To był błąd w składzie Polaków? Przy tej statystyce można złapać się za głowę. "Zdublowani"
Sporo zmian, inny plan i marny efekt. Reprezentacja Polski ma czego żałować po meczu z Austrią. Analiza taktyczna pokazuje, jak wiele błędów popełnili biało-czerwoni. Niektóre z nich mogą boleć podwójnie.
Michał Probierz po raz kolejny zaskoczył doborem pierwszej jedenastki na mecz Mistrzostw Europy 2024. Tym razem jednak w drugą stronę - postawił na zawodników mniej technicznych, za to lepszych na przykład w powietrzu. W jaki sposób przełożyło się to na taktykę biało-czerwonych?
Zmiany względem meczu z Holandią były cztery: Paweł Dawidowicz zastąpił Bartosza Salamona, Bartosz Slisz Tarasa Romanczuka, Jakub Piotrowski Sebastiana Szymańskiego, a Krzysztof Piątek Kacpra Urbańskiego. O ile dwie pierwsze zmiany można uznać za zmiany 1 do 1, o tyle dwie ostatnie miały duże wpływ na obraz taktyczny spotkania z Austrią.
Biało-czerwoni w ataku pozycyjnym byli ustawieni w formacji 1-3-5-2.
Jest to formacja, do której Michał Probierz przyzwyczaił już jako selekcjoner. Zestawienie środka pola było identyczne, jak w barażach do EURO. Warto w tym miejscu jednak dodać, że chociaż Bartosz Slisz był domyślnie ustawiony najniżej w trójce pomocników, to Piotr Zieliński często cofał się, aby brać udział w otwarciu gry, co sprawiało, że Slisz przesuwał się wyżej tak, aby wypełnić pozostawioną przez gracza Serie A przestrzeń.
W pressingu ustawienie z grubsza wyglądało tak samo.
Polscy napastnicy byli odpowiedzialni za środkowych obrońców Austrii, wahadłowi za bocznych obrońców, a wyżej ustawieni środkowi pomocnicy za austriackich cofniętych pomocników.
Istotną rolę w wyprowadzeniu piłki rywala biało-czerwonych odegrał jednak bramkarz, Patrick Pentz, który regularnie pozycjonował się pomiędzy stoperami i decydował o kierunku rozegrania akcji. Zatem, mimo dobrych założeń, często Polakom nie udawało się skutecznie zastosować pressingu z uwagi na świetną grę nogami Pentza, który potrafił nie tylko podawać krótko, ale również posyłać dalsze podania.
Przed meczem to jednak nie wyprowadzenie piłki, ale pressing Austriaków był wskazywany jako ich główny atut. Z tego powodu Polacy podeszli do własnego otwarcia gry bezpiecznie. Co więcej, to jak Austria zaprezentowała się w meczu z Francją fizycznie, najprawdopodobniej zdeterminowało wybór napastników przez Michała Probierza.
Od samego początku więc Polacy chcieli omijać pressing Austriaków. Wojciech Szczęsny otwierał grę bezpośrednim dalekim podaniem. Temu założeniu służyli Adam Buksa i Krzysztof Piątek, mający wygrywać pojedynki powietrzne z obrońcami rywala i umożliwiać zbieranie długich piłek przez wahadłowych i pomocników.
Początek meczu był jednak jednocześnie w wykonaniu biało-czerwonych bardzo słaby. Gra dalekim podaniem nie była skuteczna. Austriacy szybko przejmowali kontrolę nad piłką i potrafili przenieść ją pod pole karne Polaków. Konsekwencją tych wydarzeń był szybki gol Gernota Traunera na 1:0.
Akcja bramkowa rozpoczęła się od wrzutu z autu w pole karne, który Polacy wybili, dobrze pilnując strefy przy bliższym słupku. Zaraz jednak po tym wybiciu dwaj polscy zawodnicy wycofali się z tego miejsca, zostawiając przestrzeń w kluczowej strefie pola karnego, co sprawiło, że ponowne dośrodkowanie Austrii mogło trafić do adresata.
Biało-czerwonym zajęło kilka minut pozbieranie się po szybkiej utracie bramki. Początek był na tyle słaby, że trzeba było pewne rzeczy w grze przewartościować. Strach przed pressingiem Austrii nie tylko wymusił grę długą piłką, ale obniżył pewność siebie zawodników. Było pewne, że trzeba to zmienić, aby podjąć jakąkolwiek rywalizację w tym spotkaniu.
W kolejnym fragmencie meczu Polacy zaczęli grać więcej piłką. Zaczęli budować akcję przy użyciu nie długiej piłki, ale wymiany krótkich podań na własnej połowie.
Szybko okazało się, że reprezentacja Polski nie jest aż tak słaba, zaś pressing Austrii tak dobry, żeby całkowicie zrezygnować z przywilejów krótkiego wyprowadzenia piłki.
Co więcej, wyszło, że pressing rywala jest nie tylko zagrożeniem pod własną bramką, ale również szansą. Sprowokowanie podejścia zawodników rywala wyżej jest zarazem otworzeniem przestrzeni na jego połowie. Potwierdziło się to w pierwszej składnej akcji biało-czerwonych w 17. minucie.
Początkowy strach nie do końca był uzasadniony, ponieważ Polacy w kolejnej fazie meczu zarówno nie tracili piłek, próbując grać krótko od własnej bramki, jak również potrafili w ten sposób tworzyć groźne sytuacje i prowadzić do równowagi, a nawet przewag liczebnych blisko bramki strzeżonej przez Patricka Pentza.
Po odzyskaniu pewności siebie i zmianie nastawienia szybko przyszła bramka. Znowu była to bramka po stałym fragmencie gry, choć tym razem pośrednio.
Godne uwagi w akcji bramkowej Polaków było zachowanie Jakuba Kiwiora, który potrafił odseparować się od rywali w polu karnym i w ten sposób stworzyć przewagę. Zawodnik Arsenalu zrobił to po raz kolejny na turnieju, w meczu z Holandią również dwukrotnie dobrze odnalazł się w polu karnym. Dobre przyjęcie piłki, następnie jej wstrzelenie na nogę Jana Bednarka doprowadziły do zamieszania, które wykorzystał Krzysztof Piątek.
Mimo że Adam Buksa i Krzysztof Piątek mają na koncie trafienia na turnieju, można zastanowić się nad słusznością idei posiadania ich w składzie razem. Są to dobrzy napastnicy, ale na boisku pełnią podobne funkcje. Optymalna dla składu jest obecność jednego z nich nie tylko z powodu zdublowania ról, ale również z powodu pewnego kosztu alternatywnego: dwóch napastników o tym samym profilu zmniejsza naturalnie liczbę zawodników kreatywnych, którzy lepiej czują się z piłką przy nodze i są bardziej mobilni.
W ten sposób można zakwestionować ogólny plan reprezentacji Polski na zneutralizowanie pressingu, głównej siły Austrii. Po pierwsze, wydaje się, że aby realizować otwarcie gry przy użyciu długiej piłki z wymaganym poziomem powtarzalności, należy najpierw wymienić kilka podań i sprowokować podejście rywala bliżej tak, aby napastnicy, do których adresowane są długie piłki, byli wyizolowani i mieli większe prawdopodobieństwo wygrania pojedynków. Posyłanie długich piłek w gąszcz zwiększa zaś udział czynnika losowego.
Po drugie, jak już wiemy, pressing Austrii wcale nie był tak dobry, żeby całkowicie uniemożliwić Polakom swobodne posiadanie piłki. Zmiana względem meczu z Holandią nie była więc uzasadniona. Co więcej, skoro biało-czerwoni byli w stanie konstruować składne akcje w pierwszej połowie bez Urbańskiego, Świderskiego, Lewandowskiego, Modera czy Szymańskiego, to o ile więcej byliby w stanie konstruować z nimi na boisku?
Po trzecie, samo wykonanie planu nie było najlepsze.
Krzysztof Piątek nie wygrał ani jednego pojedynku powietrznego, Adam Buksa wygrał zaś tylko jeden. Niemniej, nawet jeśli udałoby się wygrać kilka pojedynków więcej albo przynajmniej zmusić rywala do niedokładnych zagrań, Polacy nie byliby w stanie zbierać długich piłek. Jak widzimy na obrazku, Austria ma pełną kontrolę nad przestrzenią w tej sytuacji.
Lepszy fragment gry mniej więcej od 15 minuty drugiej połowy nie wystarczył ostatecznie do zwycięstwa. Mimo to, Austria wcale nie była w drugiej połowie drużyną dużo lepszą. Mimo rzutu karnego, jej przewaga w golach oczekiwanych wyniosła tylko 0,30 oczekiwanej bramki (1,76 do 2,06 według The xG Philosophy). W 66. minucie podopieczni Ralfa Rangnicka przeprowadzili jednak wzorową akcję, która rozstrzygnęła mecz.
Pomimo przewagi liczebnej Polaków, Alexander Prass zdołał podać do środka boiska, Marko Arnautović przepuścić futbolówkę, a Christopher Baumgartner zaskoczyć kierunkiem strzału Wojciecha Szczęsnego. Tempo i dokładność Austriaków sprawiły, że biało-czerwoni nie byli w stanie zająć przestrzeni między pierwszą a drugą linią. To kluczowa przestrzeń, którą trzeba kontrolować, aby, jak mawia Michał Probierz, bronić szczelnie.
Sytuacja, która doprowadziła do rzutu karnego, była odzwierciedleniem głębszego problemu, z jakim reprezentacja Polski mierzyła się w defensywie. Paweł Dawidowicz wielokrotnie musiał wchodzić w pojedynki z Marko Arnautoviciem, który doskonale poruszał się po boisku i wyciągał stopera biało-czerwonych ze swojej strefy.
W ten sposób otwierał się środek, który w akcji prowadzącej do jedenastki wykorzystał świetnym ruchem Marcel Sabitzer. Pawłowi Dawidowiczowi nawet udało się wygrać ten pojedynek z Marko Arnautoviciem, ale niefortunnie zgrał piłkę za siebie. Ogólnie jednak nie był to dobry mecz Dawidowicza, który przegrał wszystkie cztery pojedynki na ziemi i aż pięciokrotnie musiał uciekać się do faulu. Arnautović wygrał to małe starcie między nimi.
Na najwyższym poziomie, gdy potencjały drużyn są wyrównane, decydują detale. Brak pewności siebie w pierwszych kilkunastu minutach, który nie pozwolił uwierzyć biało-czerwonym w to, że mogą prowadzić grę przeciwko Austrii, mógł być czynnikiem, który przesądził o porażce.
Można odnieść wrażenie, że Polacy bardziej obawiali się pojedynku z Austrią niż pojedynku z Holandią. Oczywiście nie znamy wyniku meczu tych drużyn, ale trudno przyznać, że miało to uzasadnienie. Biało-czerwoni znowu, tak jak na mundialu w Katarze, chcieli poświęcić wypracowane w pierwszym meczu turnieju i podczas całej kadencji Michała Probierza fundamenty gry pozycyjnej i ofensywnej na rzecz krótkotrwałego wyniku.
Wiemy już, że udział reprezentacji na EURO 2024 zakończy się wraz z meczem z Francją. Wynik więc znowu przestaje się liczyć. Można wrócić do budowania stylu.