Sensacja stulecia. Jak Grecy zdobyli piłkarski Olimp i doprowadzili do płaczu Cristiano Ronaldo
Za kilka dni minie równie szesnaście lat od inauguracji Mistrzostw Europy 2004 na portugalskiej ziemi. Jeszcze przed startem turnieju można było bez trudu wytypować grono głównych faworytów, wśród których nie zabrakłoby ekipy gospodarzy, "Trójkolorowych" obrońców tytułu, zawsze groźnych Niemców czy Anglii, która dysponowała prawdziwym złotym pokoleniem. Jednak tytuł nie wpadł w ręce hegemonów. EURO zakończyło się "wielkim greckim weselem".
Gdyby ktoś przed startem mistrzostw głośno powiedział, że ekipa "Hellenów" sięgnie po złoto, zapewne w trybie natychmiastowym otrzymałby żółte papiery w pakiecie z kaftanem bezpieczeństwa. Bukmacherzy tylko szansę Łotwy na triumf oceniali jeszcze niżej niż Grecji. Podopieczni Otto Rehhagela nie mieli wręcz prawa zdobyć tego tytułu. A jednak to zrobili.
Wieczni przegrani
Gdy Niemiec w 2001 r. przyjął posadę selekcjonera greckiej reprezentacji, raczej nikogo to nie obeszło. Ot, doświadczony trener chce troszeczkę dorobić do emerytury i to w miłym, śródziemnomorskim otoczeniu. Oczekiwania wobec jego wyników znalazły się na tak nikłym poziomie, że bez echa przeszły debiutancka porażka w wymiarach 1:5 przeciwko Finlandii czy domowa klęska z Cyprem.
Eliminacje do pamiętnego turnieju również nie rozpoczęły się sielankowo. W pierwszych dwóch spotkaniach Grecja nie zdobyła nawet jednego punktu. Dopiero komplet “oczek” w konfrontacjach z Armenią i Irlandią otworzył furtkę na mistrzostwa. O ostatecznym awansie przesądził rzut karny. Ten jeden strzał zdecydował o przyszłości całej kadry.
- Przed EURO naszym celem było wygranie chociaż jednego meczu. Tylko jednego. To już byłoby uznane za nasz wielki sukces - opowiadał później Vassilios Tsiartas. Taka postawa pomocnika nie mogła dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że Grecja nigdy wcześniej nie odnotowała triumfu na turnieju tej rangi. Euro 1980 zakończyli z bilansem dwóch remisów i porażki. 14 lat później na mundialu zbierali cięgi od wszystkich rywali. W 2004 r. prognozy nie należały do obiecujących, patrząc na to, że w jednym ze sparingów Grecy ulegli… Polsce prowadzonej przez Pawła Janasa. Rasiak, Radomski czy Szymkowiak nawet nie zdawali sobie sprawy, że właśnie pokonują przyszłych konkwistadorów Starego Kontynentu.
Czarny koń
Portugalscy fani zacierali ręce przed meczem otwarcia z niezbyt renomowanymi Grekami. Mało kto w ogóle znał ich pełen skład, ponieważ aż 15 z 23 zawodników występowało w rodzimych rozgrywkach. Z kolei ci, którzy wyjechali do lepszych lig, zwykle odgrywali drugo, albo i trzecioplanowe role. Angelos Charisteas w sezonie poprzedzającym EURO rozegrał niecałe 900 minut w barwach Werderu. Traianos Dellas był głębokim rezerwowym Romy, a Georgios Karagounis sporadycznie, choć to może zbyt duże słowo, występował w Interze. Jakby tego było mało, graczy z greckiej ekstraklasy także nie uznawano za gwiazdy. Antonis Nikopolidis czy Giorgos Seitaridis mieli problemy z łapaniem się do wyjściowego składu Panathinaikosu. Dopiero w barwach narodowych pokazali klasę.
Grecy nieoczekiwanie pokonali gospodarzy, zdobywając swój pierwszy komplet punktów w historii imprez międzynarodowych. Skomasowany kolektyw zatrzymał duet Ronaldo-Figo, co wywołało ogromny szok. Nie mniejszy niż rezultat następnego spotkania, czyli remis 1:1 z faworyzowaną Hiszpanią. Ten wynik sprawił, że nawet porażka w ostatnim meczu grupowym dawała im awans do fazy pucharowej. A to było dopiero preludium prawdziwego pokazu siły Hellady.
Ekipa Rehhagela imponowała, ale wszyscy spodziewali się, że ta piękna przygoda prędko dobiegnie końca. W ćwierćfinale czekali na nich Francuzi, którzy mieli chrapkę na obronę tytułu. Ich lider, Zinedine Zidane, wciąż potrafił oczarować cały świat.
- Czuję, że znajduję się w życiowej formie. Niedługo skończę 32 lata i ten turniej przyszedł we właściwym momencie. Wygrywanie to coś, czego nigdy nie masz dosyć - zapowiadał wirtuoz "Les Bleus". "Zizou" pokazał klasę już w fazie grupowej, gdy Francja mierzyła się z Anglią. "Synowie Albionu" prowadzili do końca regulaminowego czasu gry, lecz w trakcie doliczonych trzech minut Zidane zanotował dublet i ograbił rywali z jakiejkolwiek zdobyczy punktowej. W meczu ze Szwajcarią dołożył kolejne trafienie. Grecja miała być następną ofiarą.
Jakaż zapanowała konsternacja, gdy "dream-team" z "Zizou", Henrym, Piresem, Trézeguetem i Vieirą połamał sobie zęby na defensywie Hellady. Francuzi napierali, dominowali, kontrolowali grę, ale wystarczył jeden rzut rożny, aby Angelos Charisteas wprowadził Grecję do piłkarskiego nieba. W półfinale czekali Czesi.
Nasi sąsiedzi dotarli tak daleko, ponieważ ich skład obfitował w gwiazdy światowego formatu. Dostępu do bramki bronił młodziutki Petr Čech, w linii pomocy brylowali Nedved z Rosickym, a za zdobywanie bramek odpowiadał późniejszy król strzelców całego turnieju, Milan Baroš. Nawet on nie zdołał jednak znaleźć drogi do siatki strzeżonej przez Nikopolidisa i spółki. Przeciwko Czechom Grecy znów zagrali brzydko, ultra-defensywnie, czekając na tę jedną, jedyną szansę. Nadeszła w 105. minucie dogrywki, gdy z rzutu rożnego trafił Dellas. Grecja w finale. Niemożliwe stało się możliwe.
Przechodniu, powiedz Grecji, jesteśmy mistrzami Europy
Oglądając powtórki spotkań drużyny Rehhagela, nie można spodziewać się… niczego ciekawego. Grecy nie wygrali z powodu nagłego wystrzału formy Katsouranisa i Basinasa, a Karagounis nie kreował gry niczym Pirlo lub Zidane. Ich siła leżała w konsekwentnym rozpraszaniu rywali i bronieniu się niemal całym zespołem. Gdyby tamtejsza Grecja zmierzyła się z Atletico Diego Simeone, widzowie pogrążyliby się we śnie po jakimś kwadransie. Ale nieważne czy coś jest zjawiskowe, jeśli skuteczność mówi sama za siebie.
Dotarcie do finału odbierano jako ogromną sensację, lecz w ostatecznym meczu, podobnie zresztą jak w poprzednich, rywali uznano za faworytów. To zrozumiałe, ponieważ Portugalia rozgrywała znakomity turniej, a ściany zawsze pomagały gospodarzom. Przed 2004 r. organizatorzy Euro trzykrotnie docierali do finałów. Wszystkie wygrywali. Dodatkowo, forteca Estadio da Luz nie została zdobyta od 1987 r., Nikolaidis wypadł z powodu urazu, a Karagounis ze względu na żółte kartki w poprzednich fazach. Wszystko układało się przeciw Grekom. Ci pozostawali niezłomni.
Ich taktyka nadal opierała się na głębokiej defensywie we własnym polu karnym. Pójście na wymianę ciosów oznaczałoby pewną porażkę z rąk i nóg Ronaldo, Paulety, Figo czy Deco. I tak Portugalczycy zdołali oddać aż siedemnaście strzałów, mieli dziesięć rzutów rożnych i posiadanie piłki na poziomie 60%. Dla porównania, na bramkę Ricardo oddano jedno celne uderzenie. To wystarczyło. Charisteas wprowadził Grecję do futbolowego nieba.
- Udowodniliśmy, że grecka dusza wojowników jest i zawsze będzie naszą największą siłą - mówił Theo Zagorakis. - Napisaliśmy historię piłki nożnej. To sensacja, ogromna niespodzianka - komentował architekt sukcesu, Otto Rehhagel. Cały świat nie mógł w to uwierzyć. Do historii przeszły obrazki zalanego łzami Cristiano Ronaldo, który na triumf z reprezentacją czekał kolejnych dwanaście lat.
Zwycięstwo Portugalii w 2016 r. również uznano za zaskoczenie, lecz skala zdumienia była zupełnie inna. Grecja nie doszła do finału "psim swędem" i za sprawą sprzyjającej drabinki. Na drodze do triumfu musieli dwukrotnie pokonać gospodarzy, stanąć naprzeciw francuskiej konstelacji gwiazd i podjąć rękawicę z groźną reprezentacją Czech. Pomimo tylu przeciwnościom losu, w fazie pucharowej nie stracili żadnej bramki. I chociaż nie grali tak pięknie jak Apollo, nie konstruowali na poziomie Hefajstosa, ich wyczyny zasługują na miano mitycznych. Podążając śladami najsłynniejszego greckiego poety, wybudowali pomnik trwalszy niż ze spiżu.
Mateusz Jankowski