TOP20 trenerów reprezentacji Polski. Zwycięzca mógł być tylko jeden. "Michniewicz musi jeszcze poczekać"
W minioną niedzielę opublikowaliśmy pierwszą część zestawienia poświęconego 20 trenerom reprezentacji Polski w latach 1970-2022. Dziś pora na finalną część tego obszernego podsumowania kilkunastu okresów rodzimego futbolu. Zwycięzcę rankingu znamy chyba wszyscy.
Pierwsza część rankingu dostępna TUTAJ.
W wypadku miejsc 20-11 koncentrowaliśmy się na kadencjach dość nieudanych. Zaledwie jeden selekcjoner, który został tam umieszczony, od początku do końca stał za awansem reprezentacji Polski na wielką imprezę, a i tak na nią nie pojechał. To bolesny wniosek, stanowiący jednocześnie wyraźny punkt graniczny między dwiema częściami rankingu. Dziś bowiem czeka nas opowieść o eliminacjach pięknych, udanych, chwilach przełomowych i momentach, gdy byliśmy najlepsi na świecie. No... prawie.
10. Czesław Michniewicz - 9 meczów - 4 zwycięstwa, 2 remisy, 3 porażki (2022 -)
Ustawienie Brzęczka, Sousy i Michniewicza było kwestią najbardziej problematyczną w tym rankingu. Pierwszy osiągnął oczekiwany wynik, ale nie potrafił dotrzeć do piłkarzy. Drugi zaproponował nowe rozwiązania w polskim futbolu, lecz zazwyczaj kończył na tarczy. Ostatni zaś nie prezentuje stylu cieszącego oczy, ale bronią do zwycięstwa z najważniejszymi rywalami oraz wiara samych zawodników, że to faktycznie może się udać. A poparcie kadrowiczów jest rzeczą niejednokrotnie bardziej świętą od papieża.
Na ten moment Czesław Michniewicz ląduje w połowie tego rankingu, co wydaje się sprawiedliwym podejściem do sytuacji. Rozliczać będziemy go po całej imprezie. Na ten moment musi poczekać, bo zbyt dużo w nim sprzeczności. Z jednej strony zwycięstwo ze Szwecją zapisało się w historii naszego kraju, z drugiej zaś dostawaliśmy okrutne lanie od Belgów. Są też wyniki pomiędzy - męczarnie z Chile, zwycięskie boje z Walią lub skromna porażka z Holandią. Oby Meksyk, Arabia Saudyjska i Argentyna pozwoliły myśleć o wycieczce w dół, a nie górę tego zestawienia.
9. Andrzej Strejlau II - 54 mecze - 18 zwycięstw, 22 remisy, 24 porażki (1989 - 1993)
Andrzej Strejlau przybywał do reprezentacji Polski po kadencji skompromitowanego Wojciecha Łazarka. Przybywał również jako ktoś całkiem obcy, bo różnice, jakie dzieliły go od pozostałej części piłkarskiego światka można było mnożyć. Nowy selekcjoner nie pił - a pili wszyscy. Nowy selekcjoner miał bzika na punkcie taktyki - do tej pory sprawę tę potrafiono bagatelizować. Nowy selekcjoner brzydził się korupcją - wiadomo jak było.
Strejlau musiał radzić sobie nie tylko ze zmorą kupczenia spotkaniami. Wiedział, że obecna generacja piłkarzy po prostu odstaje od tego, czym dysponowali Górski, Gmoch, Piechniczek, nawet Łazarek, a młodszych trzyma przy sobie Wójcik. Na zgrupowania trzeba było regularnie powoływać kadrowiczów, bo grono talentów zostało skrajnie ograniczone. Kolejnym problemem okazały się zaś pieniądze - PZPN w przemianę ustrojową wszedł jako związek spłukany. W związku z tym nowy opiekun "Biało-czerwonych" woził zespół nie tylko po całej (dosłownie) Polsce, ale też do Gwatemali czy Egiptu, gdzie kadra z Afryki... odmówiła gry z nami.
Skończyło się na tym, że zaczynając starcia do ME 1992 Strejlau miał na swoim koncie aż 20 meczów, ale na palcach jednej ręki można było policzyć te, które w istocie coś wnosiły. Do zespołu przylgnęło miano cyrku obwoźnego i jest to pod wieloma względami trafne - zawodnicy popisywali się wręcz akrobatyczną zdolnością, aby tylko wymknąć się spod obserwacji selekcjonera i pójść w tango.
Przy Wójciku uczepionym pleców, przy Kowalczyku, który rzucił kadrę, bo Legii odebrano mistrzostwo, przy pożyczaniu strojów od HSV i doszywaniu orzełków udało się jednak wykręcić Strejlauowi garść wyników cokolwiek przyzwoitych. W walce o wspomniane Euro niestraszna nam była Anglia i gdyby nie pudło Szewczyka (słynne "Aj, Jezus Maria" Szpakowskiego narodziło się właśnie wtedy), to prawdopodobnie my walczylibyśmy w turnieju finałowym. W eliminacjach do MŚ 1994 również zaczęliśmy dobrze - remisy z Turcją i Holandią przyjęto pozytywnie. Wszystko zaczęło psuć się później - Furtok ratował nas z San Marino, w Londynie rozbili nas Anglicy, a porażka z Norwegią zakończyła dziwną i trudną erę Andrzeja Strejlaua. Selekcjonera, który, zdaniem między innymi Janusza Basałaja, został wybrany zbyt późno.
- Najbardziej żałuję tego, że w tamtym czasie nie mogłem mieć takich warunków, jak trenerzy narodowi za prezesur Laty i Bońka - stwierdził były selekcjoner w książce "On, Strejlau".
8. Jacek Gmoch - 27 meczów - 17 zwycięstw, 3 remisy, 7 porażek (1976 - 1978)
Stwierdzenie, że Jacek Gmoch był selekcjonerem niechcianym, stanowiłoby znaczne nadużycie. Niemniej "Orły Górskiego" nie miały dobrego stosunku do byłego asystenta trenera Kazimierza - poszło o wcześniejsze rzucenie kadry w sposób nieelegancki - a antypatia nie zniknęła nawet po latach. Doszło do tego, że gdy Gmoch przypisywał sobie sukcesy reprezentacji z 1974 roku, wystosowano oficjalne pismo, w którym postawę szkoleniowca określono jako chamską oraz butną.
W tej atmosferze trudno było wierzyć w to, że uda się powtórzyć rezultaty, które osiągał wielki poprzednik Gmocha. Tak też się stało, bo chociaż "Biało-czerwonym" udało się zakwalifikować na kolejne z rzędu mistrzostwa świata, to wielkiego święta nie było. Były natomiast fety mniejsze, ponieważ na samym starciu kadencji zaskakująco pokonaliśmy Portugalię (2:0), ofensywnie zagraliśmy z Cyprem (5:0), a także wyszliśmy jako zwycięzcy z dwumeczu z Danią, która przechodziła wówczas piłkarską rewolucję.
Niemniej ówczesnej kadrze zarzucano, że brakuje jej polotu i finezji, jakie selekcjoner obiecywał. Drużyna narodowa w istocie grała w sposób bardziej wyrachowany i zachowawczy, co widoczne było już na mundialu w 1978, szczególnie w spotkaniach z RFN (0:0) i Tunezją (1:0). Ostateczną klęską - bo za taką przyjmowano tamten rezultat - stało się zaś pamiętne spotkanie z Argentyną (0:2). Bo chociaż później Polska zagrała jeszcze dwa spotkania, to właśnie starcie z "La Albiceleste" przyjęto za swoisty kres marzeń o medalu.
- Wyczailiśmy, że na plakatach drużyny Gmoch zawsze chciał się podpisać wyżej niż Strejlau, więc namawialiśmy pana Andrzeja, żeby podpisywał się jak najwyżej. Jacek musiał nieźle kombinować, jak tu się zmieścić ze swoim autografem - tak o charakterze Gmocha opowiadał Tomaszewski w "Przeglądzie Sportowym".
7. Ryszard Kulesza - 31 meczów - 15 zwycięstw, 7 remisów, 9 porażek (1978 - 1980)
Ocenienie drużyny Ryszarda Kuleszy jest trudne, bo chociaż na stanowisku spędził dwa lata, to nie pojechał na żaden wielki turniej. A jednak w rankingu jest stosunkowo wysoko, bo i wyniki do najgorszych nie należały. W gruncie rzeczy jednym z największych zarzutów, jakie można skierować do następcy Jacka Gmocha jest to, że cieszył się opinią człowieka... zbyt grzecznego. Człowieka, który nie jest w stanie zapanować nad coraz bardziej rozpasanymi kadrowiczami.
Po nieudanych eliminacjach do Euro 1980, zawodnicy Kuleszy zaczęli szczekać na dziennikarzy. Dosłownie. Większym echem odbiła się afera na Okęciu, która z jednej strony poskutkowała zawieszeniem dla Bońka, Młynarczyka, Żmudy, Terleckiego i Smolarka, a z drugiej zakończyła przygodę cenionego trenera. Zespół poprowadził jeszcze w spotkaniu z Maltą - "Biało-czerwoni" wygrali wówczas 2:0, dzięki czemu Kulesza jest uznawany za współautora awansu ma MŚ 1982.
Jest to jednak stosunkowo małe pocieszenie. Jego głównym celem była przecież promocja na wspomniane mistrzostwa Europy. Zabrakło niewiele - w decydującym spotkaniu z Holandią prowadziliśmy nawet 1:0, ale ostatecznie pogrążyli nas Stevens. Skończyło się na remisie 1:1, premiującym "Oranje". Wcześniej zaś doszło do meczu, który zadziwił wielu. 18 kwietnia 1979 roku przegraliśmy z NRD (1:2), co było na tyle szokującym wynikiem, że szybko pojawiły się pogłoski o otruciu kadrowiczów. W konsekwencji tego Antoni Piechniczek, gdy już objął reprezentację, woził za naszą zachodnią granicę własną... wodę.
Niemniej po latach można Ryszardowi Kuleszy oddać, że Polacy, chociaż niesforni, zostali przez niego przygotowani taktycznie. Drużynę z Beneluksu, która przecież chwilę wcześniej zdobyła wicemistrzostwo świata, najpierw pokonaliśmy, a następnie z nią zremisowaliśmy. "Biało-czerwonym" niestraszni okazali się też Hiszpanie (2:1), Brazylijczycy (1:1), czy Włosi (2:2). Nie ma wątpliwości, że to nie wyniki zwolniły jednego z najbardziej eleganckich selekcjonerów.
- To był krystaliczny człowiek, bez wad, nie miał wrogów. O wysokiej kulturze i takcie. Był trochę za miękki jak na trenera, co czasami niektórzy wykorzystywali - powiedział Jerzy Kralczyński, honorowy prezes Polonii, cytowany przez "Gazetę Krakowską".
6. Władysław Jerzy Engel - 29 meczów - 12 zwycięstw, 9 remisów, 8 porażek (2000 - 2002)
Gdy Janusz Wójcik opuszczał fotel selekcjonera, jednym z głównych kandydatów do objęcia stanowiska był Franciszek Smuda. Jak to jednak zwykle w naszym futbolu bywało, szansa przeszła mu koło nosa i ostatecznie postawiono na kogoś innego. Konkretniej rzecz ujmując na Władysława Jerzego Engela, który osiągał fantastyczne wyniki w Polonii Warszawa, gdzie zresztą błyszczał Emmanuel Olisadebe, postać kluczowa dla ówczesnej reprezentacji Polski.
Nowy szkoleniowiec miał sporo czasu na przygotowanie drużyny do eliminacji mistrzostw świata 2002. "Biało-czerwoni" rozegrali wówczas sześć towarzyskich spotkań i... można było się załamać. Porażki z Hiszpanią, Francją i Holandią można było jeszcze jakoś zrozumieć, bo nadal byliśmy traktowani dość peryferyjnie, ale do tego doszły jeszcze remisy z Węgrami, Finami oraz Rumunami. Przed wyjazdem do Kijowa, gdzie czekała Ukraina napędzana gwiazdami lokalnego Dynama, byliśmy skazywani na porażkę.
A jednak Engel, który na samym starcie podkreślał, że w jego zespole będzie się liczył przede wszystkim charakter, był w stanie dotrzeć do piłkarzy. Mecz z Ukrainą był pierwszym udanym za jego kadencji, żeby nie powiedzieć - meczem wybitnym. Dwukrotnie błysnął "Oli", raz świetnie pokazał się Kałużny. Gospodarze odpowiedzieli tylko trafieniem Szewczenki, a my wskoczyliśmy na falę wznoszącą. Unosiliśmy się na niej przez właściwie całe eliminacje.
Niestraszne nam były norwescy napastnicy z Premier League, zmrożone boiska Walii lub budujący swoją pozycję Szwajcarzy. Polacy szli jak burza i zatrzymał ich dopiero kac. Przegrali 1:4 z Białorusią, gdy po ostrej balandze związanej z przełamaniem klątwy Piechniczka ledwo trzymali się na nogach. Nikt ich jednak wówczas nie winił, bo pod każdym względem byli bohaterami. Nie było nas na wielkim turnieju od 1986 roku, a teraz wskoczyliśmy na mundial jako najlepsza ekipa w Europie.
Tamtych wydarzeń ostatecznie nie zepsuły nawet fatalne finały. Mieliśmy "perfekt" 20 minut z Koreą, Portugalia rozsmarowała nami boisko, zaś z USA poniekąd rezerwowy skład zaprezentował się świetnie i wygrał 3:1. Jerzy Engel odchodził z kadry jako pokonany, lecz wcześniej zdołał sobie wypracować silną pozycję. W pełni zasłużenie, bo to dzięki jego drużynie można się wreszcie było zakochać w "Biało-czerwonych".
5. Paweł Janas - 51 meczów - 31 zwycięstw, 6 remisów, 14 porażek (2002 - 2006)
Po imponującej kadencji Jerzego Engela lejce reprezentacji chwycił samozwańczy jeździec - Zbigniew Boniek. Skończyło się dramatem z Łotwą, ewakuacją i prędką nominacją dla Pawła Janasa. Szkoda, że ceniony szkoleniowiec nie wskoczył na stanowisko wcześniej, bo już w walce o EURO pokazał, że jego drużyna nie jest złożona z chłopców do bicia. Jasne, dwukrotnie przegraliśmy ze Szwedami, ale były też cztery punkty w rywalizacji z Węgrami i pewne zwycięstwo nad San Marino. Gdyby nie osławiona wpadka, spokojnie moglibyśmy myśleć o wyjeździe na wielki turniej.
Zamiast tego Janas otrzymał szansę do mozolnego budowania drużyny. Między towarzyskim starciem z Włochami (3:1!), a początkiem eliminacji w Irlandii Północnej (3:0) minęło 10 miesięcy. W tym czasie selekcjoner sprawdzał, testował, zmieniał, rezygnował, rotował. Z kadrą pożegnał się między innymi Olisadebe. Wymownym dla tego okresu jest fakt, że w całej kadencji Janasa zawodnikiem z największą liczbą występów jest Kamil Kosowski (75% możliwych spotkań). W wypadku drużyny Engela mówimy o 90% Michała Żewłakowa.
Uważnie przebadana kadra przystąpiła więc do eliminacji z jasnym celem. Musiał być awans, niezależnie od okoliczności. I trzeba przyznać, że selekcjoner wraz z zawodnikami zrealizowali ten cel właściwie bezbłędnie. Frankowski, Żurawski, Szymkowiak, przywrócony Kałużny, Krzynówek - wszyscy grali doskonale, wszyscy się przysłużyli. Bramki zdobywaliśmy bezpośrednio z rzutów rożnych, Azerbejdżan spraliśmy na kwaśne jabłko, poza Anglią wygraliśmy wszystkie (!) mecze. Grupę kończyliśmy mając jeden punkt mniej niż "Synowie Albionu".
- Chcę odpowiadać za rezultaty, nie za bałagan. Czarodziejem nie jestem. To jest reprezentacja Polski, a nie targowisko z jajkami - mówił wówczas Janas.
Targowiskiem okazały się jednak same mistrzostwa. Może zagraliśmy lepiej niż Katar, ale łączy nas to, że w meczu otwarcia nie istnieliśmy z Ekwadorem. Później zaś porażka z Niemcami - niby 0:1, ale gdyby nie Boruc, byłoby znacznie gorzej. Na koniec wymęczone 2:1 z Kostaryką, które drużyny uratować już nie mogło. To nie jest tak, że mundial uratowaliby nam niepowołani Dudek czy Frankowski. Zabrakło wielu innych czynników. To nie była ta sama drużyna, co w eliminacjach.
4. Leo Beenhakker - 47 meczów - 22 zwycięstwa, 13 remisów, 12 porażek (2006 - 2009)
Długo polska piłka czekała na zagranicznego selekcjonera. Ale jak już się doczekała, to dostała... cudotwórcę. Leo Beenhakker taką etykietkę otrzymał już w momencie zakończenia pracy z Trynidadem i Tobago, które posłał na pierwszy i jedyny mundial w historii. W wypadku "Biało-czerwonych" miał odczarować EURO. Spoiler - udało mu się to, a przecież awans na tę imprezę był znacznie trudniejszy niż obecnie. Do tego wiekowy Holender dysponował składem, który, delikatnie rzecz ujmując, nie powalał na kolana.
Beenhakker potrafił być irytujący, ale należy mu oddać, że kilka postaci w polskim futbolu zbudował, a kilka stworzył na własny użytek. W jego drużynie szansę otrzymało 91 zawodników, a przekrój był pełen - od Adama Dancha, przez Grzegorza Krychowiaka, Roberta Lewandowskiego, Adama Kokoszkę, a skończywszy na Grzegorzu Bronowickim, czy Radosławie Matusiaku, który błysnął, strzelił siedem goli i zgasł.
"Biało-czerwoni" do życia budzili się w bólach, ale ostateczny efekt nie rozczarował nikogo. W końcu to właśnie za kadencji "Leo" mieliśmy słynne boje z Portugalią, a także Belgami. Holender nic nie robił sobie z tego, że już po trzech meczach miał nóż na gardle i musiał walczyć o posadę. Ze starcia wyszedł obronną ręką, zajął ostatecznie pierwsze miejsce w grupie, a przecież byli tam jeszcze Serbowie. Beenhakker w eliminacjach o EURO dokonał cudu, a na to, co stało się później, lepiej spuścić zasłonę milczenia, zza której nieśmiało wychyli się prezes Lato zwalniający selekcjonera w wywiadzie telewizyjnym.
- Jako trener i ekspert piłkarski to geniusz, któremu nigdy nie dorównam, ale jako człowiek nie istnieje - stwierdził w "Przeglądzie Sportowym" skonfliktowany z Holendrem Antoni Piechniczek.
3. Adam Nawałka - 50 meczów - 26 zwycięstw, 15 remisów, 9 porażek (2013 - 2018)
Kolejny z selekcjonerów, który miał po prostu komfort w budowaniu swojej drużyny. A to, podobnie jak w wypadku Janasa, przyniosło oczekiwany skutek. Po ciężarach w pierwszych spotkaniach, testowaniu zawodników ligowych i ogólnie posępnemu stylowi przyszedł w końcu mecz z Niemcami. Ale nie ten najważniejszy, wszak 13 maja 2014 roku zremisowaliśmy bezbramkowo w Hamburgu, co przyjęto za dobry prognostyk, nawet jeśli obie drużyny wystąpiły w mocno eksperymentalnym składzie.
Niedługo później - bo w maju tamtego roku - ponownie stanęliśmy w szranki w starciu z naszym zachodnim sąsiadem. I ponownie nie było wstydu - udało nam się napisać historię. Być może nieco szczęśliwe, być może z nieoczywistymi bohaterami w roli głównej. Być może to Niemcy przeważali. Ale kogo to wówczas obchodziło? Pierwszy raz w historii pokonaliśmy tę drużynę, liczyło się tylko to. Gole Mili oraz Milika zapisały się na zawsze w historii naszego futbolu, podobnie jak Adam Nawałka. Smaczku dodawał fakt, że był to mecz o punkty - z tej perspektywy być może dobrze, że lata wcześniej nie udało się Smudzie, który grał o pietruszkę.
Rozpędzeni "Biało-czerwoni" pewnie przeszli przez eliminacje (pokonali ich tylko Niemcy) i awansowali na trzecie EURO z rzędu. Impreza, która kiedyś była naszym snem niedoścignionym, nagle stała się codziennością. Pod wodzą ówczesnego selekcjonera zdołaliśmy jednak pewną kwestię odczarować - wreszcie nie byliśmy przelotnymi gośćmi, lecz pełnoprawnym uczestnikiem. W fazie grupowej wyszarpaliśmy punkty Irlandii oraz Ukrainie, natomiast z Niemcami - mimo remisu - zagraliśmy jeszcze pewniej niż w Gdańsku.
W gruncie rzeczy tamto EURO było dla nas wydarzeniem magicznym. Przejście Szwajcarii wzbudziło w narodzie nastroje wręcz euforyczne, podobnie jak pierwsze minuty spotkania z Portugalią. Jedna z naszych akcji, skonstruowana jeszcze w pierwszej połowie, była czymś, czego polscy piłkarze nie pokazywali być może od połowy lat 80. Nawałka naprawdę sprawił, że reprezentacyjna piłka odżyła. Nie zmieniła tego nawet słaba końcówka kadencji, zakończona meczem z Japonią, od którego bolały oczy i serce. Przede wszystkim to drugie.
- Adam tego nie powiedział, dlatego powiem ja: na tym stadionie pokonaliśmy Niemcy, awansowaliśmy na mistrzostwa Europy, awansowaliśmy na mistrzostwa świata. Po karierze piłkarskiej, którą skończyłem wiele lat temu, popłakałem się tylko raz, po jednym meczu. Właśnie po wygranej z Niemcami. Adam, nigdy ci tego nie zapomnę - powiedział Zbigniew Boniek, gdy żegnał selekcjonera w 2018 roku.
2. Antoni Piechniczek I - 59 meczów - 23 zwycięstwa, 17 remisów, 19 porażek (1981 - 1986)
Na początku lat 80. kadra znajdowała się w momencie nieciekawym. Mistrzostwa świata w 1978 roku zostały uznane za nieudane, na EURO nie udało się awansować, a do tego dochodziły kłopoty wychowawcze z aferą na Okęciu na czele. PZPN miał wówczas do wyboru nawet pięciu kandydatów, a ostatecznie postawił na Antoniego Piechniczka. Szkoleniowca z Chorzowa, który znany był nie tylko ze swojej taktyki, ale też twardej ręki. A tamta drużyna tego zdecydowanie potrzebowała.
Nowy selekcjoner ustawił swoich podopiecznych do pionu i kontynuował eliminacje zaczęte przez Ryszarda Kuleszę. Świetnie poradził sobie z NRD (1:0, 3:2) i rozbił Maltę (6:0), dzięki czemu awansowaliśmy na kolejny mundial. Wówczas jednak traktowano to jako formalność i prawdziwym testem dla Piechniczka miały być same finały. Istotnym jest, że w sukces "Biało-czerwonych" powątpiewano, bo o ile mecze o punkty wypadały nieźle, o tyle towarzysko polegliśmy z RFN, Portugalią czy Hiszpanią, czyli rywalami z wyższej półki.
Wyjazd na Półwysep Iberyjski szybko zaczął jawić się jako koszmar. Remis z Włochami przyjęto z umiarkowanym optymizmem, ale już strata punktów przeciwko Kamerunowi sprawiła, że Piechniczek miał przygotowaną taczkę. Wszyscy spodziewali się wynik słabego, co najwyżej powtórzenia rezultatu Gmocha ż MŚ 1978. Wówczas jednak Piechniczek ponownie zaskoczył - gdy jego drużyna znalazła się nam musiku, to rozbiła Peru 5:1 i, korzystając z potknięcia Włochów, zajęła pierwsze miejsce w grupie.
Drugą fazę przeszliśmy koncertem Bońka i ostrym, twardym meczem przeciwko ZSSR. Wkroczyliśmy wówczas do półfinału, a tam czekał nasz grupowy rywal. Przybysze z Półwyspu Apenińskiego zdołali się już wówczas przebudzić, byli po prostu lepsi. Przegraliśmy 0:2, ale koniec końców zdobyliśmy przecież medal. W atrakcyjnym spotkaniu pokonaliśmy Francuzów 3:2 i fakt, że "Trójkolorowi" wystawili dość rezerwowy skład nie ma żadnego znaczenia.
Pozycja kwestionowanego przecież Piechniczka znacząco wzrosła i nie zmieniły jej nawet fatalne eliminacje do ME 1984, gdzie w grupie byliśmy jedynie lepsi od Finlandii. Selekcjoner otrzymał szansę kontynuowania pracy z drużyną i był to pomysł dobry, chociaż nie obyło się bez szczęścia. Bezpośredni awans na mundial wywalczyliśmy kosztem Belgów, z którymi raz przegraliśmy, a raz zremisowaliśmy. "Czerwone Diabły" zaliczyły jednak gigantyczną wpadkę w Albanii (0:2), co miało dla nich bolesne konsekwencje.
My zaś mogliśmy się cieszyć z kolejnego mundialu. Nikt wówczas nie przewidywał, że będzie to ostatnia wielka impreza w ciągu 26 lat. W 1986 zespołowi Piechniczka udało się przebić do 1/8 finału, ale tam czekała już Brazylia, która nie pozostawiła "Biało-czerwonym" jakichkolwiek złudzeń. Chociaż porażka 0:4 nie była może najbardziej sprawiedliwym wynikiem, to obrazowała postępującą korozję tamtej drużyny. Nie ma co jednak udawać, że gdyby ktoś zdawał sobie sprawę z konsekwencji odejścia Piechniczka, to ten pewnie dalej piastowałby swoje stanowisko.
- Absolutnie jestem daleki od kreowania jakiejś atmosfery, można powiedzieć, goryczy i załamania. Muszę powiedzieć, że w tych ostatnich czasach trzy razy uczestniczyłem w mistrzostwach świata i raz przeżywałem to jako kibic w 1974 roku. Polska reprezentacja zajęła w tym czasie dwa razy trzecie miejsce, raz od piątego do ósmego i raz, czyli dzisiaj, odpadliśmy w 1/8 finału. Jeżeli w następnych czterech kolejnych edycjach mistrzostw świata osiągniemy podobny sukces, będzie to satysfakcja zarówno dla nas sportowców trenerów, działaczy i przede wszystkim dla kibiców w Polsce - powiedział Boniek w pamiętnym wywiadzie dla państwowej telewizji.
1. Kazimierz Górski - 65 meczów - 36 zwycięstw, 12 remisów, 17 porażek (1970 - 1976)
Zwycięzca mógł być tylko jeden. W gruncie rzeczy mówimy o postaci pomnikowej dla historii polskiego sportu, człowieku, który przyczynił się do rewolucji piłki nożnej w naszym kraju. Kazimierz Górski przejmował reprezentację już jako człowiek doświadczony, mający pewne pojęcie na temat prowadzenia drużyny narodowej, gdzie działał wspólnie między innymi z Ryszardem Koncewiczem. Jego solowa kadencja pokazała, że był jednym z najwybitniejszych szkoleniowców, jacy kiedykolwiek pracowali w Polsce.
W końcu to właśnie Górski poprowadził nas do zwycięstwa na igrzyskach olimpijskich - jasne, nieco oszukiwaliśmy, naginaliśmy przepisy, graliśmy zawodowcami. Później jednak nie było już żadnego ale, bo na mundialu w 1974 roku naprawdę należeliśmy do światowej czołówki futbolu. Być może byliśmy nawet najlepszą drużyną tamtego turnieju, co przecież potwierdzali nasi bezpośredni rywale. "Biało-czerwoni" prezentowali wówczas futbol kompletny, uzupełniający się, a sam selekcjoner wciąż szukał kwestii, które można poprawić. Dbał o to, żeby do zespołu wciąż dopływała świeża krew. Warunek był prosty - musiałeś być najlepszy.
Górski nigdy nie szukał futbolu niedopasowanego do swoich piłkarzy, zwracał na to uwagę choćby Grzegorz Lato, motor napędowy drużyny. Głównym atutem przyszłego prezesa PZPN była szybkość i na tej szybkości właśnie miał bazować w większości spotkań. Nie szukał dryblingów, sztuczek technicznych, a trener go za to nie rugał. Tak było z większością zawodników, a że trafiło się nam wówczas pokolenie genialne, które w dodatku dysponowało imponującą wydolnością, to i wyniki należały do rewelacyjnych.
Jeśli dopatrywać się minusów tej kadencji, to przede wszystkim należy wymienić brak awansu na EURO oraz... spotkanie na Wembley. Przeszło ono do historii jako najbardziej rozpoznawalne spotkanie reprezentacji Polski, a w gruncie rzeczy było meczem słabym. Kadrowicze nie wykonywali poleceń selekcjonera, który przecież nie chciał, aby ci okopali się dookoła swojego pola karnego. Niemniej wywalczyliśmy wówczas bezcenny remis, który jest pamiętany znacznie lepiej niż styl. Styl, odbiegający w sposób skrajny od tego, jak kadra Górskiego grała przez większość swojego złotego okresu.
- Jedni rodzą się do skrzypiec, inni do munduru. Ja urodziłem się dla piłki - mówił sam trener.
Podkreślić przy tym należy, że chyba nigdy później (ani nigdy wcześniej) kadra nie miała głównodowodzącego, który w taki sposób dogadywałby się z piłkarzami. Z jednej strony Kazimierz Górski nie był aż takim tyranem jak wspomniany Ryszard Koncewicz, z drugiej zaś potrafił odstawić od drużyny niesfornego Adama Musiała. To też świadczy o tym, jakim warsztatem dysponował. Bo bycie selekcjonerem to nie tylko taktyczna mądrość.