"Umowy z grającymi na pół gwizdka to kopanie sobie grobu". Legenda o kondycji polskiego basketu [NASZ WYWIAD]
Andrzej Pluta przez 22 lata sportowej kariery doczekał się miana jednego z najlepszych strzelców w historii polskiej koszykówki. Dziś nie przebiera w słowach, komentując politykę transferową niektórych rodzimych klubów. - Umowy zawierane z zawodnikami grającymi na pół gwizdka nie mają sensu. To kopanie sobie grobu, gdy stoi się jedną nogą na skórce od banana - mówi nam Pluta.
Popularny „Łocet” to człowiek, który poznał smak wielkiego basketu, stając się bohaterem eliminacji do Mistrzostw Europy w 1997 roku. Od lat połączony dozgonną miłością z drużyną Anwilu Włocławek, gdzie zapisał się złotymi zgłoskami na kartach tamtejszej koszykówki. Ośmiokrotnie sięgał po medale mistrzostw Polski, raz zdobył krajowy puchar i dwunastokrotnie uczestniczył w Meczach Gwiazd PLK.
Mateusz Połuszańczyk: Od Twojego przejścia na sportową emeryturę minęło już dziewięć lat. Tęsknisz za profesjonalnym uprawianiem koszykówki?
Andrzej Pluta: Nie tęsknię. Czuję się absolutnie spełnionym zawodnikiem. Dwadzieścia lat koszykówki w zupełności mi wystarczyło. To była naprawdę wspaniała przygoda, okraszona wieloma sukcesami. Wiadomo, że czasami brakuje mi atmosfery towarzyszącej zawodowemu graniu, ale odszedłem w odpowiednim momencie. Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny i dać szansę młodzieży. Niech oni kontynuują tradycje związane z koszykówką.
Podczas koszykarskiej kariery nominalnie występowałeś na pozycji rzucającego obrońcy, ale zdarzało się, że trenerzy ustawiali Cię jako rozgrywającego. Którą opcję bardziej preferowałeś i dlaczego?
Byłem raczej typowym strzelcem, więc bliżej mi do „dwójki”. Poza tym, niski wzrost predysponował mnie do tej pozycji, aczkolwiek często grałem tzw. combo 1-2, co dawało trenerom większy wachlarz możliwości. Moim zadaniem numer jeden było punktowanie, posiadałem również umiejętność gry bez piłki, która jest nieodzowna w baskecie. Wszechstronność stanowiła o mojej charakterystyce, natomiast w kadrze funkcję etatowego rzucającego obrońcy pełnił Maciej Zieliński, zatem siłą rzeczy wcielałem się w point-guarda.
Eliminacje do Mistrzostw Europy i turniej finałowy w 1997 roku były dla Ciebie trampoliną do sukcesu w kadrze. Jak wspominasz tamte chwile w seniorskiej reprezentacji Polski?
Kiedy dołączałem do drużyny narodowej, pierwszym wyborem selekcjonera był Robert Kościuk, który był moim idolem i właśnie na nim się wzorowałem. Mogłem też śledzić kunszt Macieja Zielińskiego, Dominika Tomczyka, Mariusza Bacika czy Adama Wójcika. Moment zwrotny w mojej karierze to mecz eliminacji Mistrzostw Europy przeciwko Szwecji w Wałbrzychu. „Kostek” zaliczył przechwyt i z impetem ruszył na kosz oponentów. Jeden z rywali bezpardonowo potraktował go łokciem. Uraz okazał się na tyle poważny, że musiałem zastąpić Roberta. Wykorzystałem szansę, rzucając aż 26 oczek. Potem notowałem średnio około 20 punktów na spotkanie. Podczas turnieju finałowego w Barcelonie już tak nie imponowałem skutecznością, ale zespół osiągnął niesamowity rezultat. Myśmy, wychodząc na parkiet w ćwierćfinale z Grecją, w ogóle nie odczuwali, że strefa medalowa jest na wyciągnięcie ręki. Ten sukces zawdzięczamy żelaznej dyscyplinie, niepohamowanej ambicji oraz energii, jaka w nas tętniła.
Na parkietach PLK wielokrotnie rywalizowałeś ze świetnymi defensorami. Przeciwko komu najtrudniej było zdobywać punkty?
Trudno mi wskazać wszystkich, ale na pewno ciężko grało się przeciwko Thomasowi Kelatiemu i Davidowi Loganowi. Największe kłopoty sprawiał mi chyba jednak Darius Maskoliunas, który w 1999 roku zasilał naszą ekstraklasę jako zwycięzca Euroligi z Żalgirisem Kowno. Rok później przywiózł brązowy medal olimpijski z Sydney. To koszykarze nietuzinkowi, niezwykle doświadczeni. Chociaż dawałem sobie radę.
Na boisku spędziłeś dwadzieścia dwa lata, zaliczając pobyt w ośmiu klubach, ale często podkreślasz, że Twój prawdziwy dom to Anwil. Możesz nam zdradzić wyjątkowe i zabawne momenty, które przeżyłeś z włocławską drużyną?
Tak naprawdę każdy klub, którego strój ubierałem, miał ogromny wpływ na moje postępy koszykarskie, ale w Anwilu świętowałem najistotniejsze dokonania. Gdy zagościłem w składzie włocławskiej ekipy, sympatycy zaczepiali mnie i pytali: „Panie Andrzeju, po co pan związał się z klubem? Przecież to strzępy, nic nie ugramy”. Odpowiadałem: „Spokojnie, będzie dobrze”. Dotarliśmy do finału PLK i pokonaliśmy faworyzowany Prokom Trefl Sopot, dysponujący wówczas dwukrotnie wyższym budżetem od Anwilu. Później ci sami ludzie, spotykając mnie na ulicach, dziękowali i kiwali głowami z uznaniem. Szczerze powiedziawszy, gdyby ktoś wtedy wysnuł tezę, że zdobędziemy mistrzostwo, popukałbym się w czoło, ale włocławscy fani potrzebowali wiary oraz nadziei. Złote medale błyszczące na szyjach ich ulubieńców to dowód, że optymizmem i ciężką pracą można przenosić góry. Poza tym, fantastycznie współpracowało się nam z trenerem Andrejem Urlepem.
W naszej rodzimej ekstraklasie basketu konkurowałeś m.in. z Maciejem Zielińskim, z którym dzieliłeś reprezentacyjną szatnię. Czy „Zielony” dawał Ci się we znaki, jeśli idzie zarówno o sportowe współzawodnictwo, jak i przygody pozaboiskowe?
W żadnym wypadku. Z Maćkiem zawsze znakomicie się rozumieliśmy i do dziś mamy świetny kontakt. To kapitalny człowiek, charyzmatyczny gwiazdor, on wręcz królował na parkietach PLK. Kiedy zostałem częścią reprezentacji Polski, obdarzył mnie olbrzymim zaufaniem, nauczyłem się od „Zielonego” mnóstwo koszykarskich sztuczek. Ponadto te akcje lewą stroną, specyficzny rzut z kolana. Mam do Maćka duży szacunek.
Pięć lat temu na rynku wydawniczym ukazała się książka biograficzna pt. „Andrzej Pluta - Z dystansu”, dzięki której poznajemy Cię znacznie bliżej. Twoje życie bardzo zmieniło się po premierze tej pozycji literackiej?
Nie zmieniło się w najmniejszym stopniu. Ta książka, autorstwa Łukasza Pszczółkowskiego, została stworzona z myślą o kibicach, którzy chcieliby poznać bliżej mój życiorys. Znajduje się tam również kilka smaczków dla koneserów basketu, ale osoby, które mnie znają, nie wyrzekną się nagle własnej opinii na mój temat. Jestem nadal tym samym człowiekiem, poświęcającym czas pracy, rodzinie, przyjaciołom.
W świecie basketu nosiłeś przydomek „Łocet”. Możesz nam wyjaśnić, skąd właściwie wzięła się ta ksywka?
Oj, ten pseudonim nadano mi jeszcze za czasów występów wśród kadetów. „Łocet” to dlatego, że byłem bardzo nieogarnięty, żeby nie powiedzieć słaby. Tak określano zawodników mojego formatu. Rówieśnicy zaczęli zwracać się do mnie w ten sposób i tak już zostało aż do dziś, aczkolwiek - jak wielokrotnie zaświadczyłem w seniorskiej karierze - nie mieli do końca słuszności.
Często spotykamy się z tezą, że kondycja polskiej koszykówki jest dość kiepska. Jak Ty zapatrujesz się na sprawę naszego basketu (rozwój, szkolenie młodzieży, ingerencja związkowych władz)?
Nie jest żadną tajemnicą, że poziom polskiej koszykówki klubowej nie spełnia pokładanych oczekiwań. Co innego basket w wydaniu reprezentacyjnym - tutaj Mike’owi Taylorowi oraz chłopakom należą się gromkie brawa. Wracając do PLK, kilka lat temu skonstruowano przepisy, w których widniał klarowny zapis - a nawet przymus - grania tylko Polakami. Ten manewr zmniejszył atrakcyjność ligi i nastąpił gwałtowny spadek poziomu sportowego. Dodatkowo teraz przez pandemię koronawirusa z klubów wycofało się sporo sponsorów. Jeśli chodzi o szkolenie młodzieży, to odbiegamy o lata świetlne od chociażby hiszpańskiej ACB. Proszę sobie wyobrazić, że tam każdy klub posiada akademię i stąd fenomenalne pokolenia późniejszych medalistów wielkich imprez. U nas do takowych szkółek aspirują bez wątpienia Śląsk Wrocław i Asseco Arka Gdynia, lecz to wciąż za mało, abyśmy mogli myśleć o postępach, czy satysfakcjonujących wynikach na arenie międzynarodowej. Działacze PZKosz powinni przygotować program inwestycyjny w bazy szkoleniowe, a Ministerstwo Sportu poważniej przyłożyć się do dofinansowywania poszczególnych drużyn.
Pod koniec czerwca bieżącego roku zespół Anwilu został wzmocniony Andrzejem Plutą juniorem. Jakie są mocne elementy koszykarskiego rzemiosła, a co jeszcze wypadałoby poprawić w charakterystyce zawodniczej Twojego syna?
Musi poprawić wszystko! Jestem wymagającym ojcem, więc nie pozwalam mu osiąść na laurach. Powtarzam synom, że całe życie muszą doskonalić swój warsztat koszykarski, jeśli chcą rozwinąć się na zawodowstwie. Andrzej junior przez sześć lat występował w Hiszpanii, z czego dwa na zapleczu ACB, wybierano go do najlepszej piątki turnieju Adidas Next Generation, poznał smak debiutu w Realu Betis Sevilla. Jego atuty to warunki fizyczne, defensywa i - najważniejsza cecha - cierpliwość. Oprócz tego, jest uniwersalny i podobnie do mnie występuje na pozycji combo guarda, między “jedynką” i “dwójką”. Musi zbierać doświadczenie, a do tego niezbędne będą minuty na parkiecie.
Drużyna z Włocławka nie zanotowała wymarzonego startu sezonu. Wielu ekspertów narzeka na transfery, brak komunikacji pomiędzy koszykarzami oraz trenerów. Gdzie tak naprawdę leży problem?
Według mnie, sprowadzono zbyt wielu zawodników obwodowych i nie wzmocniono odpowiednio strefy podkoszowej. Niemniej, decyzje personalne pozostawiam sztabowi szkoleniowemu Anwilu. Kiepski początek rozgrywek fatalnie wpływa na morale zespołu, przez co potem trudniej budować ekipę. Liczę na to, że włocławska drużyna się otrząśnie.
Jak myślisz, czy sytuację polepszy powrót MVP finałów 2019, Ivana Almeidy?
Almeida już udowodnił, że jest graczem, który robi różnicę. W ostatnim meczu przebywał na boisku niespełna dwadzieścia minut i zdołał w tym okresie zgromadzić 25 punktów. Polityka transferowa każdego klubu powinna polegać na tym, żeby ściągać do rotacji takich koszykarzy, którzy dadzą drużynie iskrę, zapragną walczyć o trofea. Umowy zawierane z zawodnikami grającymi na pół gwizdka nie mają sensu. To kopanie sobie grobu, gdy stoi się jedną nogą na skórce od banana.
Czego możemy Ci życzyć w dalszej życiowej drodze?
Przede wszystkim zdrowia oraz prawidłowego rozwoju karier moich synów.