Tak zgasła gwiazda wielkiej nadziei Realu Madryt. Właśnie wypadł na peryferia poważnej piłki. "Zakręt kariery"
Gdy stawiał pierwsze kroki w dorosłym futbolu, wieszczono mu naprawdę wielką karierę. Był nadzieją Realu Madryt. Jese Rodriguez nigdy jednak nie wszedł na oczekiwany poziom. Teraz znalazł się na sporym zakręcie i trafił do Turcji, gdzie stanie przed być może jedną z ostatnich szans na powrót na właściwe tory.
Kiedy młody piłkarz musi powalczyć o miejsce w składzie z takimi zawodnikami jak Cristiano Ronaldo i Karim Benzema, jego wejście w dorosłą piłkę może nie być usłane różami. Ale mimo że Jese Rodriguez debiutował w zespole “Królewskich” właśnie w czasach wspólnej gry Portugalczyka i Francuza, do madryckiej szatni wszedł bez żadnych kompleksów. Nic dziwnego, że hiszpańskie media opisywały go jako następcę CR7, rodzimą odpowiedź na fenomenalnego Cristiano.
Dziś, po dekadzie, Ronaldo i Benzema, choć są już grubo po trzydziestce, wciąż prezentują solidny poziom. Drugi z nich, po odejściu z Realu pierwszego, wręcz wybitny. A 29-letni Jese, zamiast być gwiazdą zespołu z którejś z czołowych europejskich lig, ostatnio nie grał nawet na najwyższym poziomie rozgrywkowym w Hiszpanii. Niedawne podpisanie przez niego kontraktu z tureckim Ankaragucu to jednak mimo wszystko pewnego rodzaju zaskoczenie.
Hiszpański Ronaldo
Był jednym z największych talentów akademii Realu Madryt. Do pewnego momentu kariera urodzonego na Gran Canarii napastnika rozwijała się wręcz wzorowo. W wieku 18 lat zaczął regularnie występować w Castilli. Mniej więcej w tym samym czasie dostał też szansę debiutu w pierwszym zespole “Królewskich”. O tym, jak dużo czasu minęło od owego spotkania z Ponferradiną w Pucharze Króla w grudniu 2011 roku, niech najlepiej świadczy fakt, że wówczas trenerem madrytczyków był Jose Mourinho.
Jese wchodził do zespołu z topowymi nazwiskami, a na więcej szans na boiskach La Ligi musiał poczekać do rozgrywek 2013/2014. Choć z czasem grywał coraz regularniej, to nigdy nie został w Madrycie absolutnym numerem jeden na swojej pozycji. W ciągu trzech pełnych sezonów na Santiago Bernabeu zdołał jednak rozegrać niemal sto spotkań. I tak naprawdę, z perspektywy czasu, to właśnie etap w drużynie “Los Blancos” należy uznać za ten najlepszy w jego dotychczasowej karierze.
- Nie możemy jednak przy tym zapominać, że to właśnie kiedy jeszcze był zawodnikiem Realu, zaczęły się jego problemy. Chodzi mi tu o kontuzję kolana w meczu Ligi Mistrzów z Schalke. Myślę, że jego największym błędem było to, że aż za bardzo uwierzył w swoje umiejętności. Przecież uważano go wówczas za potencjalnego zmiennika Cristiano Ronaldo i mogło mu to narobić nieco za dużo szumu w głowie. Dużo osób wróżyło mu wtedy wielką karierę, więc te oczekiwania były naprawdę spore - mówi nam Pablo Checa, dziennikarz z Wysp Kanaryjskich pracujący dla “Diario AS”.
Równia pochyła
Wspomniana kontuzja więzadeł krzyżowych zabrała Hiszpanowi blisko dziesięć miesięcy gry. Dla zawodnika bazującego na dynamice był to dramat. Latem 2016 roku Hiszpan za 25 milionów euro trafił jednak do Paris Saint-Germain. Mimo że część kibiców Realu była wówczas niezadowolona z decyzji klubu o sprzedaży wychowanka, w tym przypadku władze “Los Merengues” po raz kolejny miały nosa. Jego transfer do Paryża okazał się bowiem kompletnym niewypałem. W ciągu czterech lat Hiszpan aż czterokrotnie był wypożyczany. Przygodę z zespołem z Parc des Princes zakończył z ledwie dwoma golami w 18 meczach.
Niezbyt wiele dobrego można również powiedzieć o wspomnianych wypożyczeniach. Las Palmas, Stoke, Betis, Sporting. Choć za każdym razem wraz z przyjściem Jese do danego klubu wśród jego kibiców pojawiał się spory optymizm, tak naprawdę nigdzie napastnik nie zachwycał na boisku. Zaś pod koniec 2020 roku wyszło na jaw, że w trakcie pandemii koronawirusa miał złamać obowiązujące reguły sanitarne i pojechał na wycieczkę na Wyspy Kanaryjskie, gdzie zdradzał swoją partnerkę. Ostatecznie PSG rozwiązało z nim kontrakt za porozumieniem stron. Piłkarz wylądował w kanaryjskim Las Palmas. To właśnie po wygaśnięciu kontraktu z tym klubem Jese zdecydował się teraz na przeprowadzkę do Ankary.
- Jego kariera od pewnego czasu zmierza po równi pochyłej, więc raczej też nie miał zbyt wielu opcji, jeśli chodzi o nowy klub. Koniec końców transfer do Turcji nie jest dla niego samego takim złym wyborem, zarobi tam na pewno dużo więcej niż w Las Palmas. Jego odejście nie było też raczej zbyt wielkim zaskoczeniem dla kibiców klubu. Szczególnie po deklaracjach, które złożył przeciwko własnemu trenerowi po odpadnięciu ekipy z Tenerife w barażach o awans do Primera Division, kiedy publicznie skrytykował Francesco Garcię Pimientę w pomeczowym wywiadzie - wspomina Checa.
Nowe rozdanie
Ankaragucu dało się poznać jako klub o dość chwiejnej formie sportowej, który stosunkowo często, nawet jak na warunki tureckie, decyduje się na wietrzenie szatni. Przewinęło się przez nią zresztą w ostatnich latach kilku Polaków: Michał Pazdan, Konrad Michalak czy Daniel Łukasik. Klub balansujący na granicy pierwszego i drugiego poziomu rozgrywkowego chyba wreszcie zrozumiał, że chaos nie pomoże zbudować niczego wielkiego. W zmianie klubowej polityki pomógł mu nomen omen polityk z rządzącej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju, Faruk Koca, który rok temu został nowym prezesem Ankaragucu. W minionych miesiącach postawiono więc tam na stabilizację, a ta przyniosła pierwsze miejsce w tabeli TFF First League i awans do Super Lig.
- Koca popracował przy ściągnięciu nowych sponsorów, a także podszedł mądrzej do budowy drużyny. Prezes zaufał sprawdzonemu już wcześniej w Ankaragucu trenerowi Mustafie Dalciemu, który postawił na kilku piłkarzy z młodzieżówki, nie przepłacano przy tym za zawodników i z chłodną głową zrobiono dokładnie tyle, żeby wystarczyło na awans. Teraz niestety, jak to po awansie, pojawiła się pokusa radykalnego zwiększenia wydatków, wywrócenia wszystkiego do góry nogami i hurtowego ściągania niesprawdzonych graczy zza granicy. Póki co Ankaragucu nie odpięło jeszcze wrotek i nie ponawia błędów z przeszłości, ale transfer Jese może być sygnałem, że finalnie to się jednak stanie - mówi w rozmowie z nami Filip Cieśliński, obserwator i spec od tureckiego futbolu.
Na razie rzeczywiście beniaminek podszedł dość spokojnie do okienka transferowego i nie wydał na żadnego nowego piłkarza choćby eurocenta. Jese jest najgłośniejszym nazwiskiem spośród pozyskanych zawodników i największym niespełnionym talentem, który trafił do Turcji od czasu, kiedy to latem zeszłego roku Adanę Demirspor zasilił Mario Balotelli. Włoch ma zresztą za sobą naprawdę dobry sezon (18 goli). A Hiszpanowi wcale nie musi być aż tak łatwo o grę w pierwszym składzie.
- Liderem ofensywy Ankaragucu w ubiegłym sezonie był Eren Derdiyok, mający wciąż umiejętności na grę na niezłym poziomie w Super Lig, więc spodziewam się tutaj ostrej rywalizacji. Dalci gra zawsze jednym wysuniętym napastnikiem, więc najlepiej byłoby wystawić Jese na skrzydle, ale tam klub również dokonał już zagranicznych transferów [ekipę zasilili Anastasios Chatzigiovannis i Giorgi Beridze - przyp. red.]. Nie zakładałbym, że Hiszpan dostanie miejsce w podstawowej jedenastce za darmo. Balotelli mimo dobrego wyniku strzeleckiego w Turcji pokazywał wszystkie swoje typowe przywary - rozbujałe ego i duże piłkarskie samolubstwo. Jese może iść w jego ślady, bo w Ankaragucu nazwiskiem jest zdecydowanie największym i pokusa odlotu będzie duża - mówi Cieśliński.
Turcja pozwala odżyć
Nawet jeśli więc Jese okaże się pożywką dla tureckich bulwarówek, wcale nie jest powiedziane, że nie odbuduje tam kariery. Szczególnie, że w minionym sezonie na boiskach Segunda Division spisywał się naprawdę poprawnie - w 40 meczach dla Las Palmas strzelił w sumie dziesięć goli i dołożył sześć asyst. Biorąc pod uwagę, że dopiero w przyszłym roku stuknie mu trzydziestka, nie można założyć, że w Turcji na sto procent przyjdzie mu już jedynie odcinać kupony.
- W ostatnich latach mamy sporo przypadków piłkarzy, którzy dzięki dobrej grze w Turcji odżyli. Pobyt w Super Lig dobrze zrobił karierze Ryana Babela czy Fabriego, którzy potem z Besiktasu trafili do Fulham, a także Simona Kjaera, który po grze dla Fenerbahce zasilił Sevillę, jak i Marcelo, mającego za sobą piękne lata w Lyonie. Wielu graczy dobrze wykorzystało też roczne wypożyczenia - tu należy wymienić Mario Gomeza czy Alexandra Sorlotha - wymienia Cieśliński.
Faktem jest, że Jese nigdy nie strzelił w pojedynczym sezonie którejkolwiek z czołowych pięciu europejskich lig dwucyfrowej liczby goli. Owszem, od kilku lat jego kariera jest na zakręcie, a niezły okres w Las Palmas to jedynie poziom zaplecza hiszpańskiej elity. Ankaragucu jednak wierzy, że zyskało właśnie piłkarza, który pomoże mu wreszcie uniknąć kompromitacji w najwyższej klasie rozgrywkowej. Choć wydaje się, że jeszcze bardziej tego sukcesu potrzebuje sam Jese.
- Trudno tak naprawdę przewidzieć jego przyszłość, jeśli spojrzyjmy na przebieg dotychczasowej kariery. Jese, jak na swój wiek, występował w naprawdę sporej liczbie zespołów po odejściu z Realu. PSG, Stoke, Betis, Sporting, Las Palmas. W Turcji będzie musiał wykonać jednak kawał dobrej roboty, jeśli marzy jeszcze o powrocie do którejś z czołowych europejskich lig - podsumowuje Checa.