Wielki transfer idealny dla wszystkich stron. Takie ruchy to rzadkość. "Każdy wygra"
Wielkie transfery obarczone są wielkim ryzykiem. Atletico Madryt zadbało jednak o to, aby niepowodzenie było jak najmniej prawdopodobne. Sprowadzenie Juliana Alvareza, przynajmniej na papierze, jest majstersztykiem. I to dla każdej ze stron.
Atletico rządzi na rynku transferowym w Europie. Żaden klub nie może konkurować z madrytczykami pod względem liczby jakościowych wzmocnień. Do ekipy Diego Simeone trafili już Robin Le Normand i Alexander Sorloth. Niebawem zaś mają trafić Conor Gallagher oraz Julian Alvarez. "Colchoneros" nie bawią się w półśrodki, oczywistym celem jest rzucenie rękawicy FC Barcelonie i Realowi Madryt. Dwaj giganci La Liga na ten moment odstają pod względem ruchów. Owszem, "Królewscy" sięgnęli po Kyliana Mbappe, ale stracili też sporą część starej gwardii, a to właśnie szatnia w dużej mierze stała za sukcesami drużyny Carlo Ancelottiego. "Blaugrana" zaś dopiero wygrzebała się z zawiłości wewnętrznego Financial Fair Play, ale wydaje się, że najważniejszy dla niej pociąg, wiodący prosto z Bilbao, nie ruszy ze stacji początkowej.
Atletico natomiast sprowadza tych, których chce. Wydawało się, że przyjście Sorlotha zamyka drogę do Alvareza, ale kibicowskie serca zostały szybko uspokojone. Zawodnik Manchesteru City jest już jedną nogą na Metropolitano, co cieszy każdą ze stron. Simeone otrzyma świetnego zawodnika, który stanie się absolutnie kluczową postacią zespołu, zaś "The Citizens" zgarną furę pieniędzy, a nie odczują przy tym porównywalnej straty personalnej. To transfer unikatowy.
Bez żalu
Julian Alvarez był dla Pepa Guardioli ważnym graczem. W poprzednim sezonie zanotował aż 36 występów w Premier League. Przez większość rozgrywek grał w pierwszym składzie, ustawiony za plecami Erlinga Haalanda. Sytuacja zmieniła się dopiero na finiszu, gdy 24-latek wylądował na ławce rezerwowych. W czterech ostatnich kolejkach dostał łącznie zaledwie 10 minut. W dużej mierze było to związane z poczynaniami Kevina De Bruyne. Reprezentant Belgii wrócił na najwyższe obroty po długiej kontuzji i z miejsca wskoczył na pozycję bardziej nominalnej "10". W takiej układance dla Argentyńczyka zabrakło miejsca.
Był to oczywisty znak, że szkoleniowiec potrzebuje go niemal wyłącznie wtedy, gdy musi mierzyć się z kontuzjami. W razie dostępności wszystkich kluczowych piłkarzy ofensywnych, Alvarez leciał w dół w klubowej hierarchii. A na taką rolę nie zamierzał się godzić. Udowodnił zbyt wiele - w klasyfikacji kanadyjskiej uzbierał 32 punkty. Nic więc dziwnego, że nie zamierzał godzić się na rolę rezerwowego czekającego na nieszczęście kolegów. Do dalszego przebijania się w "The Citizens" nie zachęcił go nawet zbliżający się koniec De Bruyne. Spędzenie kolejnego roku w roli dostawki byłoby groźne pod względem dalszego rozwoju wychowanka River Plate. W tej sytuacji jedynym rozsądnym rozwiązaniem dla obu stron stał się transfer
Klub z Premier League od samego początku mógł liczyć na gigantyczny zysk. Sam zapłacił za Alvareza raptem 17 milionów euro, co jest niczym na obecnym rynku. Cenę zawodnika windowała przynależność klubowa, liczby, wiek, zdobyte trofea. Początkowo mówiło się, że Anglicy usiądą do rozmów, jeśli otrzymają 80 milionów euro. Finalnie Atletico Madryt jest gotowe zapłacić jeszcze więcej.
Łączna suma transakcji może sięgnąć 95 milionów euro, z czego 20 milionów to kwota ewentualnych bonusów. Dla Manchesteru City to największa sprzedaż w historii - takich pieniędzy, otrzymanych za piłkarza, którego teoretycznie można łatwo zastąpić, po prostu się nie odrzuca. Guardiola otrzymał środki, aby dokonać kolejnej przebudowy, załatać ewentualne dziury. Za jednego Argentyńczyka jest w stanie sprowadzić pewnie dwóch pełniących podobną rolę piłkarzy lub skupić się na innych pozycjach, choćby tej bramkarza. Warto bowiem pamiętać, że w kolejce do gry za Alvareza stoją już Savinho i Oscar Bobb, w przyszłości ma zaś błyszczeć Claudio Echeverri. Żalu na The Etihad, jak się wydaje, nie będzie.
Genialny plan
W tej sytuacji wydawać by się mogło, że Atletico stąpa po bardzo cienkim lodzie i to ono zostało, co tu dużo mówić, wydojone. Nie jest to jednak prawda. Rynek klasowych napastników, a na tej pozycji Julian Alvarez czuje się najbardziej korzystnie, nie jest zbyt rozległy. To raptem kilka nazwisk do wzięcia w bieżącym okienku. Madrytczycy nie byli w stanie konkurować o względy Kyliana Mbappe, zaś Victor Osimhen nie do końca wpisuje się w ich wymagania. Argentyńczyka należy postrzegać jako najlepszą możliwą opcję dla "Colchoneros". W tej sytuacji nieco łatwiej uzasadnić gargantuiczną kwotę transferu.
Staje się to jeszcze prostsze, jeśli zwrócimy uwagę na wiek Argentyńczyka. On wciąż ma dopiero 24 lata, a potencjał sprzedażowy ogromny. Nic nie zapowiada szybkiego zmęczenia materiału, nowego podopiecznego Diego Simeone omijają nawet kontuzje. W całej karierze pauzował jeden (!) mecz i to z powodu choroby. Wynik godny pozazdroszczenia.
Nic więc dziwnego, że Atletico zamierza budować swoją przyszłość dookoła Alvareza. W sytuacji klubu jest to wybór oczywisty. Mowa o piłkarzu młodym, ale sprawdzonym na najwyższym możliwym poziomie. Mowa też o zawodniku ze wszech miar uniwersalnym, co pozwala Simeone na dużą swobodę taktyczną. Warianty tego, jak ekipa ze stolicy może wyglądać w ofensywie, uległy multiplikacji. Wszystko za sprawą jednego ruchu.
Być może dla niektórych takie podejście będzie jawiło się jako zbyt hurraoptymistyczne. To zrozumiała perspektywa. Niemniej wciąż trudno zrozumieć kwestionowanie tego transferu na poziomie sensu. Jasne, futbol bywa nieprzewidywalny, wiele rzeczy może ostatecznie nie wyjść, nigdy nie wiesz, co odbije twojemu rywalowi na boisku. Wciąż jednak potencjalnych zysków jest znacznie więcej niż ewentualnych strat. Nie zanosi się na powtórkę z Joao Felixa.
Felix? Można zapomnieć
Gdy Joao Felix lądował w Madrycie, mówiono o nim w kontekście zdobycia Złotej Piłki w niedalekiej przyszłości. Przed Julianem Alvarezem nikt takich wymagań nie stawia, ale różnice sięgają znacznie głębiej niż tylko do poziomu wymagań. Rzecz rozbija się choćby o samą kwotę transferu. Za reprezentanta Portugalii Atletico wyłożyło ponad 127 milionów euro. Tego nie da się zestawić z 95 milionami za Juliana Alvareza.
Felix przychodził jako czysty talent, obietnica. W Benfice błyszczał, ale nie grał na poziomie choćby zbliżonym do Alvareza. Miał znacznie mniejsze doświadczenie; z perspektywy czasu odstawał od zawodnika Manchesteru City pod każdym względem, co jest zrozumiałe choćby ze względu na wiek w momencie przeprowadzki. Ci dwaj piłkarze, chociaż dla części komentujących bardzo podobni, są na zupełnie innym etapie kariery. To sprawia, że w powodzenie Alvareza łatwiej jest uwierzyć.
Jednocześnie w kwestii samej ceny warto też zwrócić uwagę na ruchy wychodzące z Atletico. Tym razem za amortyzację posłuży przede wszystkim Samu Omorodion. Rosły napastnik, który nawet nie zadebiutował w zespole Diego Simeone, trafi do Chelsea. Londyńczycy wyłożą za niego przeszło 35 milionów euro, co z miejsca wpłynie na rzeczywistą kwotę zapłaconą za Alvareza. Nie wolno też zapominać, że do zmiany otoczenia szykuje się wspomniany już Felix, zatem ostateczny koszt wymiany siły ognia prawdopodobnie spadnie jeszcze bardziej.
Wreszcie rzecz kluczowa, bo przecież za niepowodzeniem Felixa stały nie tylko względy sportowe, ale może nawet przede wszystkim - atmosfera i charakter. Portugalczyk nigdy nie zdołał w pełni wpasować się w wewnętrzną układankę Atletico. Alvarez z miejsca znajduje się w zupełnie innej pozycji. Tę samą narodowość dzieli nie tylko z trenerem, ale też Rodrigo De Paulem, Nahuelem Moliną, Angelem Correą i Giuliano Simeone. Większość z nich aktywnie pracowała nad tym, aby 24-latek miał chęć porzucić Manchester. Udało się. Warunki kontraktu indywidualnego uzgodniono względnie szybko.
Wychowanek River Plate trafia więc do drużyny skrojonej pod siebie. Ma zagwarantowany status gwiazdy, a w perspektywie kilkunastu miesięcy absolutnego lidera. Otaczają go sprzyjający mu ludzie, a i słońce jakieś bardziej południowoamerykańskie niż to, które świeci nad Wyspami Brytyjskimi. Jeśli ten transfer jakimś sposobem okaże się katastrofą, to przynajmniej piękną.