Tak hiszpańska piłka pogrąża się w kryzysie. Jeden transfer symbolem. "Sportowo top, finansowo flop"

Tak hiszpańska piłka pogrąża się w kryzysie. Jeden transfer symbolem. "Sportowo top, finansowo flop"
Meng Dingbo / Xinhua / PressFocus
Takie transfery jak niedawny Diego Carlosa z Sevilli do Aston Villi są niezwykle wymowne. Rezygnacja z gry w Lidze Mistrzów na rzecz angielskiego średniaka daje do myślenia. Czy hiszpański futbol czeka duży kryzys? Jeden już nadszedł. Ten finansowy.
Rywalizacja La Ligi i Premier League o prymat w Europie trwa od wielu lat. Niepodważalnie są to dwie najlepsze ligi piłkarskie na świecie, które przyciągają rzesze fanów. O ile można się spierać o to, który z tych projektów ma większe walory piłkarskie, o tyle w kwestii finansów Hiszpanie nie mają argumentów. I ostatnie ruchy transferowe tylko to potwierdzają. Co więcej, za jakiś czas może się okazać, że dla La Ligi bliższa będzie rywalizacja z Serie A, Ligue 1 czy Bundesligą, aniżeli pogoń za Premier League. Powodów finansowej zapaści w hiszpańskiej piłce jest kilka. Cała ta historia składa się z rozdziałów, które dość niefortunnie się dla La Ligi poukładały.
Dalsza część tekstu pod wideo

Sportowo nadal top, finansowo flop

Drugie miejsce w rankingu lig europejskich, zdobywca Ligi Mistrzów i półfinalista tych rozgrywek z ostatniego sezonu w szeregach, globalna popularność i zapewne dwie najbardziej rozpoznawalne piłkarskie marki na świecie. Na pierwszy rzut oka La Liga jawi się jako hegemon, liga bez słabości i idealny projekt dla sponsorów czy telewizji. W rzeczywistości to wszystko wygląda jednak inaczej.
Hiszpańskie kluby przez pewien czas żyły jak nastolatek, który dorobił się pierwszych większych pieniędzy. Szły na grubo, co najlepiej pokazują wydatki na transfery w minionych latach:
  • 15/16 - 593 mln euro
  • 16/17 - 530 mln euro
  • 17/18 - 916 mln euro
  • 18/19 - 1 mld 50 mln euro
  • 19/20 - 1 mld 525 mln euro
Szaleństwo zahamowała pandemia i globalny kryzys finansowy. Jeśli firmy miały na czymś ciąć wydatki, to często był to sport. Zamknięte stadiony, muzea i sklepiki sprawiły, że klubom przestały się spinać dochody z tzw. dnia meczowego. To musiało się odbić na możliwościach finansowych. I w ten sposób zachłyśnięty pieniędzmi nastolatek nagle stanął w obliczu pustej kieszeni, której nie miał już kto napełniać. Bo koniunktura się zmieniła.
Minione dwa sezony to mocne zaciskanie pasa w La Liga. Co dobitnie oddają kwoty wydawane na nowych graczy:
  • 20/21 - 424 mln euro
  • 21/22 - 380 mln euro
Nagle okazało się, że La Liga ma jeden poważny problem, ale też kilka mniejszych, o których będzie jeszcze okazja wspomnieć. Tym wielkim bólem głowy okazały się wpływy z praw telewizyjnych. Przy finansowym rozpasaniu, dochody z tego tytułu nie były wystarczające, a na czas kryzysu głównie na nich opierały się budżety.
Zespoły z Hiszpanii nadal dojeżdżały sportowo, ale koszty trzeba było ciąć dość brutalnie. Obniżka pensji w trakcie lockdownów dotknęła większość lig i tu akurat La Liga nie jest wyjątkiem. Mimo wszystko, w Hiszpanii decyzję o zamknięciu obiektów podjęto dość szybko, a z otwarciem trybun czekano długo. Ze zdroworozsądkowego punktu widzenia trudno takie decyzje władz negować, ale z punktu widzenia interesów klubowych straty były kolosalne.

Odjazd głównego rywala

Finansowy kryzys spowodowany pandemią to ważny punkt całej układanki, ale nie jedyny. Nie jest tajemnicą, że La Liga przegrywa finansowy wyścig z Premier League dość wyraźnie.
- Przychody La Ligi z praw telewizyjnych sprzedawanych na rodzimym, hiszpańskim rynku są dwa razy mniejsze niż przychody Premier League z praw sprzedawanych na rodzimym rynku w Anglii - mówił niedawno Rafał Lebiedziński, pracujący niegdyś w pionie biznesowym La Ligi.
Patrząc na sumaryczną wartość obu lig, przepaść stale się powiększa. W sezonie 19/20, gdy wybuchła pandemia, kluby Premier League wygenerowały przychody rzędu 5,4 mld $. Ekipy grające w La Liga zaledwie 3,3 mld $. Kolejny sezon to 6 mld $ dla angielskich klubów, do 3,3 mld $ dla zespołów hiszpańskich. Zakończone niedawno rozgrywki znów poszerzyły dysproporcje - 6,4 mld $ do 3,6 mld $. Nie trzeba być matematycznym czy biznesowym geniuszem, aby wyciągnąć z tego proste wnioski. Anglików stać na to, aby Hiszpanów “rozkupić”.
Poza prawami telewizyjnymi duży wpływ na taki rozstrzał finansowy mają inwestycje. Spory kapitał zagraniczny, m.in. z USA czy krajów arabskich, popłynął do Premier League. W Hiszpanii aż tak dużych wkładów z rynków zagranicznych nie ma. Owszem, holding CVC ma zapewnić finansowy zastrzyk do La Liga, ale to nadal kropla w morzu, jeśli porównamy to z wieloletnim inwestowaniem w angielski futbol - od Romana Abramowicza, po Mohammada bin Salmana. A przecież takich inwestorów przewinęło się przez Anglię kilkudziesięciu, a każdy z nich trochę gotówki w tej zabawie zostawił.
Inna struktura właścicielska klubów? Łatwiejszy dostęp do rynku brytyjskiego? Powodów takiego stanu rzeczy może być kilka. Fakty jednak dobitnie pokazują, gdzie płynie kasa, a gdzie jej brakuje.
W tym przypadku nie dziwi, że wielu piłkarzy woli iść nawet do angielskiego średniaka, aniżeli grać w solidnym, ale mniej konkurencyjnym finansowo klubie z czołówki La Liga. Warto tylko dodać, że wspomniany już na początku Diego Carlos w Sevilli otrzymywał pensję na poziomie ok. 3,2 mln euro rocznie. Tyle w Aston Villi zarabia Calum Chambers, który nie zawsze był pierwszym wyborem w klubie. I nadal mówimy o ekipie nr 14 w Anglii, nie będącej wcale największym krezusem na krajowym podwórku.

Klątwa Javiera Tebasa

Hiszpańskim klubom nie pomagają także wewnętrzne przepisy ligi. I być może to nawet one są często większym problemem, aniżeli dysproporcja finansowa w stosunku wspominanej już Premier League. W tym przypadku trudno jednak oczekiwać zmian, bo finansowe fair play samej La Ligi to oczko w głowie Javiera Tebasa, prezesa rozgrywek.
Aby to uściślić: regulamin La Liga w tym zakresie jest o wiele bardziej restrykcyjny niż przepisy stworzone przez UEFA, czy też pozostałe krajowe federacje. Regulacje w Hiszpanii określają bowiem maksymalny pułap, jaki dany klub może wydać na transfery i wypłaty. W tym pensje sztabu szkoleniowego czy np. fizjoterapetów. Podczas gdy UEFA karze “rozrzutne” kluby po fakcie, w La Liga działają prewencyjnie i nie dopuszczają do transakcji, które wykraczają poza określone limity.
Te zaś wyznaczone są na podstawie sprawozdania finansowego, które kluby mają obowiązek przedstawić władzom ligi. Wyliczenia muszą zawierać m.in. informacje o dochodach i wydatkach za dany okres, czy prognozę przychodów na najbliższy sezon. Na tej podstawie La Liga określa, jaka kwota na pensje i transfery może być wydatkowana przez poszczególne kluby.
W zakończonym niedawno sezonie największe możliwości finansowe miał Real Madryt (ponad 730 mln euro). Druga w zestawieniu była Sevilla, która mogła wydać na działanie pierwszego zespołu około 200 mln euro. Przepaść. Aby lepiej unaocznić te wartości, warto przypomnieć, że oficjalnie za Neymara PSG zapłaciło 222 mln euro. Sevilla w minionym sezonie za mniej musiała utrzymać cały pierwszy zespół, licząc z pensjami. I raz jeszcze zaznaczyć trzeba - był to drugi najwyższy budżet w całej La Lidze.
Rzecz jasna kluby swoje “salary cap” mogą zwiększyć. Najczęściej poprzez sprzedaż piłkarzy, co pozwala zasilić klubową kasę i wykreślić z rubryki wydatków wartość pensji. Wówczas można zainwestować środki w kolejnego gracza, ale co jest jasne, trudno w takim przypadku mówić o skoku jakościowym. Mając do dyspozycji tyle samo, lub mniej, pieniędzy trudno wymienić skodę na ferrari. Być może uda się przesiąść do przyzwoitego opla, a w najlepszym wypadku kupić nieco starszego i poobijanego mercedesa.

Każdy problem ma swoją historię

Liga w dużej mierze nie ułatwia klubom życia. Kuriozalna zdaje się być choćby sytuacja Betisu. Klub, który niedawny sezon zakończył na piątej lokacie w lidze, wygrał Copa del Rey i w nowym sezonie zagra w europejskich pucharach, ma spory problem z zakontraktowaniem na stałe Hectora Bellerina, grającego w minionych rozgrywkach na zasadzie wypożyczenia z Arsenalu. Cena za piłkarza to ok. 15 mln euro, a pewnie coś z tego udałoby się jeszcze zbić.
Mówimy o przejściu solidnego zawodnika do zespołu z czołówki ligi za relatywnie niewielkie pieniądze. Znów przypomnimy transfer Carlosa? Ponad 30 “baniek” na stole i transakcja odbyła się bez żadnych przeszkód. Różnice.
Można zżymać się na pomysły Javiera Tebasa, tłumaczyć problemy pandemią, ale - z drugiej strony - hiszpańskie kluby nie są bez winy. No dobrze, możliwości są dość ograniczone, jednak “hiszpański temperament” mógłby czasem wymieszać się bardziej z “niemiecką precyzją” w działaniu.
O tym, jak źle zarządzana była Barcelona nie trzeba nikomu przypominać. Powiedzieć, że Josep Maria Bartomeu działał na szkodę przedsiębiorstwa, to jak nazwać tygrysa nieco większym kotem.
Mniejsze, ale wciąż kosztowne, wtopy notowały inne kluby. Chaos w Valencii to już materiał dla specjalistów z dziedziny psychologii i psychiatrii, Atletico Madryt potrafiło srogo przepłacać - choćby za takiego Joao Felixa. Liga na pewno straciła na atrakcyjności, w oczach przeciętnego kibica, po odejściu Leo Messiego i Cristiano Ronaldo. To także przełożyło się na kontrakty sponsorskie.
Patrząc na te wszystkie aspekty - pandemia, rynek praw telewizyjnych, bogacenie się największego konkurenta, wyśrubowane limity wydatków - trudno jest dziwić się problemom hiszpańskich klubów. W wielu miejscach przestają być zwyczajnie konkurencyjne w walce o najlepszych piłkarzy.
Wyjątkiem jest Real Madryt, Barcelona może kusić swoją aurą - choć póki co najczęściej puszcza oczko do tych, którzy zechcą na Camp Nou przyjść po zakończeniu obecnych kontraktów. Dalej? Nie wygląda to zbyt kolorowo. Jeśli piłkarz zdecyduje się iść po zarobek, to większość zespołów La Liga nie będzie w stanie go zatrzymać. W Premier League przebitkę oferty może dać każdy klub, w Serie A sprzyja prawo podatkowe, są też bogacze jak PSG. Hiszpania? Dinero insuficiente. I tylko naiwni stwierdzą, że to nie przełoży się na poziom rozgrywek.

Przeczytaj również