Wszystko ma swój czas. Toronto Raptors i Kanada świętują historyczne mistrzostwo NBA
Stało się! Koszykarze Toronto Raptors zdobyli swoje pierwsze w historii mistrzowskie pierścienie. “Dinozaury” do zwycięstwa poprowadził Kawhi Leonard, który został także najbardziej wartościowym graczem finałów. Ale tytuł to nie tylko zasługa świetnego skrzydłowego, lecz także pokłosie kluczowych ruchów wykonanych przed rokiem.
Dziś nad ranem polskiego czasu niesamowita seria finałowa pomiędzy Raptors a broniącymi tytułu Golden State Warriors dobiegła końca. Ostatecznie ekipa z Kanady wydarła mistrzostwo w sześciu meczach, wygrywając decydujące spotkanie w hali rywala.
Dla wielu kibiców jednak, zwłaszcza tych, którzy nie śledzą codziennie najlepszej koszykarskiej ligi świata, zwycięstwo Kanadyjczyków może wydawać się szokujące. Jak to się stało, że Raptors w wyścigu o trofeum wyprzedzili wszystkie amerykańskie drużyny?
Mistrz na przekór
By znaleźć się w tym miejscu, co dziś, potrzeba było w Toronto paru niepopularnych decyzji. Zaczęło się od trzęsienia ziemi po poprzednim sezonie. Władze Raptors po trzeciej z rzędu porażce w play-offach z Cavaliers zwolniły trenera Dwane’a Caseya (wybranego później trenerem roku).
Prezes Masai Ujiri potem zszokował jeszcze bardziej, transferując lidera i ikonę drużyny DeMara DeRozana do San Antonio, w zamian za rozkapryszonego Kawhia Leonarda. Reakcje jak ta poniżej nie były odosobnione.
Lider Spurs był po sezonie, w którym opuścił większość meczów z powodu kontuzji. Do tego skonfliktował się z legendarnym trenerem Greggiem Popovichem, więc dla wielu ta transakcja była jak oddanie doświadczonego i lojalnego pracownika za “kota w worku”.
Zwłaszcza że ten “kot” miał tylko rok kontraktu do wypełnienia, więc nie wiadomo było czy nie będzie najzwyklejszym najemnikiem, który “odbębni” swoje i poszuka lepszego miejsca na rozwój.
Jakby przeszkód na starcie było mało, do Raptors przylgnęła przecież też łatka "Pampersiaków” - drużyny, która zawodzi w trudnych momentach. I tym razem wydawało się, że Toronto znów osiągnie solidny bilans w regular season, do tego zachwyci nas kilkoma meczami, w play-offach może nawet wygra parę ważnych spotkań, ale w decydującym momencie coś zawiedzie.
Tym razem nie zawiodło.
Ojcowie sukcesu: prezes, koszykarz i… raper
Sukces jak wiadomo ma wielu ojców. O Ujirim i jego przełomowych decyzjach już wspomniałem, ale czas wskazać tych, którzy zdecydowali o wygranej nie w zaciszu dyrektorskich gabinetów, a na boisku.
Zacznę niecodziennie, bo od… rapera. Urodzony w stolicy prowincji Ontario Drake przez cały sezon (a w play-offach zwłaszcza) stał się swoistym talizmanem Raptors i ambasadorem koszykówki w ogóle, dając upust swej ekspresji po świetnych akcjach zespołu.
Jakby tego było mało, potrafił wdać się nawet w “pyskówkę” z zawodnikami przeciwnej drużyny, podsycając jeszcze atmosferę finałów.
Ale gdy uwaga wszystkich skupiła się na Drake’u, inspirującym tłumy przy linii, na boisku szalał ktoś inny. Niepokorny Kawhi Leonard raz za razem trafiał ważne rzuty i prowadził Raptors od zwycięstwa do zwycięstwa.
W całej serii play-off miał kilka niesamowitych momentów. Wystarczy przypomnieć sobie mecz nr 7 w półfinale Konferencji Wschodniej przeciwko Philadelphii 76ers. Kawhi przy remisie rzuca za trzy w ostatniej sekundzie, piłka leci, odbija się od obręczy, cała Kanada wstrzymuje oddech i….
Zwycięski rzut za trzy równo z końcową syreną nie zdarzył się nigdy wcześniej w meczu nr 7 play-offów! A potem było równie spektakularnie. Choćby w finale Konferencji, gdy Kawhi wykonał TEN wsad nad mocarnym Giannisem Antetokounmpo…
No i finały. Tu Leonard był już kompletnym liderem z krwi i kości, zasłużenie zgarniając nagrodę MVP. Statystyki na poziomie 28,5 punktów, 9,8 zbiórek i 4,2 asyst w serii decydujących meczów pokazują, kto rządził na parkiecie.
Co prawda oddaję całą cześć Kawhiemu, ale dużym przeoczeniem byłoby niezauważenie innych ogniw, które złożyły się na końcowy triumf "Dinozaurów". Trener Nick Nurse poprowadził przecież Toronto do mistrzostwa, debiutując w roli pierwszego szkoleniowca (!), ale nie byłoby to też możliwe, gdyby nie miał do swojej dyspozycji koszykarzy o właściwym charakterze. Bez mieszanki rutyny (Marc Gasol, Kyle Lowry, Danny Green, Serge Ibaka) i ambitnych "walczaków" (Pascal Siakam, Fred VanVleet) o zwycięstwo byłoby dużo trudniej.
Oczywiście należy także zauważyć, że Warriorsom w walce o trzecie z rzędu mistrzostwo przeszkodziły kontuzje. Steph Curry dwoił się i troił, ale bez wsparcia swoich kolegów niewiele mógł zrobić. Zabrakło do pomocy głównie Kevina Duranta, ale i Klaya Thompsona, który doznał urazu w ostatnim meczu, gdy Golden State było blisko wyrównania stanu rywalizacji na 3-3.
Durant, gdy wydawało się, że wrócił już na dobre na mecz nr 5, zaraz po wejściu na boisko zerwał ścięgno Achillesa. Resztę serii, zamiast na parkiecie, spędził w szpitalu, osłabiając znacznie swój zespół w decydującym momencie.
Kanada świętuje po raz ostatni?
W lidze, gdzie kraj spod znaku liścia klonowego reprezentuje tylko jedna drużyna (Raptors dołączyli do NBA w 1995 roku razem z Vancouver Grizzlies, które przeniosło się później do Memphis), wygrana Toronto to spory prztyczek dla amerykańskiej publiki.
To tak jakby do naszej piłkarskiej Ligi Mistrzów wpuścić River Plate Buenos Aires i dać im wygrać trofeum. Oczywiście trochę przesadzam, bo zawodowy sport w Ameryce Północnej działa na nieco innych zasadach. W niektórych ligach w USA znajdziemy przecież kanadyjskie drużyny, które potrafią rywalizować jak równy z równym.
Sztandarowym przykładem jest oczywiście NHL, gdzie (jak i generalnie w hokeju) to Kanada ma większe tradycje, mimo że obecnie proporcje klubów też przedstawiają się na jej niekorzyść (7 ekip z Kanady przy 24 amerykańskich).
Tym bardziej w tym wszystkim szokuje fakt, że jedyna ekipa reprezentująca północnego sąsiada w NBA rozbiła w pył wszystkich rywali. Świetną grę zarówno w regular season (bilans 58-24), jak i w play-offach celebrowano nie tylko w Toronto i w tzw. Parku Jurajskim przed halą, ale także w całym kraju.
Kanada, mimo drugiej powierzchni na świecie, ludność ma zbliżoną do Polski. I choć nie będą to dla nas sensacyjne wyniki oglądalności, to jeśli mecz nr 1 koszykarskich finałów w “krainie hokeja” ogląda 10% ludności (3,5 miliona), a puby, gdzie można obejrzeć transmisję pękają w szwach, należy to uznać za zbiorowe szaleństwo.
Samo zaś Toronto to miasto, które na wielki sportowy sukces czekało już zdecydowanie za długo. Ostatni tytuł w wielkiej lidze wywalczyli baseballiści Toronto Blue Jays w 1993 roku. Znacznie dłużej mistrzostwa wypatrują hokeiści Maple Leafs, którzy, mimo 13 wygranych na koncie, Puchar Stanleya podnieśli poprzednio w 1967 roku.
Drużyną hokejową (obok Raptors i piłkarskiego Toronto FC) zarządza ta sama spółka - Maple Leaf Sports & Entertainment. Spółka, która po latach upokorzeń może wreszcie dziś stanąć z podniesioną głową. Choć dla ortodoksyjnych fanów tafli smutnym faktem pozostanie przy tym, że w ostatnich latach to wartość Raptors wzrosła do poziomu 1,7 miliarda dolarów (przy wycenie Maple Leafs na poziomie 1,5 miliarda).
Ciekawostką przy tym pozostaje, że basket na północy kontynentu to trochę zapomniana dyscyplina. A tradycje ma przecież nieprzeciętne. Koszykówkę wymyślił Kanadyjczyk, pierwszy mecz, jeszcze w BAA (protoplasty dzisiejszej NBA) z nowojorskimi Knicksami właśnie w Toronto zagrali miejscowi Huskies. Do tego MVP sezonu dwa razy zdobywał Steve Nash, a trzykrotnie mistrzostwo ligi osiągali tacy koszykarze jak Bill Wennington (z Chicago) i Rick Fox (z Lakersami).
Mistrzostwo Raptors raczej “układu sił” nie zmieni, choć zadanie przywrócenia należnego honoru koszykówce zostało wykonane z nawiązką. Nie wiadomo ile zostanie ze zwycięskiego składu po sezonie i czy jeszcze kiedyś Toronto stanie przed szansą na tytuł. Ale czy ktoś rzeczywiście ma dziś z tym problem?
Jerzy Matlak