Wisła Kraków wysłała mocny sygnał. To święto miało jednego Króla. "Piłkarz na TOP Ekstraklasy"

Wielkie święto, ale nie Trzech Króli. W sobotę w Chorzowie król był jeden - Angel Rodado. Wisła Kraków zmiażdżyła Ruch i wysłała mocny sygnał: I ligo, ja jeszcze żyję. A będąc w środku tego rekordowego kibicowsko wydarzenia, powiem krótko: oby jak najczęściej. Całościowo to był fantastyczny spektakl.
Atmosferę sobotniego hitu I ligi w Chorzowie łatwo było poczuć już w drodze na stadion, gdy z różnych stron nadciągały tłumy zaprzyjaźnionych kibiców. Tak jak mówił kilka dni przed meczem prezes “Niebieskich” Seweryn Siemianowski, bez sympatii na linii Ruch-Wisła, rekord frekwencji nie byłby możliwy. A tak oglądaliśmy obrazki znane choćby sprzed meczów Bundesligi, gdy fani wspólnie zmierzali na efektowny i nowoczesny Stadion Śląski, śpiewając i razem biesiadują. Robiło to wrażenie, podobnie jak obserwowanie już z perspektywy murawy, jak w ostatnim fragmencie przed gwizdkiem Szymona Marciniaka trybuny błyskawicznie się zapełniały.
Kibice va banque
Kibice stworzyli fantastyczne widowisko. Pomysłowa oprawa z Krzysztofem Ibiszem i “Awanturą o Racę”, kolorystyka, nieustający doping przez 90 minut.
Sektory z fanami “Niebieskich”, niezrażone występem swoich piłkarzy, trzymały fason do końca, dorzucając do tego porcję zrozumiałych gwizdów. Wiślacy, co jasne, też stanęli na wysokości zadania. Od startu zdzierali gardła, a z każdym kolejnym golem jakby nabierali mocy. Kulminacja nastąpiła po zakończeniu spotkania, gdy razem z piłkarzami i sztabem fetowali okazałe zwycięstwo. Rekompensata za wpadkę ze Zniczem w poprzedniej kolejce została wręczona z nawiązką.
Wisła znów udowodniła, że może i często jest irytująca, nierówna, ale uwielbia wielkie mecze. Jakby były skrojone pod ten klub i zespół. Z pełnymi trybunami, z presją, o stawkę, o prestiż. Widzieliśmy to w drodze po Puchar Polski, gdy “Biała Gwiazda” eliminowała ekstraklasowiczów, pieczętując to wyrwaniem trofeum z rąk Pogoni w ostatniej sekundzie. Widzieliśmy to w szalonej przygodzie w eliminacjach europejskich pucharów. Teraz też obejrzeliśmy Wisłę w podobnym wydaniu. Jakby ktoś podmienił zespół, który ociężały nie potrafił kreować sytuacji bramkowych ze Zniczem. Krakowski walec przejechał się po Ruchu bez litości, a nie będzie przesadą stwierdzenie, że pięć goli to był dość niski wymiar kary. Gdyby pękło 0:7, nikt nie powinien mieć pretensji.
Święto Jednego Króla
Mariusz Jop mógł odetchnąć z ulgą - ofensywa zwolniła blokadę. Wreszcie działały skrzydła. W środku pola duet Igbekeme - Poletanović stłamsił zagubionych chorzowian. Kawał przepotężnej roboty wykonał niezmordowany Łukasz Zwoliński, który do siatki nie trafił, ale harówką znacząco ułatwił pracę kolegom. I wreszcie absolutny numer jeden, Angel Rodado. On cholernie potrzebował tego hattricka, potrzebował takiego meczu, w którym zrobi spektakularne show i rozłoży rywali na łopatki. Miał przecież mizerną końcówkę ubiegłej rundy, gdy po prostu nie był już w stanie dźwigać drużyny na swoich barkach, co wcześniej robił niemal non stop. Ze Zniczem też wyglądał na przygaszonego. Ale jak już odpalił na Śląskim najwyższy bieg, to nie było czego zbierać. Rodado w formie to piłkarz na top Ekstraklasy, nie I ligi.
Obrońcy Ruchu sprawiali wrażenie, jakby nie byli tego świadomi, bo zostawiali mu mnóstwo miejsca. A Hiszpan, świeżo upieczony ojciec, skrzętnie korzystał. Po pierwszym golu nie zabrakło oczywiście “kołyski”.
Potem Angel posłał “Niebieskich” do snu. Złapał luz, a po ostatnim gwizdku wyglądał jak definicja szczęścia. Szalał z radości, uradowany słuchał, jak kibice skandują jego imię i nazwisko w rytm dynamicznej melodii. Wyściskał się serdecznie z prezesem Jarosławem Królewskim. Czasem są dni, gdy wszystko ci idzie jak z płatka. W sobotę ten świetny piłkarz i przesympatyczny człowiek właśnie miał taki dzień. Dobrze się oglądało jego radość z bliska. 53 293 osób mogło z pełnym przekonaniem bić brawo głównemu aktorowi tego widowiska.
Teraz przed Wisłą okazja, by pójść za ciosem. Czeka ją kolejny “duży” mecz, choć tym razem głównie, jeśli chodzi o wpływ na tabelę i siłę przeciwnika. W piątek “Biała Gwiazda” zagra w Gdyni z Arką, tym razem niestety bez wsparcia kibiców. Zapowiada się kawał widowiska, bo obie drużyny powinny zagrać otwartą piłkę. To kluczowe starcie w kontekście awansu bezpośredniego - porażka właściwie zamknie wiślakom drogę do TOP2. Można więc zacierać ręce na kolejny hit I ligi.
W bezRuchu
Ten w Chorzowie nie zawiódł, choć zdaję sobie sprawę, że odbiór z transmisji telewizyjnej mógł być inny niż na żywo. Niemniej, czy to przed ekranem, czy na stadionie, każdy widział nie tylko świetną grę Wisły, ale jednocześnie zaskakująco fatalny mecz gospodarzy. “Gra się tak, jak przeciwnik pozwala”? No to Ruch pozwolił gościom z Krakowa na wszystko. “Niebiescy” na trybunach zasłużyli na piątkę z plusem, ci na boisku egzamin oblali. Drużyna Dawida Szulczka najwyraźniej jeszcze nie odkręciła się po zimowej przerwie. Nie działało w niej nic. W obronie błąd gonił błąd, środek pola został zjedzony, ofensywa nie istniała. Gdyby bramkarz Wisły Patryk Letkiewicz większość pierwszej połowy spędził na młynie z kibicami, i tak by wyszedł na zero z tyłu. Piłkarze Ruchu nie nadążali, źle się ustawiali, wzajemnie sobie przeszkadzali. Trener Szulczek ma o czym myśleć, bo po dwóch meczach nowej rundy trzeba patrzeć raczej w dół tabeli niż myśleć o dogonieniu duetu liderów. Przed jego zespołem zaraz dwa testy wagi ciężkiej: pierwsza w tabeli Termalica i druga Arka.
Swoją drogą, kto wie, czy wyniki I ligi nie ułożą się tak, że Ruch i Wisła spotkają się ze sobą raz jeszcze, np. w barażach. Wyobrażacie sobie ich finał w tym składzie na Śląskim, powtórkę wielkiego święta? Po sobotniej wizycie powiem krótko: oby jak najczęściej. Warto.
Ze Stadionu Śląskiego w Chorzowie, Mateusz Hawrot