To nie są leszcze, Stefan. Rywal Lecha Poznań pełen atutów. W grupie pobił go tylko klub z Premier League

Lech Poznań nie ma prawa narzekać na losowanie 1/8 finału Ligi Konferencji. Ale lekceważenie szwedzkiego Djurgarden byłoby w najlepszym razie nieroztropne. To drużyna o dużej jakości, co zdołała udowodnić właśnie w międzynarodowych rozgrywkach.
Lech Poznań nie będzie pierwszym polskim klubem, który zmierzy się z Djurgarden. W gruncie rzeczy ekipa ze Skandynawii jest dla naszego futbolu przeciwnikiem historycznym, bo pierwszym w dziejach europejskich zmagań. W 1955 roku ze Szwedami grała Gwardia Warszawa - najpierw udało jej się wyrwać bezbramkowy remis, ale w rewanżu w Szwecji triumfowali gospodarze. Skończyło się na 4:1, a jedynego gola dla stołecznej drużyny strzelił Krzysztof Baszkiewicz, w owym czasie przebijający się do reprezentacji "Biało-czerwonych".
W kolejnych latach mieliśmy od "Jaernkaminerna" pewną przerwę, która wcale nie wynikała z tego, że klubowi wiodło się słabiej. Od 1959 do 1967 Djurgarden zdobyło trzy tytuły mistrzowskie i dwa wicemistrzostwa. Niemniej dopiero medal wywalczony w rozgrywkach 1966 poskutkował awansem do pierwszej rundy Pucharu Europy Mistrzów Krajowych i starciem z polskim zespołem, a konkretnie z napędzanym gwiazdami Górnikiem Zabrze. Drużyna Gezy Kalocsaya w domowym spotkaniu wygrała aż 3:0 (1:0), a w drugim meczu dopięła swego wynikiem 1:0 (1:0).
- Szwedzi niczego więcej, poza remisem, a później przegraną różnicą jednej bramki nie pragnęli. Zostawili w przodzie, można powiedzieć na pastwę losu Lindmana z Magnussonem, szukali od czasu do czasu luki w liniach zaporowych zabrzan w większym liczebnie składzie, ale Ich głównym celem była straż przed bramką Peterssona. Nie zaniechali tej taktyki do końca, licząc widocznie, że Lubański, Lentner i Musiałek będą mieli wciąż źle nastawione celowniki. Przeliczyli się i ponieśli za to karę. Frontalny atak górników, ciągłe zmiany pozycji, dziesiątki dośrodkowań na pole karne i jego najbliższe okolice do tego stopnia wyczerpały zapas energii obrońców, że w końcówce nie byli już w stanie skutecznie się bronić. Musieli skapitulować - pisał wówczas katowicki "Sport".
Główną gwiazdą tamtej rywalizacji był Włodzimierz Lubański, który w dwumeczu zdobył dwie bramki. Sezon 1967/68 był zresztą dla śląskiej drużyny historyczny, bo zwycięski pochód zatrzymał dopiero wielki Manchester United w ćwierćfinale. Warto dodać, że "Czerwone Diabły" triumfowały wtedy w całych rozgrywkach. W finale udało im się rozbić Benfikę - dwa gole strzelił Bobby Charlton, po jednym dołożyli George Best i Brian Kidd.
Kończąc tę krótką opowieść o czasach minionych, możemy po prostu wyrazić nadzieję, że Lech pójdzie drogą Górnika, a nie Gwardii. Chociaż absurdalnie łatwo z pewnością nie będzie.
(Prawie) Powtórka z rozrywki
Drużynie Johna van den Broma znowu przyjdzie zmierzyć się z rywalem wyjątkowym, przy czym jest to wyjątkowość dość specyficzna, bo znana już choćby ze spotkań z Bodo/Glimt. Oczywiście, Norwegowie i Szwedzi to nie są te same zespoły, ale są punkty wspólne. Po pierwsze - "Kolejorza" czeka kolejna potyczka na sztucznej murawie. Wyłożony niedawno "dywan" na stadionie Djurgarden to jeden z najnowocześniejszych, ale - jak to zwykle w takich wypadkach bywa - bardziej premiuje on gospodarzy niż drużyny przyjezdne. Lech ma jednak już pewne doświadczenie i obycie, niemniej szczególnie ważny jest pierwszy mecz - na Bułgarskiej trzeba wyrobić sobie konkretną zaliczkę. Najlepiej taką jak Górnik niespełna 60 lat temu.
- Sztuczna murawa w Skandynawii to temat rzeka. Szczególnie, że można wyróżnić jej kilka odmian. Ta w Sztokholmie znacznie różni się od tej, którą Lech poznał w Norwegii. Szwedzi wyprzedzili nieco Norwegów i zastosowali bardzo ekologiczną mieszankę, która znacznie bardziej przypomina zwykłą trawę. Wspomniane zacięcia oraz inne urazy motoryczne są więc tutaj bardzo ograniczone. Filip Szymczak podkreślał, że w Bodo piłka chodziła bardzo szybko - tutaj nie będzie takiego "problemu". Poza tym, Lech poznał nawierzchnię Tele2 Areny już podczas starcia z Hammarby i wówczas poradził sobie naprawdę dobrze - mówi nam Maciej Szełęga z "Weszło", ekspert od skandynawskiej piłki.
Po stronie Lecha stoi zaś terminarz. Przynajmniej pozornie. Urzędujący mistrzowie Polski nie mogą narzekać na to, że są pozbawieni rytmu meczowego. Po historycznym spotkaniu z Bodo/Glimt zagrali ze Śląskiem Wrocław (1:2), a w najbliższej perspektywie mają jeszcze piątkowe (3 marca) spotkanie z Lechią Gdańsk. Później sześć dni na regenerację i starcie z Djurgarden. Sytuacja komfortowa, bo, poza niezbywalnym ryzykiem kontuzji, van den Brom może spokojnie przygotować ustawienie zespołu, przetestować kilka pomysłów w meczach o stawkę.
Jest też jednak druga strona medalu, bo - wbrew pozorom - to nie tak, że Szwedzi przystąpią do rywalizacji z marszu, bez żadnego rozruchu. Chociaż lokalna liga jeszcze nie wystartowała, to przecież Djurgarden gra już w krajowym pucharze, a także zaliczyło serię meczów towarzyskich.
- Moim zdaniem terminarz premiuje tutaj Djurgarden. DIF ma za sobą bardzo udaną kampanię w fazie grupowej Ligi Konferencji, całkiem nieźle spisywało się w sezonie przygotowawczym, a teraz powoli rozkręca się w Pucharze Szwecji. To dobry układ, szczególnie gdy wprowadzasz do drużyny nowych graczy - np. cenionego w Allsvenskan snajpera, Olivera Berga. W przypadku Lecha sprawa jest dużo bardziej złożona, co potwierdził ostatni mecz ze Śląskiem Wrocław. Jedno jest pewne - w Dju nie mają aż takich problemów z rotacją. Ciężko więc liczyć na sabotaż pokroju Citaiszwiliego we Wrocławiu. Warto jednak nadmienić, że o terminarzu zawsze wspomina się trochę pod tezę. Jeżeli Szwedzi wygrają, zapewne argument z terminarzem będzie przytaczany jako jeden z pierwszych. To działa w obie strony - przekonuje Szełęga.
Pokaz ambicji
Przede wszystkim jednak Djurgarden jest groźne, jeśli idzie o sam aspekt sportowy. Szwedzi pokazali klasę w fazie grupowej Ligi Konferencji Europy, gdzie wygrali wewnętrzną rywalizację. Z jednej strony nie mieli tam przeciwnika na poziomie Villarrealu, ale z drugiej poradzili sobie z silnymi przecież Molde, Gentem i kwiatkiem u kożucha w postaci Shamrock Rovers. Znamienny jest przy tym fakt, że ekipa ze Skandynawii miała aż osiem punktów przewagi nad drugimi Belgami. Podopieczni Kima Bergstranda, pracującego z zespołem od 2019 roku, nie przegrali żadnego meczu. Jakby tego było mało, wygrali wszystkie spotkania domowe. Stracili w nich cztery bramki, ale zdobyli aż osiem.
Na dobrą sprawę jedyną wpadką w wykonaniu był wyjazd do Irlandii. Traktowane z góry Shamrock postawiło twarde warunki i zdołało wywalczyć bezbramkowy remis. Właśnie - wywalczyć, a nie wyszarpać. Chociaż koniec końców drużyna z Wysp zajęła ostatnie miejsce w grupie, to w pierwszym spotkaniu zdołała narzucić Szwedom swoje warunki - oddawała więcej celnych strzałów i gdyby nie dwie świetne interwencje Aleksandra Vasyutina gospodarze mogli nawet odnieść zaskakujące zwycięstwo.
Niemniej, pierwszy etap międzynarodowych pucharów był dla Djurgarden świetnym doświadczeniem i pokazem siły. A także powiewem świeżego powietrza, bowiem nigdy wcześniej zespołowi ze Sztokholmu nie udało się przejść przez fazę grupową. Potencjalny awans do ćwierćfinału jawi się zatem jako swoiste spełnienie marzeń, na które w Skandynawii liczy wiele osób. Należy pamiętać, że z wyników piątkowego losowania cieszył się nie tylko Lech, ale też ich rywal z północy. Sytuację opisywaliśmy już TUTAJ.
- Zdecydowanie, to był naprawdę duży sukces. W fazie grupowej LKE jedynie West Ham poradził sobie nieco lepiej (18 vs 16 punktów) - to mówi samo za siebie. Jak do tej pory, DIF miało jednak szczęście w losowaniu i uniknęło kilku starć z europejską czołówką. Poniekąd Szwedzi cieszyli się więc z wylosowania Lecha, ale nastroje po obydwu stronach są dosyć podobne - twierdzi Szełęga.
Niewygodny styl
W teorii o sposobie gry ekipy Bergstranda najlepiej mógłby opowiedzieć Jesper Karlstroem. 27-latek większość kariery spędził w ojczyźnie, a od 2015 roku do 2021 był związany właśnie z Djurgarden. Doczekał się nawet opaski kapitańskiej, uzbierał ponad 170 meczów. Szkopuł w tym, że w ciągu dwóch lat, które minęły od transferu pomocnika na Bułgarską, zespół ten przeszedł kompletną metamorfozę. Jak skrupulatnie wyliczyło "TVP Sport", w obecnej kadrze pucharowego rywala "Kolejorza" znajdziemy tylko czterech zawodników, którzy grali razem z Karlstroemem. Do tego należy doliczyć jeszcze szkoleniowca, ale nietrudno zgadnąć, że taktyka znacząco się zmieniła w związku z niemałą przecież rewolucją kadrową.
- DIF jest drużyną bardziej defensywną, a już na pewno znacznie bardziej wyrachowaną niż Glimt. Nie oznacza to jednak, że ich ofensywę trzeba lekceważyć. W ataku mają jednego z moich ulubionych skandynawskich piłkarzy - Magnusa Erikssona (który po powrocie ze Stanów bryluje w lidze), czy też przebojowego Joela Asoro. Pomimo tego, na początku eliminacji ich styl był mocno krytykowany, ale koniec końców, prostymi środkami udało im się dotrzeć do celu. W fazie grupowej wyglądało to już dużo lepiej. Wystarczy tylko spojrzeć na mecz z Gent czy nawet bramkę Victora Edvardsena z Apoelem w ostatniej rundzie. Cudo. No i jeszcze jedno - DIF ma też bardzo silne zaplecze "kibicowskie". Jestem pewien, że ich oprawy zrobią na nas niemałe wrażenie - mówi Szełęga.
Obecnie za największą gwiazdą drużyny można uznać wspomnianego Asoro. Zawodnik, który szerszą popularność w Polsce zyskał zapewne dzięki serialowi "Sunderland: 'Til I Die", to podstawowy atakujący "Jaernkaminerna". 23-latek zdołał już błysnąć w międzynarodowych rozgrywkach - w eliminacjach zdobył pięć bramek, natomiast w fazie grupowej dorzucił dwa trafienia i dwie asysty. Trudno porównywać ten dorobek do Mikaela Ishaka, będącego regularnie wychwalanym także w zagranicznych mediach, ale dynamiczny Asoro pozostaje głównym zagrożeniem dla defensywy zespołu van den Broma.
Były gracz Swansea charakteryzuje się balansowaniem na granicy spalonego, a następnie wykorzystywaniem swojej imponującej szybkości. Tłumaczy to sposób gry Djurgarden, który jest stosunkowo prosty, ale też zabójczo skuteczny. Szwed regularnie otrzymuje podania za linię obrony rywala, co pozwala mu na ściganie się z defensorami, odstającymi pod względem motorycznym. W tej kwestii mało kto może mu dorównać, dzięki czemu, dokładając do tego więcej niż przyzwoite wykańczanie w sytuacjach sam na sam, młody piłkarz zdobył już łącznie 17 bramek i dorzucił dziesięć asyst. Naprawdę dobry wynik, szczególnie, gdy mówimy o skrzydłowym, który do środka "jedynie" zbiega, a nie koncentruje tam obecność przez kilkadziesiąt minut meczu.
Poza Asoro wyróżnia się także wspomniany Magnus Eriksson, etatowy wykonawca stałych fragmentów gry i maszynka do nabijania asyst. W Lidze Konferencji Europy ten doświadczony Szwed ma ich już cztery, co jest najlepszym wynikiem do spółki z graczami Fiorentiny, Christianem Kouame oraz Cristiano Biraghim. Warto przy tym zwrócić uwagę na fakt, że 32-latek połowę tego dorobku zawdzięcza podaniom ze stojącej piłki. Djurgarden może być wyjątkowo groźne właśnie przy rzutach rożnych i wolnych. Szczególne baczenie należy mieć zatem nie tylko na samego Erikssona, ale też Marcusa Danielsona - dobrze znanego nam defensora, mierzącego ponad 190 centymetrów. O sile strzału głową reprezentanta "Blaegult" przekonał się już nawet Gent.
Gdzie zatem Lech może szukać punktów zaczepienia? Ano - paradoksalnie - w defensywie rywali. Szwedzi grają dobrze do przodu, w fazie grupowej wbili 12 bramek - więcej miały tylko cztery zespoły i to w dodatku z najwyższej półki: Basaksehir (14), Fiorentina (14), Villarreal (13) oraz West Ham United (13). Jednocześnie sześć wpuszczonych goli to wynik po prostu przeciętny, tym bardziej, że przyszło im się mierzyć ze wspomnianym Shamrock Rovers, które - przynajmniej w teorii - nie powinno złamać zasieków żadnego zespołu. A jednak, jak już zaznaczyłem, w starciu z Djurgarden kilkukrotnie się to udało. Jeszcze mocniej udowodniło to Molde, bowiem norweski klub czterokrotnie zmusił bramkarza ekipy ze Szwecji do wyciągnięcia piłki z siatki.
Czy "Kolejorzowi" uda się podobna sztuka, przekonamy się już niebawem. Niewątpliwie urzędujących mistrzów Polski czeka wymagające zadanie, bo ich przeciwnicy, to zdecydowanie nie są leszcze, Stefan, tak samo jak "Kolejorz" nie jest ekipą "drwali" i "kierowców ciężarówek" (więcej TUTAJ). Oba zespoły mają swoje walory - to oczywiście pewien frazes, ale też dobrze oddaje charakter zbliżającego się dwumeczu. To po prostu będzie wymagające starcie, lecz na to trzeba być gotowym w 1/8 finału europejskiego pucharu.