
Oferty jego zakontraktowania dostały… Hutnik Kraków i Ruch Chorzów. Ale tam nie zdecydowano się nawet zaprosić Geremiego na testy. No to obrał inną drogę. Dziś raczej nie żałuję, że nie wylądował na Suchych Stawach.
Celestine Babayaro
Kolejny piłkarz odrzucony przez Ruch Chorzów. Nigeryjczyk jako młody chłopak trafił nawet na testy do drużyny “Niebieskich”, ale po ich zakończeniu dostał bilet powrotny. Niedługo później był już piłkarzem… Anderlechtu, gdzie szybko wyrósł na kluczowego zawodnika zespołu.
Nic dziwnego, że parol zagięła na niego Chelsea. Na Stamford Bridge też szybko się zadomowił. Spędził tam niecałe osiem lat, rozgrywając aż 192 spotkania w niebieskiej koszulce. Później pograł jeszcze w Newcastle United i Los Angeles Galaxy.
Nikola Żigić
Serbski wieżowiec mógł grać - gdzieżby indziej - w Legii Warszawa. Był rok 2003, a on występował jeszcze w Spartaku Subotica. Włodarze “Wojskowych” nie chcieli jednak wyłożyć za Żigicia 300 tysięcy euro. No to trafił do Crvenej Zvezdy. Spisywał się tam na tyle dobrze, że po trzech sezonach 6 mln euro zapłacił za niego Racing Santander.
I wcale nie był to jego sufit. Pograł trochę i w Valencii, i w Birmingham, gdzie zresztą po kilku dobrych latach zakończył karierę. Piłkarz na pewno nie wybitny, ale przeszłość klubowa pokazuje, że coś tam jednak potrafił.
Anatolij Tymoszczuk
Jeszcze w latach 90. Tymoszczuk był w kręgu zainteresowania Legii Warszawa. Występował wtedy jednak w drugoligowym Wołyniu Łuck, a w stolicy uparli się, że chcą piłkarza z najwyższego poziomu rozgrywkowego. No i temat upadł.
Jakiś czas później Tymoszczuk Łuck zamienił więc na Donieck. Przeniósł się do krajowego giganta, tam wskakując na naprawdę wysoki poziom. W barwach Szachtara występował aż przez dziewięć lat, po czym przeniósł się do Zenita St. Petersburg. Szczyt osiągnął jednak w 2009 roku, gdy podpisał kontrakt z wielkim Bayernem Monachium. Koszulkę “Die Roten” zakładał przez cztery lata, zdobywając nawet Ligę Mistrzów.
Paulinho
No i na koniec przypadek trochę inny, bo Paulinho faktycznie trochę w Polsce pograł. Dokładnie 17 meczów w barwach ŁKS-u. On jednak nad Wisłą dobrze się nie czuł, a i klub nie był z niego zadowolony. Przygoda Brazylijczyka z naszym krajem potrwała więc zaledwie kilka miesięcy. Nikt nie spodziewał się wtedy, że…
Paulinho stanie się gwiazdą ligi brazylijskiej, trafi za 20 mln euro do Tottenhamu, załapie się na kontrakt życia w Chinach, po czym wykupi go FC Barcelona. A w tym samym czasie będzie regularnie występował w reprezentacji “Canarinhos”. Po latach sam przyznał, że czas spędzony w Łodzi był najgorszym w jego życiu.
***
Pewnie znalazłoby się jeszcze kilka ciekawych przypadków. Skupiliśmy się na tych z zagranicznego podwórka, ale już na wstępie wspomnieliśmy choćby o Robercie Lewandowskim, na którym nie poznała się Legia. Zanim natomiast Jakub Błaszczykowski zaczął błyszczeć w barwach Wisły, odrzucił go Lech Poznań.
W niektórych przypadkach kogoś zawodziło oko. Ale niewykluczone też, że na tamtym etapie wybrani zawodnicy po prostu faktycznie nie prezentowali odpowiedniego poziomu. Los bywa przecież nieprzewidywalny. Wielkie talenty przepadają, a piłkarze, którzy wcale szczególnie nie rokowali, robią kariery. Po prostu futbol.
Dominik Budziński