To może być największa sensacja igrzysk. Zamiast dream teamu jest zbieranina gwiazd. W USA biją na alarm
Amerykańscy koszykarze przyjechali do Tokio jako murowani faworyci do złota. Nie ulega wątpliwości, że Stany Zjednoczone są stolicą, mekką i kolebką tej dyscypliny sportu. Ale czasy się zmieniają i niewykluczone, że na tegorocznych igrzyskach dojdzie do prawdziwej sensacji. Na razie “Jankesom” bliżej do wielkiej kompromitacji niż strefy medalowej.
W pierwszym spotkaniu turnieju podopieczni Gregga Popovicha niespodziewanie ulegli Francji. Oczywiście, świat nie kończy się po jednej porażce. To dopiero początek rywalizacji. Nie można jednak traktować tego wyniku jako pojedynczą wpadkę. W amerykańskiej drużynie pojawiają się problemy głębsze i poważniejsze niż brak wygranej w meczu otwarcia fazy grupowej.
Zbieranina indywidualności
Amerykański zespół, jak zawsze zresztą, wysłał na igrzyska potwornie silną kadrę, w której pokłady talentu wręcz wylewają się z każdej możliwej strony. Kevin Durant, Damian Lillard, Jayson Tatum, Bradley Beal, Draymond Green - to uznani gracze, znani nawet niedzielnemu kibicowi NBA. Problem w tym, że marka danego nazwiska nie gwarantuje punktów, udanych akcji, ani zwycięstw. Nawet grono najlepszych zawodników musi pokazać charakter, zawalczyć na parkiecie, gdzie wszystko zaczyna się od zera, a nazwisko na trykocie nie daje żadnej przewagi.
W trakcie przygotowań do igrzysk Stany Zjednoczone rozegrały cztery spotkania towarzyskie. Bilans dwóch porażek i dwóch zwycięstw nie mógł być dla nikogo satysfakcjonujący. Zwłaszcza, że drużyna gwiazd NBA przegrała choćby z Nigerią, czyli ekipą, która raczej nie kojarzy się z koszykówką na najwyższym poziomie. Jeszcze 9 lat temu na igrzyskach w Londynie Stany zdemolowały tę reprezentację, wygrywając różnicą 83 punktów. Na początku lipca zdobyły łącznie 87 oczek, o trzy mniej niż rywale z Afryki.
Zwycięstwo Nigerii było absolutnie zasłużone. Amerykanie grali po prostu tragicznie. W ostatnich dniach sporą popularnością cieszyła się koszykówka 3x3. Pewnie wielu kibiców mogły czasem denerwować irracjonalne zachowania reprezentanta Polski Michaela Hicksa, który niepotrzebnie oddawał dziesiątki rzutów z dystansu, zwykle pudłując w kluczowych sytuacjach. Z zachowaniem odpowiednich proporcji można stwierdzić, że ostatnimi czasy w amerykańskiej kadrze występuje pięciu takich Hicksów, czyli zawodników z ogromnymi umiejętnościami, którym jednak, kolokwialnie mówiąc, odcina prąd w najważniejszych momentach.
Warto również wspomnieć o tym, co zaobserwowało wielu ekspertów. Zawodnicy z Ameryki nie są przyzwyczajeni do gry bez sędziów NBA. W najlepszej koszykarskiej lidze świata niestety obserwujemy pewien trend, w którym gwiazdy powoli stają się nietykalne. Każdy kontakt, nawet minimalny, mikroskopijny, kończy się gwizdkiem arbitra. Ale poza granicami USA gra się inaczej, bardziej tradycyjnie, twardo. Zgodnie ze sportowym frazesem - nie ma miękkiej gry. A do takiej są przyzwyczajeni gracze, którzy dziś zawodzą oczekiwania milionów fanów.
Trener bez pomysłu
Trzeba również skupić się na osobie trenera, który na razie nie pomaga, a momentami nawet przeszkadza drużynie w prawidłowym funkcjonowaniu. Szkoleniowcem USA jest Gregg Popovich, pięciokrotny mistrz NBA i żywa legenda basketu. Jeszcze kilka lat temu mógł on być uznawany za najlepszego menedżera świata. Z biegiem czasu na stworzonym wcześniej pomniku pojawia się coraz więcej rys.
Popovich od dawna marzył, aby poprowadzić amerykańską kadrę. O stanowisko ubiegał się już przed igrzyskami w 2008 roku, jednak wtedy Jerry Colangelo wybrał Mike’a Krzyzewskiego. Amerykanin z polskimi korzeniami sprawdził się perfekcyjnie. Pod jego wodzą USA pojechało na trzy igrzyska. Do kraju przywiozło trzy złote medale, notując w tym czasie komplet zwycięstw. Popovich jednak nie zamierzał odpuszczać.
- W rozmowie z “Popem” powiedziałem mu, że po prostu tego nie czułem i dlatego nie został trenerem kadry. On wziął to do siebie. Nasze relacje uległy pogorszeniu - mówił Colangelo, były dyrektor kadry “Jankesów”.
W 2017 roku Popovich dopiął swego i zastąpił na stanowisku Krzyzewskiego. Na razie kadencja nowego szkoleniowca to pasmo mniejszych i większych kompromitacji. Przetarciem przed igrzyskami miały być mistrzostwa świata. Nikogo nie zdziwi, że Krzyzewski wcześniej poprowadził USA do dwóch złotych medali. Z “Popem” u sterów Amerykanie zajęli siódme miejsce, drugie najgorsze w historii. Dla porównania, ósma lokata przypadła reprezentacji Polski. A przecież w jednej drużynie grały gwiazdy takich ekip, jak Utah Jazz, Boston Celtics czy Milwaukee Bucks, a w drugiej zawodnicy z Arki Gdynia i Polskiego Cukru Toruń. Ostatnie wyniki pokazują, że czas Popovicha mija, a właściwie już minął. To legendarny szkoleniowiec, który jednak nie wie, kiedy zejść ze sceny, teraz już i tak bez statusu niepokonanego. Problemem 72-latka jest konserwatyzm, przez który jego drużyny nie mogą dostosować się do nowoczesnej koszykówki.
- Nienawidzę rzutów za trzy punkty. Nienawidzę ich od dwudziestu lat. To już nie jest koszykówka, nie ma w tym piękna. To dość nudne - stwierdził niegdyś Popovich.
Dziwnie słyszeć takie słowa z ust trenera, kiedy aktualna era koszykówki opiera się na rzutach dystansowych. To Golden State Warriors ze Stephem Currym, prawdopodobnie najlepszym strzelcem w historii, niedawno zdominowali NBA. W obecnej kadrze USA znajduje się wielu zawodników opierających swoją grę na trójkach. Ich największa broń pozostaje nieodbezpieczona w kaburze przez archaiczne spojrzenie szkoleniowca na aktualny stan rzeczy.
- Gracze są sfrustrowani, w drodze do szatni po meczu z Francją narzekali na to, że Popovich “prowadzi ofensywę, jakby to było jego San Antonio Spurs”. Oni czują, że są lepsze pomysły na grę. “Pop” stwierdził jednak, że ze względu na okrojony charakter obozu przygotowawczego, ofensywa USA będzie oparta na jego koncepcjach - doniósł Joe Vardon, reporter “The Athletic”.
Dream teamu nie będzie
- Mamy się wstydzić, bo nie zdobyliśmy złotego medalu? To śmieszne podejście. To niedojrzałe, aroganckie, ktokolwiek tak myśli, nie szanuje innych zespołów na świecie - grzmiał Popovich po nieudanych mistrzostwach świata.
Kiedy USA przegrało niedawno z Australią, trener wdał się w kolejną słowną sprzeczkę z dziennikarzem. Znów podkreślał, że Stany Zjednoczone nie mogą być pewne zwycięstwa w każdym meczu i nie da się wygrywać poprzez tzw. blow out, czyli zdemolowanie rywala różnicą kilkudziesięciu punktów.
Aż dziw, że trener tak lubujący się w tradycyjnych zasadach nie pamięta sposobu, w jaki Amerykanie odnosili największe sukcesy. W pamięci kibiców wciąż żywe pozostaje wspomnienie magicznej drużyny z 1992 roku, która w cuglach zdobyła złoto olimpijskie. Wtedy nikomu przez myśl nie przeszły frazesy o szacunku do rywala. Drużyna składała się z zawodników, którzy weszli na szczyt, bo zawsze byli przekonani o swojej wyższości. Kiedy Larry Bird uczestniczył w konkursie rzutów za trzy, przed zawodami zajrzał do szatni i zapytał pozostałych: “Który będzie dziś drugi?”. Miejsce pierwsze było zarezerwowane. Wspomniany turniej oczywiście wygrał. Michael Jordan przed wejściem na parkiet nie pytał, czy jego drużyna odniesie zwycięstwo, ale w jakich rozmiarach.
W 1992 roku USA wygrało igrzyska, mając średnią przewagę ponad 40 oczek we wszystkich spotkaniach. Największe problemy mieli w finale, kiedy odnieśli zwycięstwo przewagą zaledwie… 32 oczek. Warto zaznaczyć, że największe gwiazdy z Jordanem na czele spędziły noc przed finałem na grze w karty w oparach alkoholu i dymu z cygar. Rano udali się na partyjkę golfa. Po południu przeszli do historii jako najlepsza drużyna w historii koszykówki.
Nikt nie każe obecnym zawodnikom być tak doskonałymi, jak Jordan, Bird, Magic Johnson czy Scottie Pippen. Jednak to nie znaczy, że trener może tłumaczyć wszelkie kompromitujące porażki tym, że koszykówka w Nigerii poczyniła ogromne postępy. Zaraz się okaże, że godzina, pogoda i japoński klimat też nie sprzyjają grze w koszykówkę. Od 1992 roku bilans Stanów Zjednoczonych na wielkich turniejach to 54 zwycięstwa i 3 porażki. W historii igrzysk USA wygrało 138 spotkań, przegrywając 5. Kilka dni temu Amerykanie odnieśli pierwszą porażkę na IO od 17 lat. Popovich i spółka piszą historię, to na pewno.
- Koszykówka to sport międzynarodowy. Na całym świecie są bardzo dobre zespoły. Kiedy przegrywasz mecz, nie jesteś zaskoczony. Nie rozumiem słowa “zaskoczenie”. To tak, jakbyśmy mieli wyjść i pokonać Francuzów 30 punktami. A to piekielnie dobra drużyna - stwierdził “Pop” po ostatniej wpadce.
- Zawodnicy są kompletnie inni, kiedy grają w drużynach narodowych - tłumaczył Damian Lillard.
To stwierdzenie odnosi się jedynie do zawodników USA. Gracze, którzy w NBA na co dzień raczą kibiców niesamowitymi zagraniami, w drużynie narodowej są cieniem samych siebie. Kevin Durant na przestrzeni kariery osiąga średnio 27 punktów na mecz. Z Francją zdobył 10. A choćby Luka Doncić błyszczy w NBA, rzuca tam po 30 oczek w prawie każdym spotkaniu i w debiucie na igrzyskach notuje linijkę 48 punktów, 11 zbiórek, 5 asyst. W pojedynkę rzucił więcej niż wszyscy starterzy Amerykanów. Damian Lillard ma rację, zawodnicy w kadrze są kompletnie inni. Większość, jak Doncić czy Evan Fournier, lider reprezentacji Francji, dla drużyny narodowej wspinają się na jeszcze wyższy poziom. Tylko Amerykanie notują regularny regres względem występów klubowych.
Trener i zawodnicy mogą mówić swoje, ale fakty są takie, że wynik poniżej złotego medalu będzie kompromitacją. Kobe Bryant rozegrał w reprezentacji 36 spotkań. Wygrał wszystkie. To było prawdziwe Mamba Mentality. Dziś obserwujemy co najwyżej zaskrońce, a nie mordercze bestie parkietu. Na papierze żaden inny zespół nie dysponuje tak silną kadrą, takimi koszykarskimi tradycjami. Oczywiście, że pozostałe zespoły regularnie czynią postępy. Druga strona medalu jednak wygląda tak, że w teorii nadal nikt nie powinien być nawet bliski tego, aby postawić się Amerykanom. Ale ostatecznie może to być jedyny medal, który przypadnie koszykarzom z USA.