Wszystko wszędzie naraz. Premier League bije wszystkie rekordy. Diego Simeone upraszcza rzeczywistość
Jesteśmy świadkami najbardziej ekscytującego sezonu Premier League od lat. Nie tylko dlatego, że w walkę o tytuł zaangażowane są co najmniej trzy zespoły. W tym sezonie mecze są wyjątkowo długie, sędziowie pokazują wyjątkowo dużo kartek i, przede wszystkim, pada wyjątkowo dużo goli.
6:0, 5:0, 5:0, 4:4, 4:3, 4:2, 4:2, 4:1, 3:2, 3:2, 3:2, 3:2, 3:2, 3:2, 3:2 - to wyniki tylko z ostatnich pięciu kolejek Premier League (od 20. do 24. włącznie). Do tego jeszcze kilka 4:0 i 2:2. Pod względem bramek drużyny Premier League weszły na wyższe niż kiedykolwiek obroty.
Rekordowa była zwłaszcza 23. kolejka. Padło w niej 45 goli, a więc, jak łatwo policzyć średnio 4,5 na mecz. Była to najbardziej obfita w bramki seria gier od początku istnienia Premier League. A sobota 3 lutego, gdy m.in. Newcastle zremisowało z Luton 4:4, była dniem z największą liczbą goli - 26 w pięciu spotkaniach (5,2 na mecz).
Jednocześnie w tych ostatnich pięciu kolejkach padły cztery bezbramkowe remisy. Tylko czy aż? To połowa wszystkich wyników 0:0 w tym sezonie. Osiem bezbramkowych remisów stanowi zaledwie trzy procent z 238 rozegranych dotychczas spotkań. Jest ich dwa razy mniej niż zazwyczaj (w ostatnich latach stanowiły one zwykle sześć proc. wszystkich wyników).
W 61 proc. dotychczasowych meczów obie drużyny strzelały po golu. W ostatnich pięciu latach nigdy nie było więcej niż 52 proc. takich spotkań. Coś o tym wiedzą gracze Fantasy Premier League - bramkarze i obrońcy nigdy równie rzadko nie zdobywali punktów za czyste konta.
Teoria Simeone
Najbardziej do wyobraźni przemawia jednak tradycyjna średnia goli na mecz. Obecnie, po 24. kolejce, wynosi ona 3,22. To wynik lepszy nawet od Bundesligi, która zawsze była ligą z największą liczbą bramek w tradycyjnym, europejskim TOP5. W tym sezonie niemiecka ekstraklasa ma średnią 3,15 gola na mecz. La Liga (2,64), Ligue 1 (2,52) i Serie A (2,58) wyraźnie odstają. Nawet w uważanej za najbardziej ofensywną Eredivisie pada odrobinkę mniej bramek (3,21).
Już w ostatnich latach liczba goli w Premier League powoli rosła, ale nigdy nie przekroczyła średniej 2,85. Skąd ten wystrzał bramek w tym sezonie? Odpowiedzi poszukiwaliśmy razem z Maćkiem Łuczakiem w ostatnim odcinku naszego słuchowiska "Halo, Premier League!" na kanale Meczyki.pl na YouTube, które serdecznie polecam, bo tam przytoczyliśmy jeszcze więcej ciekawych danych i obserwacji. Możecie je obejrzeć TUTAJ.
Według Diego Simeone w Anglii zaniedbano piękną sztukę bronienia. Wszyscy chcą atakować i być "drużynami faz przejściowych". Liczy się tylko wymiana ciosów, akcja za akcję, radosny futbol niczym na podwórku. Nawet jeśli rzeczywiście by tak było, to nie wiem, co w tym złego. Patrząc na ceny praw telewizyjnych i biletów na stadiony, popyt na taki właśnie produkt nie słabnie.
Wydaje mi się jednak, że "Cholo" trochę upraszcza rzeczywistość. W istocie, dzisiaj w angielskiej elicie każdy zespół chce atakować. Chce jak najszybciej odbierać rywalom piłkę, utrzymywać się przy niej i mieć swój styl, być "jakiś". Tylko jedna drużyna strzela średnio mniej niż jednego gola na mecz (w poprzednim sezonie było sześć takich klubów) i tylko jedna traci średnio aż dwie i pół bramki na mecz. To Sheffield United.
Ale nawet "The Blades", którzy idą na rekord straconych goli i którzy notowali w tym sezonie już takie wyniki jak 0:8 i trzy razy po 0:5, potrafili w ostatniej kolejce wygrać z Luton, które było przed tym meczem w dobrej formie i które samo potrafi napędzić stracha faworytom. W tym sezonie w PL trzeba spodziewać się niespodziewanego.
Sheff Utd dokłada się do dużej liczby bramek, bo dużo traci, ale wiele zespołów zrobiło duży postęp w ataku. Aston Villa, Bournemouth, Chelsea, Crystal Palace, Everton, Newcastle, Tottenham, West Ham, Wolves - oni wszyscy strzelają w tym sezonie średnio więcej goli niż w poprzednim.
Nowe trendy
"Spurs" i Newcastle to dobre przykłady drużyn, które w tym sezonie zupełnie zmieniły swoje oblicze. Pierwsi umyślnie - po przejęciu zespołu przez Ange'a Postecoglou każdy ich mecz jest jak rollercoaster. Śrubują też serię kolejnych meczów ze strzelonym golem. Jeśli trafią w sobotę przeciw Wolves, będą mieli 37 takich spotkań z rzędu. To drugi wynik w historii PL po Arsenalu z lat 2001-02 (55 kolejnych meczów z trafieniem).
Drudzy zmienili się trochę przez przypadek - nadal lubią bezpośredni futbol, ale przez liczne kontuzje i problemy z grą na kilku frontach stracili już teraz więcej bramek (39) niż w całym poprzednim (33).
Właśnie w spotkaniach z udziałem "Srok" i "Kogutów" pada średnio najwięcej bramek - odpowiednio 3,75 i 3,63 na mecz. Kolejne na tej liście są Brighton (3,46) i Aston Villa (3,42), które dużo strzelają i dużo tracą. Roberto De Zerbi i Unai Emery mają swoje podejście do futbolu i nie zmienią go tylko dlatego, że będzie na to narzekał jakiś piewca obrony z Madrytu.
Do ligi trafiają coraz lepsi szkoleniowcy, dzięki którym coraz lepsi piłkarze notują coraz lepsze liczby. Dla wielu zawodników to już najlepszy pod względem bramek sezon w ich karierach, a przecież nie jesteśmy jeszcze na etapie 2/3 rozgrywek.
Większość zespołów chce rozgrywać piłkę po ziemi od własnej bramki. Jednocześnie każdy trenuje wysoki pressing. Przez to dochodzi często do strat/przechwytów w okolicach pola karnego czy tzw. tercji ataku i do groźnych sytuacji. Hasło "wysokie odbiory" trenduje. Sporo jest też błędów indywidualnych bezpośrednio prowadzących do goli.
A co za tym idzie - rzutów karnych. Sędziowie dyktują średnio jeden karny na 3,4 spotkania. To trzeci wynik w historii. Jednocześnie aż rekordowe 90 proc. "jedenastek" zostało w tym sezonie wykorzystanych. Dotychczasowy rekord sprzed 10 lat to 84 procent. Okazuje się, że karne to nie loteria i je również da się wytrenować. Spośród siedmiu niewykorzystanych w tym sezonie karnych, pięć obronili bramkarze, a dwukrotnie strzelcy trafiali w słupek/poprzeczkę. Jeszcze nikt nie kopnął w trybuny! I tylko jeden gracz zmarnował dwie "jedenastki" - Mo Salah (ale cztery wykorzystał).
Szybciej, wyżej, mocniej
Stuprocentową skuteczność z karnych mają jak na razie piłkarze Arsenalu. Oni i gracze Chelsea strzelili już po siedem goli z 11 metrów. "Kanonierzy" dołożyli jednak do tego aż 16 trafień z innych stałych fragmentów gry. Brakuje im jednego, by wyrównać wynik Liverpoolu z całego zeszłego sezonu.
Nie mieć dzisiaj w sztabie trenera od stałych fragmentów gry to odbierać sobie jedną z największych szans na gole i punkty. Jednocześnie w każdej kolejce można z ciekawością obserwować coraz to nowe pomysły na rozgrywanie rzutów rożnych w takich drużynach jak Aston Villa, Everton czy Newcastle.
Goli pada więcej również dlatego, że mecze są dłuższe. Guardian po 23. kolejce policzył, że w każdym meczu tego sezonu doliczane jest średnio 11 minut i 41 sekund. To o ponad trzy minuty dłużej niż w zeszłym sezonie. Sędziowie bardziej pilnują traconego czasu, dzięki czemu efektywny czas gry wzrósł z 54 minut 52 sekund w zeszłym sezonie do 58 minut 31 sekund w obecnym.
A przecież im dłużej trwa mecz, tym gra zwykle bardziej się otwiera, bo drużyny dążą do zmniejszenia strat, wyrównania albo strzelenia zwycięskiego gola. Dlatego aż 25 proc. ze wszystkich goli pada w ostatnim kwadransie, a aż 10 procent w doliczonym czasie. Dotychczas najwięcej bramek po 90. minucie padło w sezonie 2006/07 - 72. W obecnym jest ich już 70. Zapewne rekord zostanie pobity w najbliższej kolejce.
W zeszłym sezonie najwięcej trafień w doliczonym czasie zaliczyły Brighton i Brentford - po pięć. Jeszcze w poprzednim Manchester City - też pięć. A w obecnym Chelsea ma już sześć takich goli, Liverpool - siedem, a Arsenal - osiem.
Sędziowie bardziej pilnują czasu i mocniej bronią też swojego autorytetu. Liczba kartek też idzie w górę. W porównaniu do zeszłego sezonu średnia żółtych kartek na mecz wzrosła z 3,6 do 4,3, ale już średnia napomnień za dyskusje z arbitrem podskoczyła o ponad 200 procent.
Ostrzej karane są nie tylko pyskówki, ale i brutalne faule. W 24 dotychczasowych kolejkach oglądaliśmy już 43 czerwone kartki - to tyle, co w całym sezonie 2021/22 i o 13 więcej niż w całym zeszłym sezonie! Nie ma w tym sezonie zespołu, który jeszcze nie dostałby czerwonej kartki, a w poprzednim było takich ekip aż sześć.
Więcej gry piłką i pressingu to więcej zmian w posiadaniu. Więcej fauli, karnych i kartek. Więcej goli, więcej analiz VAR, więcej kontrowersji i więcej minut. Więcej, więcej, więcej.
Ucieczka i peleton
W tym widowiskowym chaosie najdalej zajdą ci, którzy starają się przejąć kontrolę nad wydarzeniami (i mają do tego wystarczającą jakość). Nic dziwnego, że to właśnie Liverpool, Manchester City i Arsenal powoli odskakują reszcie stawki. Są mniej szalone (czy bardziej dojrzałe) niż Tottenham i Aston Villa - tracą wyraźnie mniej goli, ale jednocześnie więcej strzelają. Jako jedyne mają różnicę bramek powyżej +20 (i to wyraźnie powyżej).
City ma największe doświadczenie, zdrową całą kadrę, potężnego Erlinga Haalanda, wybitnego Kevina De Bruyne i opinię niepokonanych "rycerzy wiosny". Liverpool ma podwójną motywację w ostatnim sezonie Juergena Kloppa, który ostatnio wyspecjalizował się w reagowaniu na wydarzenia meczowe i swoimi zmianami wygrywa kolejne mecze. Arsenal ma młodość, energię, imponującą organizację pressingu, świetną obronę i najlepsze stałe fragmenty.
Kto wygra ten wyścig trzech koni? Zapewne ten, kto poradzi sobie najlepiej w meczach bezpośrednich, ale przede wszystkim ten, kto najskuteczniej będzie odpierał cotygodniowe ataki pozostałych, niesamowicie konkurencyjnych rywali z miejsc 4-20. I ten, który najlepiej odnajdzie się w tym fascynującym, intensywnym, ofensywnym chaosie sezonu 2023/24.