Rozumieli się bez słów, byli zabójczo skuteczni. To oni poprowadzili Manchester United do potrójnej korony
Byli jak bracia. Rozumieli się bez słów. Para idealna. Postrach obrońców. Gwarancja bramek i trofeów. Andy Cole i Dwight Yorke - dwie superstrzelby Manchesteru United, które zredefiniowały pojęcie duetu snajperskiego. Ich relacji na boisku nie można podrobić. Była po prostu wyjątkowa. Zapisali się złotymi zgłoskami w historii klubu, ale mieli niesamowitego pecha. W kluczowym momencie to inny duet napisał jedną z najbardziej niesamowitych piłkarskich opowieści.
Symbol snajperskiej pary w Premier League, przed spotkaniem dwóch czarnoskórych napastników w United, stanowili Chris Sutton i Alan Shearer. Anglicy poprowadzili Blackburn Rovers do mistrzostwa. Ich drogi się jednak rozeszły. A kolejny rewelacyjny tandem pojawił się kilka lat później. I zapisał na kartach historii, zyskując miano legendarnego.
Spotkali się przypadkowo
Pierwszy na Old Trafford trafił Cole. W 1995 roku Sir Alex Ferguson postanowił ściągnąć najlepszego strzelca ligi z sezonu 1993/94 z Newcastle. Jego partner dołączył do drużyny dopiero trzy lata później, chociaż... był opcją rezerwową. Szkocki menedżer podobno chciał za wszelką cenę pozyskać Patricka Kluiverta, ale ten wybrał ofertę Barcelony. Rzutem na taśmę sięgnął więc po gracza rodem z Trynidadu i Tobago, reprezentującego wówczas barwy Aston Villi.
Gdy napastnik poinformował szkoleniowca „The Villans”, Johna Gregory’ego, o chęci odejścia z klubu, ten miał powiedzieć, że „gdyby miał broń, to by go zastrzelił”. Ostatecznie sowita zapłata przekonała przedstawicieli drużyny z Birmingham, a „Czerwone Diabły” zyskały czwartego świetnego napastnika. W klubie mieli już bowiem Teddy’ego Sheringhama, Ole Gunnara Solskjæra i wspomnianego Cole’a. Obaj Anglicy, co ciekawe, za sobą nie przepadali. Ba, nawet nie rozmawiali! Były gracz „Srok” znalazł więc idealnego kompana w nowym miejscu.
Konkurent do miejsca w składzie? Anglikowi to nie przeszkadzało. Przywitał nowego kolegę, zaprosił do siebie na obiad, oprowadził po okolicy, zadbał o odpowiednią integrację z resztą drużyny. Między skutecznymi zawodnikami zaczęła tworzyć się pozaboiskowa więź, która już wkrótce miała znaleźć odzwierciedlenie na murawie, chociaż początkowo nie zapowiadało się, że zostaną ikonami legendarnej drużyny United.
Plan Fergusona nie zakładał od razu ustawienia naszych bohaterów obok siebie. Początkowo zawodnicy linii ataku byli rotowani. W spotkaniu z Southampton, podczas ósmej kolejki ligowych zmagań, pojawiły się jednak pierwsze oznaki zrozumienia między duetem. Obaj zdobyli po golu, dodatkowo to Cole asystował przy trafieniu Yorke’a.
Jak się zaczęło, tak też szło dalej. Nić porozumienia powoli stawała się coraz wyraźniejsza, a napastnicy finalnie okazali się szalenie zgraną parą. Ich myśli na boisku przenikały się. Proces tej integracji wspominał Gary Neville:
- Początkowo aż tak nie zatrybiło między nimi. Zajęło im to 10 czy 15 meczów, a wtedy nagle się to zmieniło - powiedział Anglik. I stwierdził, że to poważni kandydaci do miana najlepszego duetu snajperskiego, z którym miał okazję grać. A konkurencja, jak wiemy, była naprawdę imponująca.
„Match made in heaven”
Nie uosabiali stereotypowej dwójki w ataku, zadawali kłam schematowi wysoki - niski, silny - zwinny, strącający - wybiegający. Wymieniali się tymi rolami wedle potrzeb, w zależności od sytuacji na boisku i zachowania rywali. I może właśnie to stanowiło ich największy atut. Dostosowywali się do sytuacji trochę jak „płynne ciało”. Uzupełniali się idealnie, zarówno pod względem umiejętności, jak i mentalności. Mieli dokładnie taki sam głód zdobywania bramek, ale kompletnie nie przeszkadzało im to w oddawaniu futbolówki partnerowi, nawet w stuprocentowych sytuacjach, o czym również mówił Neville:
- Szanowali się. Jeśli o nich chodzi, nie obchodziło ich, który trafiał do siatki, co jest wyjątkowe. Cole był snajperem, a oni często potrzebują bramek, aby być zadowolonym. Dotarli jednak do takiego punktu, w którym nie robiło im różnicy, który wpisywał się na listę strzelców. Wzajemnie odczuwali radość.
Data transferu Yorke’a mogła przywołać pewne skojarzenia. Tak, przyszedł do klubu na starcie TEGO sezonu. Sezonu zakończonego potrójną koroną i niesamowitym comebackiem w finale Ligi Mistrzów na Camp Nou. Yorke i Cole stanowili klucz w drodze do trofeów. W LM kilkukrotnie wyciągali „Czerwone Diabły” z opresji. Strzelili po bramce w rewanżowym meczu półfinałowym z Juventusem, w którym United odrobiło straty z 0:2 na 3:2. To spotkanie wyraźnie wryło się w pamięć Cole’a.
- To był najlepszy mecz, w jakim grałem. Bardziej wspominam półfinał, niż finał. W nim nie graliśmy dobrze i strzeliliśmy chyba dwa najbardziej „wydarte” gole w historii Champions League. Mnie to jednak nie obchodzi. W końcu wygraliśmy – wspominał w rozmowie z „Guardianem”.
A wygrać nie musieli, bo otarli się o odpadnięcie już we wczesnej fazie rozgrywek. To właśnie zabójczy duet zagwarantował wyjście z grupy, dzieląc między siebie trzy gole w zremisowanym spotkaniu z Barceloną. To ono w ostatecznym rozrachunku dało drugie miejsce i przepustkę do ćwierćfinału. A jedna z bramek była efektem ich fenomenalnej, instynktownej, dwójkowej akcji.
To trafienie świetnie obrazowało ich współpracę. Pozornie prostą, intuicyjną, ale i nieprzewidywalną. Momentami wydawało się, że serca obu napastników biją w tym samym rytmie. Gdy jeden się cofał po piłkę, drugi już był gotowy do wybiegu za linię obrony. Anglik obracał się w stronę bramki, jego partner pokazywał się do szybkiego rozegrania. Nie potrzebowali słów, a uniwersalnego języka futbolu, którym władali w wyjątkowy sposób.
Nie błyszczeli techniką jak choćby Eric Cantona. Jeśli robili coś efektownego, to raczej kombinacje, szybkie klepki bądź bezczelne wręcz wykończenia. Grali jak dwaj „finisherzy”, klasyczne dziewiątki (zresztą podobnie jak Sheringham i Solskjær). Zawsze potrafili podjąć racjonalną decyzję. Mieli wybitne wyczucie w kluczowych sytuacjach.
Zresztą ich symbioza polegała nie tylko na zamierzonych zagraniach. Zbierali odbite piłki, dobijali strzały, wspomagali się w naciskaniu oponentów. Funkcjonowali niemal jak jeden szalenie skuteczny organizm. W sezonie 1998/99 asystowali sobie nawzajem - wliczając „poprawki” po strzałach kolegi - aż 16 razy. Współpracę możecie podziwiać na poniższym filmiku. Zgranie duetu Yorke-Cole robi ogromne wrażenie.
Najlepszy duet na świecie
W legendarnym sezonie obaj łącznie strzelili 53 gole. Ponad pół setki! Yorke sięgnął zresztą po koronę króla strzelców angielskiej ekstraklasy, z osiemnastoma trafieniami na koncie. We dwóch byli zdecydowanie lepsi, niż pojedynczo. Nieprzewidywalność i bezwzględność w okolicy pola karnego rywali sprawiała, że niewiele by ryzykowano, nazywając ich najlepszym duetem snajperskim na świecie.
Nikt nigdy nie miał pewności, kto w danej akcji wcieli się w rolę super-strzelby, a kto zagra świetnego asystenta. Rywale zwykle nie rozumieli, w jaki sposób Yorke i Cole są w stanie znaleźć sposób na włączenie się do ataku w idealnym momencie. Nie musieli się widzieć, oni po prostu instynktownie wiedzieli, co zrobi ten drugi. Zupełnie, jakby posiadali umiejętności telepatyczne.
A jeśli dasz takim piłkarzom odpowiednie wsparcie, w postaci Roya Keane’a i Paula Scholesa, kontrolujących środek pola oraz Ryana Giggsa i Davida Beckhama, dostarczających piłki z bocznych sektorów boiska, to masz gotowy przepis na sukces. Ówczesne United było zespołem kompletnym. A zmiennicy w linii ataku również prezentowali szalenie wysoki poziom. W końcu to oni zapewnili kosmiczny comeback na Camp Nou!
Bez podstawowego duetu w ataku niemożliwe byłoby jednak dojście do finału Ligi Mistrzów czy zdobycie potrójnej korony. Rok później Dwight i Andy spisywali się równie dobrze. Obaj poprawili swoje wyniki strzeleckie w lidze, łącznie strzelając w niej aż 39 goli. „Czerwone Diabły” sięgnęły po tytuł z przewagą 18 punktów nad Arsenalem. Na przełomie tysiącleci stanowili najlepszą parę napastników na świecie.
Wszystko się kończy
Wtedy zbliżali się już do trzydziestki. Pomimo mistrzostwa w kolejnym sezonie, zwolnili obroty i nie utrzymali tak kosmicznej skuteczności. A Ferguson zawsze szukał szans na wzmocnienie zespołu. Latem 2001 roku zagiął parol na Ruuda van Nistelrooya, a Holender z miejsca stał się jednym z czołowych napastników ligi. Cole i Yorke powoli poszli w odstawkę. Pierwszy odszedł zimą, drugi pół roku później. Obaj w tym samym kierunku, do Blackburn.
Reprezentant Trynidadu i Tobago miał żal do swojego menedżera, że nie dostał szansy na walkę o miejsce w składzie. Gdy odsuwał go od składu, lądował w pubach, gdzie „zapełniał pustkę w sobie”. Po pożegnaniu z United już nigdy nie był taki sam i zaliczył większy regres od Cole’a. Może właśnie z tego powodu. Na Ewood Park spędzili razem dwa lata. Potem każdy poszedł swoją drogą.
Anglik pozostał w ojczyźnie, powiększając swój dorobek bramkowy i wspinając się na drugie miejsce w klasyfikacji najlepszych strzelców w historii Premier League (później wyprzedził go Wayne Rooney). Jego kompan zaliczył nawet epizod w Australii. W końcu spotkali się jeszcze raz. W Sunderlandzie. Niedługo przed tym, jak obaj zawiesili buty na kołku. Gdy ostatni raz zagrali razem, mieli po 36 lat. Prawie dekadę od pierwszego meczu, w którym mieli okazję współpracować.
Dziś są kultowymi postaciami. Fani United z sentymentem wspominają duet, który przyniósł im dziesiątki, setki wybuchów radości po bramkach. Byli częścią jednej z najlepszych drużyn, które kiedykolwiek mogliśmy oglądać na piłkarskich boiskach. Cole, który kilka lat temu przeszedł ratujący życie przeszczep nerki, jest ambasadorem zespołu z Old Trafford. Jego kolega pełni podobną rolę. Na status ikon zasłużyli w pełni. Bo bez nich słynnego treble po prostu by nie było. Nawet jeśli show podczas wielkiego finału skradli Sheringham z Solskjærem.
Kacper Klasiński