"Kibice mogli złapać się za głowę. Tym zagraniem podsumował beznadziejną formę". Tego zabrakło Lechowi Poznań

Lech Poznań nadal musi drżeć o awans do fazy pucharowej Ligi Konferencji. I to na własne życzenie, bo “Kolejorz” już dawno powinien zapewnić sobie wyjście z grupy. A tak czekają go duże nerwy w ostatniej kolejce.
Trzeci mecz z rzędu w Lidze Konferencji bez zwycięstwa. Trzeci też bez porażki, ale akurat uniknięcie przegranej we Wiedniu nie ma prawa być uznane jako sukces. Lech sam sobie zaszkodził w drugiej połowie spotkania z Austrią i nadal nie może w pełni myśleć o grze wiosną w Europie. Jeśli mistrzowie Polski w przyszłym tygodniu finalnie wypadną za burtę Ligi Konferencji, to wyłącznie na własne życzenie.
Podciął skrzydła
To nie był wybitny występ poznaniaków w stolicy Austrii. Dodajmy jednak, że ogólnie nie był to wybitny mecz, jeśli chodzi o poziom sportowy, także ze strony gospodarzy. Tym bardziej szkoda zaledwie remisu. Wprawdzie lechitom długo nie kleiła się gra, ale nawet przy słabszej postawie piłkarzy z Poznania w pierwszej połowie, rywale nie prezentowali spektakularnego futbolu. Przeciwko drużynie Johna van den Broma wyszedł przeciwnik jak najbardziej w zasięgu. Widzieliśmy to kilka tygodni temu przy Bułgarskiej, widzieliśmy to również dziś, nawet jeśli przed przerwą kibice z Polski zamarli, widząc piłkę nieco przypadkowo zmierzającą na poprzeczkę bramki Filipa Bednarka.
Po zmianie stron gra “Kolejorza” mogła się podobać. Gol Mikaela Ishaka nie wyniknął z przypadku. Kwekweskiri przytomnie huknął z dystansu, dużą robotę wykonał kiepski w pierwszej połowie Filip Szymczak, wreszcie Szwed błysnął instynktem strzeleckim. Austria właściwie była na deskach. Bez werwy, bez pomysłu na sforsowanie defensywy Lecha, bez imponujących wypadów ofensywnych. Wystarczyło ją dobić lub inteligentnie trzymać z dala od własnej bramki, kontrolując przebieg spotkania. I to wychodziło lechitom naprawdę nieźle. Trafienie wyrównujące wzięło się znikąd. Powiedzmy sobie wprost: kuriozalne zachowanie Pedro Rebocho dało wiedeńczykom boiskowy tlen, o którego zdobycie przesadnie się nie starali.
Trudno zrozumieć, co miał na myśli lewy obrońca Lecha, popełniając taki błąd jako ostatnia instancja przed Bednarkiem. Ale tą pomyłką niejako podsumował własny zjazd formy, którego jesteśmy świadkami w tym sezonie. Gdyby nie kontuzja Barry’ego Douglasa, Rebocho pewnie dziś by nie grał od początku, bo od dawna brakuje mu optymalnej dyspozycji. Jest nieregularny i niepewny. W pierwszym meczu przeciwko Austrii sprokurował głupi rzut karny. Teraz zawiódł w absolutnie kluczowym momencie. Podciął zespołowi skrzydła.
Ta jedna akcja
Austria, grająca bardzo, bardzo przeciętne spotkanie, nagle poczuła krew, ale przesadą byłoby stwierdzenie, że rzuciła się na lechitów z otwartą przyłbicą. To Lech, nawet jeśli frajersko stracił bramkę i korzystny wynik, powinien wrzucić szósty bieg. A tego, z wyjątkiem jednej akcji, generalnie zabrakło.
Akcji, przy której finalizacji kibice mogli jedynie złapać się za głowę. “Kolejorz” zagrał fenomenalnie, niczym po sznurku, ale tak jak Rebocho podsumował formę w tym sezonie błędem w defensywie, tak Joao Amaral postawił pieczęć na beznadziejnych występach strzałem w 30. rząd trybun w czystej sytuacji. Inna sprawa, że Artur Sobiech mógł i powinien wybrać lepiej, zamiast wystawiać Portugalczykowi piłkę do uderzenia. Rasowy napastnik w formie albo odwróciłby się, albo huknął zza zasłony, albo chociaż wystawił piłkę znajdującemu się w lepszej od Amarala pozycji Michałowi Skórasiowi. Tyle że Sobiech ani nie jest w formie, ani wiele nie gra.
Zbyt zachowawczo
Przy Sobiechu i Amaralu, a więc rezerwowych, którzy weszli dopiero na ostatnie kilka minut gry, słówko trzeba poświęcić trenerowi van den Bromowi. Holender podszedł do tego meczu mocno zachowawczo. Desygnował do gry tercet Kwekwe-Karlstroem-Murawski, zrezygnował z nominalnej “dziesiątki”, postawił na jednego skrzydłowego. Lech wszedł w spotkanie bardzo ostrożnie. Może i do przerwy osiągnął swój cel, nie stracił gola, lecz tu można było powalczyć o więcej już od pierwszej minuty. Wprawdzie Austria musiała grać o zwycięstwo, ale ze strony poznaniaków zabrakło większego zdecydowania.
Van den Brom jakby nie chciał tak działać, jakby nie chciał zaryzykować. Podszedł do tego starcia cofnięty, z wciśniętym przyciskiem bezpieczeństwa. I nie zmienił nastawienia właściwie do końca, bo tak trzeba rozumieć bardzo powolną reakcję na to, co działo się na boisku. Trudno bronić takiego podejścia. Wszak w miarę wcześnie na murawę wszedł tylko jeden zmiennik, Gio Citaiszwili. Z wpuszczeniem Amarala i Sobiecha (personalia tychże rezerwowych też budzą wątpliwości) czekał do ostatnich minut. Puszczając ich w bój udowodnił, że ma minimalne zaufanie do Afonso Sousy. Nie zaryzykował także ani z Adrielem Ba Louą, ani Kristofferem Velde, a ci, mimo oczywistych mankamentów, mogliby zrobić na finiszu spotkania “wiatr”, taki pozytywny chaos, coś nieszablonowego, co a nuż by się udało.
Ten remis lechici muszą więc traktować jako rezultat daleki od oczekiwanego. Tu nie tyle można było wygrać, co trzeba było wygrać. Austriacy nie są żadnymi wirtuozami, piłkarsko to zespół słabszy od “Kolejorza”. Poznaniacy jednak zaprzepaścili doskonałą okazję, by przyszłotygodniowy mecz z Villarrealem stanowił jedynie luźną atrakcję dla kibiców. Otóż nie. Może być bardzo nerwowo. Nie należy rzecz jasna przekreślać dokonań van den Broma i jego drużyny w Europie, bo nadal Lech ma wszystko w swoich rękach, ale sytuacja powinna być w pełni komfortowa. A nie jest, zarówno przez słabe występy z Hapoelem, jak i zaledwie jeden punkt we Wiedniu.
Co więcej, po przerwie na kadrę Lech wygrał tylko dwa spotkania z ośmiu. Trener van den Brom ma zatem o czym myśleć.
