Rusza Liga Europy lub, jak kto woli, Puchar Pocieszenia. Czy da się ją wygrać, nie grając w Lidze Mistrzów?
Już dzisiejszego wieczora startuje następna edycja uboższej krewnej Champions League, czyli Liga Europy. No właśnie! Czy rzeczone rozgrywki rzeczywiście są szansą dla drużyn pochodzących z teoretycznie gorszych piłkarskich regionów? A może to pic na wodę, zasłona dymna, fotomontaż? Na łamach naszego serwisu postanowiłem wziąć na tapet system, który w pewnych strukturach jest konstrukcją wadliwą.
Transformacja profilu rywalizacji na – nazwijmy to umownie – zapleczu Ligi Mistrzów przeprowadzona przed sezonem 2009/10 miała zwiększyć możliwość zaprezentowania się na arenie europejskiej słabszym futbolowym firmom, przecierając im szlaki do fazy grupowej międzynarodowych salonów. Prestiż? Pięknie brzmi. Promocja piłki nożnej? Sztampowe i jednocześnie flagowe zawołanie przy każdej inicjatywie UEFA. Dwa słowa: mydlenie oczu!
Owszem, eksperyment w pewnym stopniu wypalił, bo przez dekadę dużo prowincjonalnych zespołów zakwalifikowało się do współzawodnictwa na poziomie grupowym, ale kiedy zatopimy wzrok nieco głębiej, za kulisy pucharowych zmagań, sytuacja nie wygląda wcale tak różowo. Mamy do czynienia z iluzją. Im bardziej wytężamy ślepia na to, kto awansował do jesiennych meczów Ligi Europy, tym mniej dostrzegamy ekipy, które są realnymi zwycięzcami, zanim jeszcze usłyszymy dźwięk pierwszego gwizdka.
Puchar pocieszenia
Nowoczesny schemat rozgrywania spotkań eliminacyjnych sprawił, że dotychczas wyboista droga do wielkiej – a przynajmniej większej – piłki stała się łatwiejsza dla klubów z niezbadanych zakątków Starego Kontynentu. Nazwy drużyn, których nawet świetnie poinformowany zjadacz futbolowego chleba nie znał na co dzień, zaczęły szturmem dochodzić do głosu. I choć bez sukcesów, odcisnęły ślad na mapie piłkarskiej Europy, czy też w świadomości cenionych ekspertów.
Wręczane od prawie dekady trofeum jest określane mianem nagrody pocieszenia. Takim pluszowym misiem, żeby dziecko nie płakało, gdy na ziemię upadnie mu wata cukrowa w wesołym miasteczku. Tak, dawniejszy Puchar UEFA to milutkie i przytulne wesołe miasteczko, w którym atrakcja goni atrakcję. Showbiznes z niższej półki. Bo show zapewnia cyrkowa trupa drugorzędnych zawodników, natomiast karuzela finansowa kręci się w najlepsze.
Oczywiście mam na myśli, że niektóre kluby w ogóle odpuszczają walkę na zapleczu Champions League, wystawiając często drugi garnitur graczy, bądź lekceważąc oponentów, z którymi skojarzył ich układ drabinki albo ślepy los. Najprostszym przykładem z brzegu jest Liverpool odpadający ze Sportingiem Braga w 2011 roku. Gdzie Rzym, gdzie Krym? Przecież „The Reds” są klubem z wyrobioną renomą, a Braga tylko portugalskim średniakiem.
Wiem, że Sporting dotarł wtedy do finału Ligi Europy, co wyłącznie potwierdza moją tezę, że ekipa z Anfield kompletnie zignorowała rangę zawodów. Ot, coś tam kopią, to i my pokopiemy w ramach przygotowań przed nadchodzącą weekendową potyczką w Premiership. Nie podoba mi się tego rodzaju olewanie (mogliby chociaż poudawać, że im zależy), aczkolwiek z drugiej strony… Takie podejście, jaki turniej.
Liga słabszych mistrzów
Jest również liczna grupa klubów, które skrzętnie wykorzystały nadarzającą się okazję, aby pokonać aroganckich gigantów futbolu, powalczyć o jak najwyższą stawkę, ukłonić się europejskiej piłce nożnej i powiedzieć: „Dzień dobry, Czechu jestem”. Nie mówię tutaj o paralitycznych próbach podbicia futbolowego światka przez polskie zespoły, choć zdarzały się przełomy, prawię o naszych południowych sąsiadach, którzy skrupulatnie ustosunkowali się do nowego formatu.
Jeżeli dołożymy do tego wtorkowy bramkowy remis Slavii Praga z Interem w Mediolanie, to naprawdę bajka. Wracając do kwestii przewodniej, przeanalizowałem triumfatorów wszystkich odsłon Ligi Europy i doszedłem do jednego wniosku. Nieistotne kto będzie walczył, nieważne z jaką intensywnością, ostatecznie puchar i tak powędruje w ręce drużyny reprezentującej najmocniejsze klasy rozgrywkowe.
W trakcie dziesięciu kampanii trofeum sześciokrotnie zgarniali przedstawiciele hiszpańskiej Primera Division, trzy razy sięgały po nie drużyny angielskiej Premier League i zaledwie w jednym przypadku trafiło ono do FC Porto. Jasne, na przestrzeni lat na szczeblu finału meldował się Ajax Amsterdam lub Dnipro Dniepropetrowsk, lecz 90% pucharów paradoksalnie zdobyli reprezentanci potężnych piłkarskich lig.
Czarnoksiężnik Emery
Interesującym faktem jest, że tytuł mistrzów Ligi Europy aż czterokrotnie padał łupem ekip, które pożegnały się z fazą grupową Champions League, ale zajęły trzecie miejsce, gwarantujące im udział w 1/16 wiosennych meczów pucharowych na zapleczu Ligi Mistrzów.
Istnym czarnoksiężnikiem zaklinania „drugorzędnych” rozgrywek został trener Unai Emery, który trzy razy z rzędu kończył sezon z trofeum na koncie. Poza tym prowadzone przez niego zespoły awansowały po kolejnym razie: do finału, do półfinału i raz do ćwierćfinału, kiedy w 2010 roku sprawował funkcję szkoleniowca Valencii CF.
Wśród faworytów do ostatecznego triumfu w inaugurującej dziś sezon Lidze Europy będą bez dwóch zdań takie marki jak: Manchester United, Arsenal FC, Lazio Rzym czy AS Roma. Należy przy tym pamiętać o tzw. „spadkowiczach” z Champions League, w gronie których mogą znaleźć się równie silni potentaci, np. Bayer Leverkusen, Inter Mediolan, Olympique Lyon, Borussia Dortmund, Valencia, a nawet trimfator z ubiegłego roku - Chelsea Londyn.
Apokalipsa 2021
Gdy UEFA poinformowała za pośrednictwem swojej oficjalnej strony, że od 2021 roku szykują się rewolucyjne zmiany w schemacie Ligi Europy, złapałem się za głowę. Już nie 48 osiem, lecz 32 klubowe drużyny będą toczyły batalie o palmę pierwszeństwa w Lidze Europy na nowopowstałych zasadach.
Tę pigułkę zdołałem przełknąć z wielkim trudem, lecz kiedy zobaczyłem, że celem włodarzy będzie stworzenie czegoś na wzór starego Pucharu Zdobywców Pucharów pod nazwą Europa Conference League, zamówiłem u znajomego barmana jeszcze kolejkę.
Nie da się uciec od przeświadczenia, że obecnie europuchary są rozgrywkami dla bogatych, którzy pragną być jeszcze bogatsi. System rozgrywek, czy to LM czy to LE, jest ułożony w ten sposób, aby w decydującej fazie uczestniczyło jak najmniej tych "maluczkich". Cała eliminacyjna sieć jest zorganizowana w niewiadomo jakim celu. Europejskie puchary na kilometr cuchną komercją.
Biorąc pod uwagę Ligę Mistrzów, Ligę Europy oraz świeże ECL, w sumie w europejskich pucharach od 2021 roku wystąpi aż 96 drużyn. Wszystkie finały zorganizowane zostaną w jednym tygodniu. Zwycięzca nowych rozgrywek będzie znany w środę, Ligi Europy w czwartek, zaś Ligi Mistrzów w sobotę.
Publiczność poderwała się z krzesełek, rozległy się gromkie brawa pod adresem sterników UEFA, eksperci zaczęli pisać psalmy pochwalne ku ich czci, bo przecież robią wszystko, żeby umożliwić maluteńkim klubom zaistnienie na olbrzymiej futbolowej estradzie. Założę się o butelkę burbona, że monopol na panowanie ekip z Anglii, Hiszpanii, Niemiec, Włoch oraz Francji nie zostanie przełamany.
Powód jest prosty, aż pozwolę sobie zacytować śp. Janusza Wójcika: „Kasa, misiu, kasa”. Nazwijcie mnie sceptykiem, ale moim skromnym zdaniem to następny krok w kierunku zagłady. Jednak w swoim życiu już dwa razy przeżyłem koniec świata, więc apokaliptyczne plany europejskiej federacji też przetrwam. Czego życzę również sympatykom piłki nożnej.
Mateusz Połuszańczyk