Najbardziej bolesne w skutkach gole samobójcze. Co los dał Liverpoolowi, później mu odebrał

Najbardziej bolesne w skutkach gole samobójcze. Co los dał Liverpoolowi, później mu odebrał
Youtube
Są takie gole, które przechodzą do historii. Pamięta się je latami, bo akurat zadecydowały o jakimś kluczowym wyniku, przyczyniły się do wygrania lub przegrania prestiżowego trofeum, były wyjątkowo przedniej urody. Czas mija, a my nadal je wspominamy. Zresztą nawet jeśli nie, to co jakiś czas ktoś w mediach społecznościowych przypomina: to już dziesięć lat od tej bramki! No właśnie. Dokładnie dekadę temu padł najsłynniejszy gol samobójczy w polskim futbolu. Z tej okazji wspominamy swojaki o niepodważalnych skutkach.
Trochę takich bramek było. Czasami spędzały one ich “bohaterom” sen z powiek na lata. Bywało jednak i tak, że cena wpakowania futbolówki do złej siatki okazywała się najwyższą z możliwych. Ale do rzeczy. Zaczynamy!
Dalsza część tekstu pod wideo

Mariusz Jop (Wisła Kraków vs Cracovia)

Skoro już wywołaliśmy Pana Mariusza do tablicy, to zaczniemy właśnie od niego. Dokładnie dziesięć lat temu Wisła Kraków z Jopem w składzie podejmowała na “pożyczonym” stadionie Hutnika inną ekipę ze stolicy Małopolski - Cracovię. Ciężar spotkania był ogromny, bo “Biała Gwiazda” walczyła wtedy z Lechem o mistrzostwo, z kolei “Pasy” wciąż nie były pewne utrzymania. Warto wspomnieć, że była to przedostatnia kolejka sezonu.
Wiślacy przed meczem mieli punkt przewagi nad klubem z Poznania, który akurat rozgrywał swoje spotkanie w Chorzowie. Lech przez długi czas przegrywał 0:1, Wisła w 79. minucie wyszła na prowadzenie. Sympatycy “Białej Gwiazdy” powoli wyjmowali szampany z lodówki. Ale “Kolejorz” najpierw wyrównał, a potem - w doliczonym czasie gry - wydarzyło się coś nieprawdopodobnego. Na stadionie przy Suchych Stawach w ostatniej akcji meczu z rzutu wolnego dośrodkował pomocnik “Pasów” Alexandru Suvorov, a Mariusz Jop pięknym strzałem głową wpakował piłkę do własnej bramki. Pechowy swojak mógł zabrać tylko prestiżowe zwycięstwo w derbach, a zabrał… mistrzostwo Polski. Bo w tym samym czasie w Chorzowie Siergiej Kriwiec wyprowadził Lecha na prowadzenie.
Lech przed ostatnią kolejką objął więc prowadzenie w ligowej tabeli, a tytuł przypieczętował zwycięstwem z Zagłębiem Lubin. Mariusz Jop przeszedł w ten sposób do niechlubnej historii, stając się strzelcem chyba najsłynniejszego swojaka w historii polskiej piłki. Ostatnio nawet raper Quebonafide poświęcił tej sytuacji wers w jednym ze swoich utworów, nawijając, że “nastrój samobójczy ma jak Mariusz Jop”.

Andres Escobar (Kolumbia vs USA)

Jop strzelił najsłynniejszego gola samobójczego na polskim podwórku, ale wychodząc poza granicę naszego kraju natrafimy na dużo bardziej bolesnego w skutkach swojaka. Takiego, który kosztował życie. Kolumbia Mundial w 1994 rozpoczęła od porażki, dlatego w drugim spotkaniu musiała przynajmniej zremisować z USA, by zachować jakiekolwiek szanse na awans z grupy.
Jeszcze przy stanie 0:0 niefortunną interwencją wykazał się defensor z Kolumbii, Andres Escobar. Tak pechowo przeciął dośrodkowanie z lewej strony, że wpakował piłkę do własnej bramki. Ostatecznie Kolumbijczycy przegrali ten mecz 1:2, żegnając się z turniejem. Piłkarz był załamany, ale nie wiedział, że jednym kontaktem z futbolówką wydał na siebie wyrok. Nie było tajemnicą, że w jego ojczyźnie rządziły wówczas gangi narkotykowe, które inwestowały też duże środki w piłkę nożną. Escobar stał się wtedy dla nich wrogiem numer jeden. Gdy po powrocie do ojczyzny udał się ze znajomymi do jednego z lokali, po wyjściu z niego natrafił na grupkę mężczyzn. Najpierw doszło do sprzeczki, a po chwili jeden z nich oddał w kierunku piłkarza sześć strzałów z broni.
- Dzięki za tego gola samobójczego - mówili w tym samym czasie napastnicy.

Janusz Jojko (Ruch Chorzów - Lechia Gdańsk)

Wiele osób na pewno o tym golu słyszało. Liczni na pewno widzieli, bo takie bramki nie zdarzają się często. Samobóje Jopa i Escobara? Pechowe interwencje. Zdarzają się wcale nie tak rzadko. Ale to co zrobił w 1987 roku bramkarz Ruchu Chorzów było… niespotykane. Jojko miał piłkę w rękach. Chciał wyrzucić ją do jednego z kolegów, ale zamachnął się tak pechowo, że… futbolówka z jego rąk wyleciała wprost do znajdującej się za plecami bramki.
A wcale nie był to zwykły mecz, bo “Niebiescy” walczyli z Lechią w barażu o utrzymanie w Ekstraklasie. Do przerwy Ruch przegrywał po swojaku 0:1. - Janusz płakał. Nie chciał wyjść na drugą połowę - opowiadał po latach ówczesny trener zespołu z Chorzowa, Jacek Machciński w rozmowie z portalem “sport.pl”.
Ostatecznie “Niebiescy” przegrali ten mecz 1:2. Ulegli też w rewanżu, żegnając się z elitą. Jojko po tamtym sezonie musiał odejść z klubu. Przeniósł się do GKS-u Katowice.

Delfi Geli (Deportivo Alaves - Liverpool FC)

W 2001 roku w finale Pucharu UEFA spotkały się ze sobą Deportivo Alaves i Liverpool. Mecz okazał się fantastycznym spektaklem, obfitym w gole i ciekawe sytuacje. Piłkarze z Anfield prowadzili już 2:0, potem choćby 3:1 i 4:3, ale w samej końcówce spotkania hiszpańskich kibiców do euforii doprowadził Jordi Cruyff. Syn legendarnego Johana Cruyffa strzelił na 4:4, dając swojej drużynie dogrywkę.
Mijały kolejne minuty, a bramki nie padały. Gdy wszystko wskazywało na to, że dojdzie do konkursu rzutów karnych, “The Reds” wywalczyli rzut wolny w bocznej strefie boiska. Niezłe dośrodkowanie strzałem głową wykończył… Delfi Geli, boczny obrońca z Alaves. Na zegarze była wtedy 117. minuta. Deportivo już się nie podniosło.

John Arne Riise (Liverpool FC vs Chelsea FC)

Półfinał Ligi Mistrzów w sezonie 2007/2008. Los skojarzył ze sobą dwie angielskie ekipy - Liverpool i Chelsea. “The Reds” przez większość pierwszego spotkania, rozgrywanego wówczas na Anfield prowadzili 1:0 po golu Dirka Kuijta. I gdy wszystko wskazywało na to, że takim wynikiem mecz się zakończy, John Arne Riise pechowo przyłożył głowę do dośrodkowanej przez rywali piłki, kompletnie zaskakując bezradnego Pepe Reinę.
W rewanżu też padł remis 1:1, ale w dogrywce lepsi okazali się już podopieczni Jose Mourinho. Najpierw Frank Lampard, później Didier Drogba i Liverpool leżał na łopatkach. Nadzieję dał jeszcze swoim trafieniem Ryan Babel, jednak ostatecznie to londyńczycy awansowali do wielkiego finału, gdzie przegrali później z Manchesterem United. W praktyce więc samobój norweskiego obrońcy nie przesądził bezpośrednio o odpadnięciu “The Reds”, bo przecież był jeszcze rewanż, ale na pewno mocno się do tego przyczynił.

Walerij Aleksanyan (Irlandia vs Armenia)

W ostatnim meczu grupy B eliminacji do Euro 2012 bezpośredni mecz o udział w barażach rozgrywały reprezentacje Irlandii i Armenii. Gospodarzom wystarczył remis. Ormianie musieli powalczyć o pełną pulę, by przedłużyć swoje szanse na udział w mistrzostwach Europy. Najpierw sytuację gości skomplikował golkiper, który dotykając piłkę ręką za polem karnym osłabił drużynę, a potem - jeszcze przy stanie 0:0 - futbolówkę do własnej bramki posłał Walerij Aleksanyan.
Po przerwie Irlandia podwyższyła jeszcze na 2:0. Nadzieje w serca Ormian wlał co prawda Henrich Mychitarian, strzelając konla kontaktowego, ale na więcej gości nie było już stać. Wspomniany Aleksanyan nie był z pewnością jedynym winowajcą takiego stanu rzeczy, jednak gol samobójczy śnił mu się później na pewno jeszcze przez długie tygodnie. Wystarczy obserwować jego reakcję po bramce. Był naprawdę zdruzgotany.

Barbados - Grenada

Nieco inna sytuacja, ale też związana z golem samobójczym. W dodatku strzelonym… całkowicie celowo. Obie reprezentacje w 1994 roku rywalizowały o awans do Pucharu Karaibów. Barbados musiał wygrać to spotkanie przynajmniej dwoma bramkami. I faktycznie przez długi czas prowadził 2:0. Ale w 83. minucie Grenada strzeliła gola, który całkowicie zmieniał obraz rywalizacji. To oni mieli na ten moment awans. Wówczas piłkarze z Barbadosu sprytnie wykorzystali lukę w przepisach.
Organizatorzy wprowadzili wówczas zasadę, że w każdym meczu musi być wyłoniony zwycięzca. Chociaż rywalizacja toczyła się w grupach, nie było remisów. Barbadosowi bardziej opłacało się zremisować mecz 2:2 - bo wówczas czekała na nich dogrywka - niż wygrać 2:1. Strzelili więc sobie gola samobójczego, a w czasie dogrywki obowiązywała wtedy już zasada złotej bramki, która liczyła się... podwójnie. Pomieszanie z poplątaniem, ale w praktyce piłkarze z Barbadosu faktycznie strzelili w dogrywce gola, przez co wygrali nie 3:2, a 4:2. To dało im awans! Niesamowita historia i dowód na idiotyczność tamtych przepisów.
Dominik Budziński

Przeczytaj również