Polski symbol meczu z Arabią. "Robił to tak jak cała reprezentacja"
Reprezentacja Polski znajduje się na dobrej drodze do historycznego w bieżącym stuleciu osiągnięcia: awansu do 1/8 finału piłkarskich mistrzostw świata. Przeciwko Arabii Saudyjskiej "Biało-Czerwoni" znowu nie zachwycili. Ale zrobili wystarczająco dużo, by cieszyć się ze zwycięstwa.
Jeśli prawdziwą wartość człowieka (a zatem również grupy ludzi) poznaje się po tym, jak wychodzi z porażek, kadra Czesława Michniewicza stanęła dzisiejszego popołudnia przed wielkim sprawdzianem. Bo choć reprezentacja Polski po raz pierwszy w XXI wieku nie przegrała kilka dni temu swojego pierwszego meczu w finałach mistrzostw świata, nasz selekcjoner został mocno skrytykowany za defensywny sposób gry zespołu przeciwko Meksykowi. I to tak w kraju, jak i za granicą.
- Chcemy strzelać gole - zapowiedział Michniewcz w przedmeczowym wywiadzie na antenie "TVP Sport", tłumacząc trzy zmiany w podstawowym składzie w porównaniu do poprzedniego spotkania. Zwycięstwo nad opromienioną sensacyjną wygraną nad Argentyną Arabią Saudyjską miała przynieść obecność na boisku od pierwszej minuty przede wszystkim Arkadiusza Milika, ale także Przemysława Frankowskiego oraz Krystiana Bielika.
Być może największą zagadkę przed rozpoczęciem drugiego meczu "Biało-Czerwonych" na mundialu w Katarze stanowiła strategia, jaką przyjmą obie drużyny. Czy reprezentacja Polski od razu przystąpi do zdecydowanych ataków? A może poczeka najpierw na ruch osłabionego brakiem swojego kontuzjowanego kapitana (Salmana Al-Faraja) przeciwnika, który mógł przecież zarówno sam ruszyć do przodu, jak i wręcz przeciwnie: przynajmniej w początkowym fragmencie zawodów oddać piłkę i inicjatywę rywalom?
Bez kontroli
Początek meczu pokazał, jak to często w takich przypadkach bywa, coś "pomiędzy". Saudyjczycy pozwalali Wojciechowi Szczęsnemu rozgrywać piłkę ze środkowymi obrońcami, ale bynajmniej nie cofnęli się na własną połowę. Tymczasem grający z wymieniającymi się pozycjami Milikiem, Piotrem Zielińskim i Frankowskim Polacy starali się przechodzić z obrony do ataku dużą liczbą zawodników. "Biało-Czerwoni" szybko stracili jednak kontrolę nad przebiegiem boiskowych wydarzeń. Do pierwszej bramkarskiej parady zmuszony został Szczęsny, zanim Jakub Kiwior, Matty Cash i Milik w komplecie obejrzeli żółte kartki. Ten drugi wkrótce mógł mówić o szczęściu, że sędziowie nie dopatrzyli się w jego nierozważnym wyskoku do piłki pretekstu do wyrzucenia go z boiska.
Tempo gry stopniowo nieco spadło, ale trudno było oprzeć się wrażeniu, że to Arabia Saudyjska dyktuje na murawie warunki. W odróżnieniu od meczu z Meksykiem, jedynym pomysłem na rozegraniu ataku przez ekipę Michniewicza nie był już daleki wykop Szczęsnego w kierunku Roberta Lewandowskiego. Różnica polegała na tym, że na długie podanie decydował się najczęściej Kiwior, ewentualnie piłka przekazywana była Krystianowi Bielikowi lub Grzegorzowi Krychowiakowi, którzy nie potrafili zrobić z nią więcej niż wymusić faul ze strony agresywnie grających i niesionych żywiołowym dopingiem swoich kibiców rywali.
Aż przyszła 39. minuta i jedyna w miarę składna akcja reprezentacji Polski w pierwszej połowie. Zaczęło się od Szczęsnego, następnie Cash rozegrał piłkę na skrzydle z Frankowskim, a całość skończyli pod bramką Lewandowski z Zielińskim. Gol z niczego. Gol, który powinien był odwrócić losy spotkania na korzyść "Biało-Czerwonych".
Zamiast tego Polacy znowu błyskawicznie stracili jednak kontrolę. Tym razem Bielik - niezależnie od tego, czy jego z pozoru niewinne kopnięcie (zahaczenie?) przeciwnika w bocznej strefie pola karnego rzeczywiście kwalifikowało się do podyktowania rzutu karnego - dał arbitrowi pretekst do wskazania na 11. metr. Kolegom z pola musiał ratować skórę wyrastający na bohatera meczu Szczęsny, który jeszcze lepszą paradą niż przy strzale z "wapna" Salema Al-Dawsariego popisał się, broniąc dobitkę Mohammeda Al-Breika.
I tak coraz brzydsza pierwsza połowa, przedłużona aż o 10 minut, zakończyła się raczej mało zasłużonym prowadzeniem reprezentacji Polski.
Obrona
Nie licząc rzutu karnego, "Biało-Czerwoni" mogli przed przerwą nie dopuścić przeciwnika w strefę bezpośredniego zagrożenia własnej bramki. Od początku drugiej połowy niezmiennie prosili się jednak o kłopoty, co najlepiej zilustrowały najpierw bezmyślny faul w pobliżu pola karnego, jakiego dopuścił się Krychowiak, a następnie kuriozalna próba zażegnania niebezpieczeństwa we własnej szesnastce w wykonaniu Bielika i Kiwiora. Polacy raz jeszcze zawdzięczali utrzymanie prowadzenia tylko i wyłącznie niesamowitemu Szczęsnemu. Bramkarz Juventusu miał pełne prawo celebrować kolejną kluczową paradę niczym zdobycie bramki.
Im więcej czasu minęło od wznowienia gry, tym bardziej jasne stawało się nieuniknione: drużyna Michniewicza będzie wyłącznie się bronić. I liczyć na to, że Saudyjczycy nie znajdą sposobu na sforsowanie defensywy reprezentacji Polski. A w zasadzie na skorzystanie z jej błędów, których wraz z upływem godziny gry wydawało się pojawiać coraz więcej.
Michniewicz musiał poszukać impulsu z ławki. Więcej energii miał wnieść wprowadzony na boisko w miejsce niezadowolonego ze zmiany Zielińskiego Jakub Kamiński. I ta roszada, pośrednio, mogła błyskawicznie przynieść owoce. Atak Polaków zainicjował, dla odmiany, wykop Szczęsnego, po którym Lewandowski podał na skrzydło do Frankowskiego, a całą akcję sfinalizował uderzeniem głową tylko w poprzeczkę Milik. Niedługo później, po akcji przeciwnym sektorem boiska, w słupek trafił piłką ciągle poszukujący premierowego w karierze, mundialowego trafienia Lewandowski.
Selekcjonerowi naszej reprezentacji można oddać, że zmiennicy - jako drugi na placu gry pojawił się za Milika Piątek - pomogli w końcu przesunąć ciężar gry na połowę przeciwnika. Ten zaś zaczął w końcu sprawiać wrażenie nieco zmęczonego. Zupełnie tak, jakby pełna energii gra Saudyjczyków przez większość spotkania wreszcie dała o sobie znać. Choć nie na tyle, by ostatni kwadrans meczu nie rozpoczął się od kolejnej niewykorzystanej szansy przez podopiecznych żywiołowego przy linii bocznej Herve Renarda. Tym razem w banalny sposób na skrzydle dał się ograć Cash.
Aż przyszła 82. minuta i drugi gol z niczego. A zarazem coś, co po fatalnie wykonanym przez kapitana reprezentacji Polski rzucie karnym w decydującym momencie meczu z Meksykiem, musiało się wydarzyć. Robert Lewandowski zrobił dokładnie to, co nie powiodło się na Education City Stadium w Dosze Arabii Saudyjskiej. Czyli dopadł do piłki po fatalnym błędzie rywala i z zimną krwią skierował ją do bramki.
Symbol
Dotychczasowe losy jednego z najlepszych piłkarzy świata można zresztą uznać za tożsame z tymi dowodzonego przez niego zespołu na mistrzostwach świata w Katarze. Lewandowski męczył się i miotał dziś na boisku jak cała reprezentacji Polski. W kluczowych momentach, zapisując na swoje konto asystę i bramkę, pokazał jednak wystarczająco dużo jakości, by odprawić z kwitkiem pozostawiającego po sobie lepsze wrażenie rywala. W obu sytuacjach, zwłaszcza tej drugiej, pomogło mu do tego szczęście. Tego ostatniego byłoby już za dużo, gdyby w 90. minucie "Lewy" raz jeszcze wpisał się na listę strzelców za sprawą efektownej podcinki. Reprezentacja Polski zrobiła wystarczająco dużo, by strzelić Arabii Saudyjskiej dwa gole. Ale nie tyle, by odnieść aż trzybramkowe zwycięstwo.
Czy taka gra wystarczy na Argentynę? A co ważniejsze: czy taka gra wystarczy do wyjścia z grupy? Trochę szczęścia - w połączeniu z niezmiennie znakomicie dysponowanym Szczęsnym - może nam jeszcze się przydać. Jeśli nie: okazać się niezbędne.