Słynny klub na dnie. Kibice idą na ostro i miażdżą właściciela. Ten ma wszystko w nosie

Słynny klub na dnie. Kibice idą na ostro i miażdżą właściciela. Ten ma wszystko w nosie
Acero / pressfocus
Mateusz - Jankowski
Mateusz JankowskiWczoraj · 16:00
Piłkarze zawodzą, trener nie pomaga, a kibice żądają głowy właściciela. Tak źle w Valencii jeszcze nie było. Kryzys to zbyt małe słowo, aby opisać sytuację zespołu z Estadio Mestalla.
W ostatnich tygodniach aspekty sportowe w prowincji Walencja zeszły na najdalszy możliwy plan. Region został dotknięty śmiercionośnym żywiołem DANA, który pochłonął setki ofiar. Skutki powodzi jeszcze przez długi okres będą rezonować na życie mieszkańców wschodniej Hiszpanii. W tym trudnym momencie społeczeństwo się zjednoczyło, z pomocą ruszyli przedstawiciele wszystkich zawodów, w tym piłkarze. I chwała im za to.
Dalsza część tekstu pod wideo
Teraz zawodnicy Valencii wracają do gry, a ich sytuacja w lidze hiszpańskiej jest nie do pozazdroszczenia. Delikatnie mówiąc, bo jeden z najbardziej zasłużonych klubów w Hiszpanii wylądował na samym dnie ligowej tabeli po 11 rozegranych meczach. Ma najmniej punktów i najmniej strzelonych goli. Zahaczając o końcówkę poprzedniego sezonu, podopieczni Rubena Barajy wygrali jedno z ostatnich 18 spotkań. Na wyjazdowy triumf czekają od kwietnia, na jakiekolwiek zwycięstwo od września. Szukając powodów do optymizmu, fani “Los Ches” powinni myśleć jedynie, że gorzej już być nie może. Teoretycznie.

Dekada upadku

Niedawno minęło dziesięć lat od przejęcia Valencii przez Petera Lima. Singapurski biznesmen kupił pakiet większościowy klubu, który wówczas regularnie walczył o ligowe TOP4, meldował się w Europie i miał chrapkę na coś więcej. Dziś “Nietoperze” są o lata świetlne od miejsca, w którym znajdowały się dekadę temu. Właściciel zrobił z zespołu pośmiewisko, podejmując jedną złą decyzję za drugą. Wystarczy tylko przypomnieć nieudane eksperymenty, jak zatrudnienie Gary’ego Neville’a czy zwolnienie fachowców pokroju Marcelino i Mateu Alemany’ego. Do tego dochodzi cykliczny exodus gwiazd, który sprawił, że zespół z sezonu na sezon staje się coraz to gorszy.
Kiedy Lim obejmował Valencię, jej historyczny wskaźnik zwycięstw oscylował w granicach 48%. Łączny wynik w ostatniej dekadzie to zaledwie 39%. Zespół od sezonu 2018/19 nie gra w europejskich pucharach, co stanowi jego najgorszą serię od lat 80. Przy czym nic nie wskazuje na to, aby w najbliższym czasie ekipa z Estalla powalczyła choćby o Ligę Konferencji. Dług VCF utrzymuje się na poziomie około 350 mln euro, a projekt nowego stadionu nadal nie jest bliski realizacji. Wszystko, co mogło pójść nie tak, poszło jeszcze gorzej niż zakładano w najczarniejszym scenariuszu.
- Sprzedano nam wizję tego, że Valencia Lima będzie zespołem z aspiracjami do wygrania Ligi Mistrzów, że nowy stadion zostanie ukończony i będziemy mogli rywalizować twarzą w twarz z Barceloną i Realem, a dług zostanie zredukowany do zera. To był świat fantasy - powiedział Hector Esteban, dziennikarz z Walencji, w rozmowie z Relevo.
Co najgorsze, Lim zdaje się zupełnie nie przejmować panującym kryzysem. Od ponad pięciu lat nie postawił nogi w Hiszpanii. Zdaje sobie bowiem sprawę z tego, że został w Walencji wrogiem numer jeden. W październiku Dani Cuesta i Mireia Saez, kibice Valencii, polecieli do Singapuru na miesiąc miodowy i wykorzystali okazję, aby okazać sprzeciw włodarzowi klubu. Zrobili sobie zdjęcie z banerem “Lim Go Home” w okolicach jego posiadłości. Lokalne władze uznały, że był to akt wandalizmu. Parę zatrzymano, odebrano im paszporty. Dopiero po tygodniu mogli wrócić do ojczyzny za sprawą interwencji Marii Jose Catali, burmistrz Walencji. Sytuacja ta tylko dolała oliwy do ognia. Na Mestalla, poza tradycyjnymi hasłami, jak “Lim OUT” czy “Precz z tyranem”, dodano jeszcze “Wszyscy jesteśmy Danim”. Później rozzłoszczeni kibice poszli o krok dalej i wywiesili na stadionie podobiznę Lima stylizowanego na Adolfa Hitlera. Powiedzieć, że sytuacja klubu jest napięta, to jakby nic nie powiedzieć.
- Jeśli nie jesteś gotowy, aby skutecznie prowadzić ten klub, oddaj go komuś kompetentnemu. Valencia stała się domem wariatów. Niszczy się nie tylko drużynę, ale cały klub - apelował legendarny Mario Kempes. - Jako działacz Lim jest niekompetentny, a jako człowiek arogancki. Od ponad pięciu lat nie widziano go w Walencji. Nie mamy żadnych wyjaśnień, nikt się z nikim nie konsultuje. Klub nie ma empatii dla kibiców. Obserwujemy swobodny spadek i rozprzestrzenianie się choroby. Dopóki Lim pozostanie właścicielem, ten proces upadku się nie zatrzyma - dodał Santiago Canizares w programie Despierta San Francisco.

Sportowa mielizna

Lim stał się znienawidzony, ponieważ czasami można odnieść wrażenie, że świadomie działa na szkodę Valencii. Drużynę regularnie drenuje się z najlepszych piłkarzy, nie pozyskując w zamian nikogo godnego uwagi. W ostatnim okienku dopięto sprzedaż Giorgiego Mamardaszwilego do Liverpoolu, Gruzin przeniesie się na Anfield w przyszłym roku. “The Reds” wydali na bramkarza 30 mln euro, a w zamian Hiszpanie przeznaczyli tylko 1,2 mln euro na Luisa Rioję, 31-letniego napastnika z Alaves. Rok wcześniej zarobiono na transferach 17 mln euro, jeszcze wcześniej 42. Ale co z tego, że tabelki świecą się na zielono, skoro klub traci takich zawodników, jak m.in. Carlos Soler, Goncalo Guedes czy Yunus Musah?
Oczywiście, że kadra Valencii na papierze nie jest tak słaba, aby zespół szurał po dnie tabeli. Mamardaszwili został na jeszcze jeden sezon, 20-letni Cristhian Mosquera to znakomicie zapowiadający się stoper. Pepelu i Javi Guerra powinni gwarantować jakość w środku pola, a Hugo Duro to solidny ligowiec. Tu przechodzimy jednak do kolejnego problemu w postaci braku fachowca na ławce trenerskiej. Ruben Baraja to 11. szkoleniowiec zatrudniony w erze Lima. Rok temu postawiono na byłego pomocnika z CV, które nie rzucało na kolana. W przeszłości prowadził on Zaragozę, Tenerife, Sporting Gijon, Rayo i Elche. Tak naprawdę dostał tę pracę głównie ze względu na status legendy wypracowany za czasów kariery piłkarskiej. W barwach “Los Ches” sięgnął po dwa mistrzostwa Hiszpanii, a także Puchar i Superpuchar UEFA. Ale nic nie wskazuje na to, aby jako menedżer choćby otarł się o te sukcesy.
Valencia zakończyła minione rozgrywki na dziewiątym miejscu, aczkolwiek już pod koniec sezonu popadła w kryzys. W kolejkach 32-38 zgromadziła tylko dwa oczka. Latem nie dokonano żadnych realnych wzmocnień, Baraja został obdarzony zaufaniem i efekty okazały się druzgocące. “Nietoperze” zdobyły siedem z 33 możliwych punktów, notując najgorszy start w historii klubu. Przebito wynik z 1957 roku, kiedy po 11. kolejce zespół miał osiem punktów. Warto jednak mieć na uwadze, że wtedy “Los Ches” prawie całą rundę jesienną rozgrywali na wyjeździe, ponieważ ich stadion został zniszczony przez powódź.
- Valencia powinna ruszyć do akcji już w zimowym okienku transferowym. Ale nie wiemy, czy Lim ma w sobie wolę uratowania klubu przed spadkiem, ponieważ nie komunikuje się, nie odzywa, nie wiemy, co myśli. Jego komunikat będzie polegał na tym, że zobaczymy, ile zdecyduje się zainwestować w styczniu we wzmocnienie składu - przyznał Fernando Minana, dziennikarz El Pais. - Jeśli chodzi o rozwiązanie globalnego kryzysu, Valencia powinna zacząć od zatrudnienia topowego dyrektora w stylu Alemany'ego, który przejąłby kontrolę nad pionem sportowym. Nowy działacz mógłby przeprowadzić kilka wzmocnień po otrzymaniu wystarczających środków. Jeśli obiecujesz autonomię, musisz zapewnić narzędzia - to już opinia Fernando Alvareza z dziennika Marca.

Akceptacja gehenny

Patrząc na skład, drużyna z Mestalli powinna kręcić się w okolicach środka tabeli. Ale sama jakość i prezentowany styl gry są już wytłumaczeniem miejsca w strefie spadkowej. W tym sezonie podopieczni Barajy męczą oko, brakuje im płynności, nie potrafią przejąć kontroli przeciwko drużynom z mniej renomowanymi piłkarzami. Pod względem oczekiwanych goli (7,3 xG) “Nietoperze” zajmują przedostatnie miejsce w La Liga. W liczbie strzałów (94) i kluczowych podań (67) też są na 19. lokacie, wyprzedzając jedynie mierne Leganes. Portal Opta wyliczył, że w tym sezonie Valencia straciła 13 punktów z pozycji drużyny, która prowadziła w konkretnych meczach. To najgorszy wynik w TOP5 ligach. Porażki takie jak 2:3 z Las Palmas potwierdzały, że ten zespół nie jest mentalnie przygotowany do rywalizacji na choćby przyzwoitym poziomie.
- Nie wiedzieliśmy, jak podwyższyć na 2:0, a kiedy rywale zagrali kilka skutecznych akcji, rozpadliśmy się. Mogliśmy prowadzić 2:1, przegrywaliśmy 1:2, potem mieliśmy sytuacje na remis i dostaliśmy trzeciego gola. Są sytuacje, które wywierają zbyt duży wpływ na drużynę. Musimy być spokojni, działając w pośpiechu i z frustracją, trudno jest coś osiągnąć. Ale taki jest futbol, chodzi o to, aby podnieść się, nie poddawać i iść do przodu. Jestem przekonany, że uda nam się znaleźć rozwiązanie, mam wysoki poziom pewności siebie. Gdyby było inaczej, już by mnie tu nie było. Czy rozumiem reakcję fanów? Nie muszę niczego rozumieć. Mogę jedynie powiedzieć, że Valencia to nasz klub, nasza drużyna, a jedność jest naszą siłą - rzucił po meczu z Las Palmas trener VCF, cytowany przez Juliana Burgosa.
- To dla nas bardzo bolesna porażka. Przez pierwszych 30 minut nie mogliśmy grać lepiej, wyszliśmy z przekonaniem, że jesteśmy lepsi od rywali. Jednak zdarzyło się to, co miało już miejsce w poprzednich meczach. Nie wiemy, jak przypieczętować zwycięstwo, kiedy obejmujemy prowadzenie. A rywal też gra. Trener? Zespół ma do niego pełne zaufanie - przyznał Jose Gaya na antenie DAZN.
Trener i piłkarze apelują o jedność, jednak kredyt zaufania już się skończył. Po zremisowanym meczu z Leganes Marca informowała, że kilkudziesięciu kibiców zatrzymało autokar z zawodnikami Valencii. Baraja, Pepelu i Sergi Canos musieli wyjść do fanów, aby ich uspokoić. Po wspomnianej porażce z Las Palmas wokół Mestalla doszło do regularnych zamieszek. Część kiboli starła się z policją, podpalono kosze na śmieci i standardowo już złorzeczono na Petera Lima.

Notoryczny regres

Valencia przypomina samonapędzającą się machinę autodestrukcji. Start rozgrywek był nieudany, pojawił się strach przed widmem spadku, więc zespół zaczął grać jeszcze gorzej w obawie o kolejne porażki. Momentami piłkarzy Barajy wydają się przestraszeni i niezdolni do walki na przestrzeni 90 minut. Ich jedyne zwycięstwo w tym sezonie nastąpiło z Gironą po dwóch przypadkowych rykoszetach. Suma szczęścia zawsze będzie równa zero. A jeśli nie kreujesz sytuacji, boisz się ofensywnej piłki, to musisz ponieść wysoką cenę. W starciach z Leganes i Osasuną “Los Ches” oddali łącznie trzy celne strzały. Oba spotkania zakończyły się bezbramkowymi remisami. Tak naprawdę tylko na konferencjach prasowych trener wysyła sygnały gotowości do walki o utrzymanie.
- Cierpienie związane z przebywaniem w strefie spadkowej powinno stanowić dla nas paliwo, aby wydostać się z tej sytuacji. Znajdujemy się w delikatnym momencie. Nasi fani zawsze są z nami, dlatego nadal apelujemy o jedność, o wsparcie, na które zasługują ci chłopcy. Po meczu z Las Palmas byłem poruszony wydarzeniami na stadionie, ale w trakcie tygodnia odzyskaliśmy poczucie własnej wartości. Nie możemy dać się ponieść emocjom. Skupiamy się na tym, co możemy zrobić, aby zmienić dynamikę - tłumaczył Baraja przed meczem z Getafe.
- Valencia na pewno nie zasługuje na to, aby być w takim położeniu. Nie jestem już w kubie, więc trudno mi wyrazić swoją opinię, nie znam powodów. Ale myślę, że zespół upora się z problemami, mam jednak nadzieję, że nie nastąpi to w ten weekend - odpowiadał Jose Bordalas, cytowany przez AS.
Valencia przyjechała wówczas na Coliseum i znów kompletnie zawiodła. Po miernym występie zremisowała z Getafe 1:1, tracąc bramkę w 90. minucie. Przy czym w doliczonym czasie gry Mamardaszwili uratował jeszcze swoją drużynę przed porażką. A byłaby ona całkowicie zasłużona, patrząc na przebieg rywalizacji. “Nietoperze” oddały dwa strzały, rywale 15. To ekipa Bordalasa miała 64% posiadania piłki, wykreowała prawie 2,5 oczekiwanego gola. Czerwona latarnia La Liga dała się zdominować ekipie, która na co dzień znana jest z gry prostej i nieco archaicznej. Ale jeśli już nadarza się okazja, to nawet Getafe potrafi udowodnić swoją wyższość nad najgorszą drużyną tego sezonu.
- Chcieliśmy wygrać, ale to był skomplikowany mecz. Zwycięstwo dodałoby nam wiele odwagi, zatem nie możemy być zadowoleni z wyniku, ale możemy być zadowoleni z pracy i wysiłku zespołu. W naszym położeniu czasami strach przed porażką sprawia, że trudniej jest wygrywać. Chcę pozostać przy pozytywach, zespół rywalizował, wykazał się odpowiednią postawą, to znak, że chcemy zmienić swoją sytuację i możemy to zrobić. Mam wrażenie, że po meczu zawodnicy nie byli tak zniechęceni, jak po porażce z Las Palmas. Zespół się odbudował, w ciągu tygodnia pracowaliśmy nad osiągnięciem stanu psychicznego, który umożliwia rywalizację - opowiedział Baraja po ostatniej kolejce. - Wiedzieliśmy, że Getafe to ciężki rywal, dobrze się broniliśmy, straciliśmy zwycięstwo po niefortunnym zagraniu. Ale nie ma sensu się smucić, ponieważ musimy teraz przygotować się na nadchodzące wyzwania - wtórował Hugo Duro.
Kibice Valencii mają już dość tego typu wypowiedzi. Ciągle słyszą o jedności, o chęci wydostania się z kryzysu, o nadchodzącym przełomie. Następnie serwuje się im ten sam niestrawny posiłek, co w każdej z poprzednich kolejek. Potencjalni liderzy nie dźwigają ciężaru odpowiedzialności, trenerowi brakuje pomysłów, a rywale brutalnie wykorzystują tę słabość.
Czy na Estadio Mestalla może dojść do jakichkolwiek zmian? Na razie niewiele na to wskazuje. Na początku roku hiszpańskie media informowały, że Peter Lim odrzucił ofertę sprzedaży klubu za ćwierć miliarda euro, poniewaz oczekuje 400 milionów. Z kolei Baraja na razie ma pozostać na stanowisku. Przy czym walka o wyjście z kryzysu będzie jeszcze trudniejsza, ponieważ po meczu z Getafe potwierdzono, że Thierry Correia zerwał więzadło krzyżowe. Dodatkowo terminarz też nie jest sprzyjający. “Nietoperze” miały zmierzyć się z Realem Madryt i Espanyolem, ale oba spotkania przełożono z powodu kolejnej tragicznej powodzi w regionie. Teraz “Los Ches” czekają jednak kolejne wymagające starcia z Betisem, Mallorką czy Rayo. Marginesu błędu już nie ma, punkty są potrzebne na wczoraj.
Dziesięć lat temu Valencia plasowała się tuż za podium. Miała w składzie m.in. Joao Cancelo, Rodrigo De Paula, Paco Alcacera, Rodrigo Moreno. W planach rozwój infrastruktury, sportową stabilizację i próbę wywarcia presji na hiszpańskich hegemonach. Dziś klub znajduje się na dnie. Co najgorsze, powoli zaczyna się tam urządzać.

Przeczytaj również