Wielkie gwiazdy, znane marki i znowu kompletna klapa. Można złapać się za głowę

Wielkie gwiazdy, znane marki i znowu kompletna klapa. Można złapać się za głowę
Kim Price / pressfocus
Piotrek - Przyborowski
Piotrek Przyborowski04 Sep · 12:28
Mają pieniądze na znanych piłkarzy, odpowiednią infrastrukturę i ogromną bazę kibicowską. Od dłuższego czasu brakuje im jednak najważniejszego - sukcesów w europejskich pucharach. I choć mamy dopiero wrzesień, to już wiemy, że ten sezon dla tureckich klubów w Lidze Mistrzów znów okazał się klapą.
Ambicje tureckich kibiców i ich oczekiwania co roku są oczywiście ogromne. Nie inaczej było przed startem obecnego sezonu, ale tym razem szły za nimi istotne fakty. Galatasaray i Fenerbahce zdominowały Super Lig i już od dłuższego czasu mogły przygotowywać się do szturmu na fazę grupową Ligi Mistrzów. Tyle tylko, że najpierw trzeba było przejść przez eliminacje i one okazały się, już nie po raz pierwszy w ostatnich latach, wyjątkowo okrutne dla tureckiej piłki.
Dalsza część tekstu pod wideo
W ciągu minionych dwóch sezonów w fazie grupowej LM aż dwukrotnie zabrakło choćby jednego przedstawiciela Super Lig. W ciągu ostatniej dekady turecki klub tylko raz awansował do fazy pucharowej LM. W Lidze Europy nad Bosforem na coś więcej niż 1/8 finału czekają od 11 lat. Sytuację tamtejszej piłki klubowej może oczywiście trochę wspomóc Liga Konferencji, ale w Turcji nikt nie marzy o tym, by być wiodącą siłą w tych rozgrywkach. Tam myślenie jest mocarstwowe - ale za tym nie do końca idą odpowiednie działania.

Nie znają kierunku

Wydawało się, że to będzie ten sezon i po raz pierwszy od 13 lat Turcja znów będzie mogła realnie myśleć o dwóch przedstawicielach w fazie grupowej (zwanej od teraz ligową) Ligi Mistrzów. Galatasaray minione rozgrywki zakończyło z 102 punktami na koncie i wyprzedziło o zaledwie trzy oczka Fenerbahce. “Galata” latem tylko jeszcze mocniej się wzmocniła, a w “Fener” nie pogodzili się z porażką, więc zatrudniono trenerską legendę w postaci Jose Mourinho. To wszystko na niewiele się jednak zdało. Mistrz odpadł w IV rundzie z Young Boys Berno (2:4 w dwumeczu), a wicemistrz po dogrywce w rewanżu uległ w III rundzie Lille (2:3).
- Przydarzyło się kilka słabszych sezonów tureckich drużyn w Europie, co przełożyło się na krajowy ranking, przez co Turcja straciła gwarancję miejsca w fazie grupowej. Dwa lata temu złożyło się to też z nieco słabszym mistrzem - Trabzonsporem, kiepsko radzącym sobie w Europie trenerem Abdullahem Avcim oraz trudnym rywalem w postaci sprawdzonego w LM FC Kopenhaga. Tym razem natomiast można mówić o dużym zaskoczeniu, które jednak również da się zracjonalizować. Fenerbahce dopiero “uczy się” nowego pomysłu na grę pod wodzą Jose Mourinho po średniej piłkarsko wiośnie w swoim wykonaniu, a Galatasaray spotkało po drodze zbyt dużo problemów, również tych pozaboiskowych - mówi w rozmowie z nami Filip Cieśliński, znawca tureckiego futbolu.
Na przestrzeni minionych dziesięciu sezonów Turcję w fazie grupowej Ligi Mistrzów reprezentowały trzy różne zespoły - Galatasaray (pięciokrotnie), Besiktas (trzy razy) i Basaksehir (raz). Co jednak dość znamienne, tylko w jednej z tych sytuacji turecki klub nie miał zagwarantowanego miejsca w fazie grupowej. Było to w zeszłym sezonie, w którym “Galata” jako mistrz kraju musiała rozpocząć rywalizację o miejsce w fazie grupowej LM już na poziomie II rundy eliminacji. W innych przypadkach Super Lig miała po prostu zapewnione z automatu miejsce w grupie.
- Turcy trochę sami nie wiedzą już, którędy droga. Federacja była wściekła, że kluby opierają swój skład o zagranicznych piłkarzach i to w głównej mierze podstarzałych. Ponadto zbiegło się to z dużym spadkiem jakości tureckich zawodników. Związek wpadł więc na pomysł, by wprowadzić ograniczenia dotyczące obcokrajowców. To przełożyło się na reprezentację, która awansowała na EURO i zaprezentowała się tam ponad stan. Niewiele zmieniło to za to w kwestii tureckich klubów na tle Europy. Związek zmienił więc nieco zasady, co ma wzmocnić krajową czołówkę, która będzie mogła wystawiać najsilenijszy skład nie tylko w pucharach, ale także w lidze. Marazm w obecnym sezonie to żniwa poprzednich lat - opowiada nam z kolei Krzysztof Gerlak, ekspert ds. piłki nad Bosforem.

Nie tylko emeryci

Wcześniej w Super Lig na boisku w jednym składzie mogło grać maksymalnie ośmiu obcokrajowców i przynajmniej trzech Turków. Od nowych rozgrywek ten przepis uległ zmianie. Teraz trenerzy mogą wystawić jedenastkę złożoną nawet z samych obcokrajowców. W całej kadrze danego klubu może znaleźć się jednak ich tylko 14. Zamysł był taki, że największe kluby będą mogły zgrywać swoje wyjściowe jedenastki również na krajowych boiskach. Chyba jednak nie w tych przepisach istniał problem tureckiego futbolu, bowiem kluby już jakiś czas temu zrozumiały, że na samych emerytach z lig z TOP5 niewiele ugrają.
- Turecki rynek transferowy mocno się przeobraził. Zdarza się sprowadzić większe nazwisko, często są to podstarzałe gwiazdy jak Edin Dżeko czy Ciro Immobile, ale zespoły coraz większą uwagę przykładają do sprowadzania piłkarzy młodych, perspektywicznych, by ich nieco wychować i potem sprzedać. Takim przykładem może być Ferdi Kadioglu. Sprowadza się też tych nieco starszych, na teraz, ale na których też będzie można zarobić - jak np. Ernest Muci. Nawet ekipy, które nie przyciągają wielu kibiców i sponsorów oraz nie grają szczególnie dobrej piłki, objęły ten tok. Taki Gaziantep sprowadził Kacpra Kozłowskiego, dał mu numer 10. i to Polak ma być kreatorem, gwiazdą ekipy, ale i ogromnym zastrzykiem gotówki. Wcześniej nie obserwowaliśmy takich ruchów - zauważa Gerlak.
Do tego w lidze tureckiej pojawili się w ostatnich latach gracze, których wcześniej tamtejsza liga nie widziała. Hakim Ziyeh czy Mauro Icardi trafili tam przecież nie pół kroku przed emeryturą, a koło trzydziestki. Super Lig w minionych sezonach potrafiła też sama wypromować konkretnych zawodników. Arda Guler był jednym z najbardziej wyróżniających się piłkarzy na EURO 2024, a teraz powoli zbiera kolejne minuty w Realu Madryt. Wspomniany Kadioglu lada chwila powinien zadebiutować w Premier League.
- Koncentracja na wewnętrznej rywalizacji jest ogromna i pochłania większość energii czołowych klubów. “Forma” transferowa wygląda jednak najlepiej w historii, “Galata” wygrała z Arabami walkę o Icardiego, “emeryci” w stylu Dżeko czy Immobile to jednak poziom wyżej niż ci, którzy trafiali do Turcji w ostatnich latach, a graczy takich jak Ziyech nigdy tu nie było. Jest też coraz więcej transferów piłkarzy perspektywicznych, którzy mają szansę opuścić ligę za grube miliony - i to jest ta największa zmiana. Oprócz Kadigolu i Gulera, w Turcji pierwsze poważne szlify zbierali Kim Min-jae, Sasha Boey, a wcześniej też Attila Szalai, Marcao, Vedat Muriqi czy Elif Elmas - dodaje Cieśliński.

Zacofani o 10-15 lat

Problemem tureckiego futbolu nie jest polityka transferowa tamtejszych klubów. Ich składy są stosunkowo zbalansowane. Można w nich odnaleźć bardziej doświadczonych zawodników, ale też młodsze talenty i perełki rodzimego futbolu.
Oczywiście, nikomu nie pomaga sytuacja ekonomiczna całego kraju. Ale nie zraża to największych przed kolejnymi wielkimi inwestycjami. Giganci i tak wiedzą, że biorąc pod uwagę ich popularność wśród również tych wpływowych obywateli Turcji, zawsze znajdzie się ktoś chętny do pokrycia wielomilionowych pensji kolejnych piłkarzy. Kłopot tureckiej piłki klubowej leży w czymś innym.
- Trenerzy to rzeczywisty spory problem tureckiej piłki. Avci w europejskich pucharach prowadził Besiktas, Trabzonspor czy Basaksehir, ale na 43 mecze przegrał aż 21. Galatasaray pod wodzą Buruka wygrało z rekordowym wynikiem ligę, ale w LM znów poległo. A wcześniej, co z tego, że potrafiło postawić się takiemu Bayernowi Monachium, skoro miało ogromne problemy w spotkaniach z Kopenhagą, Molde czy Żalgirisem Wilno. Tureckie zespoły mają sporo jakości, ale brakuje im odpowiedniej taktyki. To widać w spotkaniach z lepiej ułożonymi pod tym względem drużynami - i to już nie tylko w Lidze Mistrzów - twierdzi w rozmowie z nami Kaan Bayazit, dziennikarz zajmujący się turecką piłką i współpracujący z soccerdigestweb.com.
W zeszłym sezonie przez Super Lig przewinęło się wielu zagranicznych trenerów, tyle że sezon zakończył tylko jeden - Markus Gisdol w Samsunsporze. Dziś Niemca też już w klubie nie ma. Jest za to sześciu innych zagranicznych trenerów. Spośród nich dwa największe nazwiska to oczywiście Mourinho oraz Giovanni van Bronckhorst w Besiktasie. Dość znamienne, że jedną z pierwszych decyzji Holendra po przylocie do Stambułu było zatrudnienie… zagranicznego trenera przygotowania motorycznego.
- Może mieć najlepszych piłkarzy w kadrze, ale jeśli nie zatrudnisz dobrego trenera, to na nic się to nie stanie. Turecki futbol importuje mnóstwo talentów, ale najwyższy czas, by dotyczyło też właśnie również pomysłów i trenerów. Zagraniczny szkoleniowiec nie wygrał Super Lig od 2008 roku, przez co istnieje przeświadczenie, że jeśli chcesz wygrać ligę, musisz mieć na ławce tureckiego trenera. To jednak nonsens, bo te drużyny potem pod wodzą rodzimych szkoleniowców zawodzą w Europie. Tureccy trenerzy nie mają wystarczającej wiedzy i umiejętności, by doprowadzić te drużyny do sukcesów w pucharach. Są 10-15 lat za swoimi kolegami z innych lig Starego Kontynentu - dodaje Bayazit.

Unikajmy pesymizmu

Na razie tureccy trenerzy mają się jednak dobrze i być może przeświadczenie o tym, że bez nich na ławce nie ma się szans na mistrzostwo, jest po prostu wciąż zbyt mocne. Sytuacja tureckiej piłki klubowej tak stabilna jednak nie jest. Jej współczynnik krajowy nie zachwyca, wiele wskazuje na to, że po tym sezonie Turcy spadną na dziesiątą pozycję i znajdą się za Czechami. Na razie muszą więc odłożyć na dalszy plan atakowanie takich lig jak belgijska czy holenderska. Ich priorytetem powinno być utrzymanie miejsca w czołowej dwunastce - tak, by nie stracić jednego miejsca w eliminacjach Ligi Europy.
- Super Lig to wesoła liga, taka wyjęta z Disneya, w której drużyny skupiają się na ofensywie. Z kolei gra w Europie to bardziej brutalny świat Wiedźmina, w którym trzeba uważać dosłownie na każdym kroku. Turcy muszą punktować w pucharach, by ich liga wróciła na salony - mówi Gerlak. - Walczą o to, by mieć wciąż dwa kluby w eliminacjach Ligi Mistrzów. Odpadnięcie z LM w Fenerbahce przyjęto nieco łagodniej, bo Mourinho trafił do Stambułu przede wszystkim po to, by odzyskać mistrzostwo, a drużyna jest w przebudowie. Natomiast w przypadku Galatasaray to wręcz klęska. Niemal ten sam zespół co w zeszłym sezonie, do tego wzmocniony i pod wodzą tego samego trenera. W dodatku styl, w którym odpadli z Europy, przyniósł wstyd dla kibiców. Skutki są opłakane - dodaje.
“Galata” po nieudanej próbie ataku na Ligę Mistrzów zaczęła robić porządki kadrowe. Odszedł choćby Wilfried Zaha, po czym klub odpalił transferowe fajerwerki, wyciągając z niebytu Victora Osimhena, który swoje powinien nastrzelać. A przewijają się też plotki o Casemiro.
To mocne strzały, ale wizerunkowo Galatasaray, jak i zresztą pozostałe tureckie kluby, muszą dobrze zaprezentować się w fazie ligowej Ligi Europy i Lidze Konferencji. A tam nie wygląda to aż tak źle. Kraj będą reprezentować w sumie cztery zespoły - stawkę uzupełniają Beskitas i Basaksehir Krzysztofa Piątka. Odpadł jedynie Trabzonspor. Mimo braku gry w Lidze Mistrzów, to wciąż może być dość udany sezon dla tureckiego futbolu.
- Ogólnie daleko mi jednak do pesymizmu. Dwa ostatnie sezony to m.in.: dobre kampanie w Lidze Europy i Lidze Konferencji ze strony Fenerbahce, niezłe występy Galatasaray w fazie grupowej LM, czy wreszcie liczna obecność tureckich ekip w fazach grupowych europejskich rozgrywek i dużo lepsze niż przed laty wyniki punktowe. Brak Ligi Mistrzów oczywiście zaboli - tak finansowo, jak i punktowo, ale za niespełna rok oczekiwania będą niezmienne, a Turcy znów będą marzyć o dwóch ekipach w LM. Nie bez podstaw - podsumowuje Cieśliński.

Przeczytaj również