Ręka Boga Maradony, ustawiony mundial i gra nie fair. Na Prima Aprilis sprawdzamy futbolowe oszustwa
Futbol to dialog, który pochłania ogromną część życia kibiców. Przez prawie cały rok debatujemy w poważnym tonie na temat zdarzeń ze świata piłki, zatem dzisiejszy szczególny dzień – 1 kwietnia można wykorzystać jako chwilę do odpoczynku od nieustannych polemik i dywagacji. Prima aprilis to czas, aby bawić się i żartować. Dokładnie tak, jak robili to nasi dzisiejsi bohaterowie, którzy jawnie kpili z boiskowych reguł.
Oczywiście zawodników, którzy starają się naciągać przepisy jest nieskończenie wielu, a drobne oszustwa stały się już niemal częścią tego sportu. W prawie każdym kolejnym meczu dochodzi do sytuacji wywołujących dyskusje i kontrowersje, dlatego dzisiaj zajmiemy się zdarzeniami, które już zdążyły przejść do historii.
Piłka nie do końca nożna
Jeśli archetypem oszusta w literaturze stał się Arsene Lupin, w kolarstwie niechlubną palmę pierwszeństwa dzierży Lance Armstrong, to w futbolu symbolem nagięcia przepisów jest bez wątpienia Diego Maradona.
Legendarny już incydent związany ze zdobyciem bramki dłonią udowodnił, że oszustwo w futbolu może popłacać. Argentyna dzięki „ręce Boga” wyeliminowała w ćwierćfinale Anglików i ostatecznie wygrała mundial.
Tę historię znają prawdopodobnie wszyscy sympatycy futbolu, jednak być może nieco mniej osób wie, że Maradona był pod względem grania rękami niezwykle wszechstronny. Z Anglikami zdobył tą częścią ciała bramkę, a z Rosją uchronił „Albicelestes” od straty gola.
Maradona to piłkarz, który swoją grą z pewnością zainspirował wielu młodych zawodników, chcących naśladować ruchy „boskiego Diego”. Niektórzy próbowali powtarzać dryblingi czy strzały Argentyńczyka, a inni właśnie zagrania ręką.
Jednym z nich był Jan Furtok, któremu „Biało-czerwoni” zawdzięczają chyba najbardziej haniebne zwycięstwo w historii polskiej reprezentacji.
Kolejnym naśladowcą Maradony był Thierry Henry, który w 2009 roku uratował swoją reprezentację, niczym Argentyńczyk 23 lata wcześniej. Francja była wówczas na tyle słabą ekipą, iż o awans na mistrzostwa świata w RPA musiała walczyć w barażach.
Mało tego – przez większość decydującego dwumeczu z Irlandią „Trójkolorowi” nie poczynili nawet kroku w stronę awansu. Wtedy do gry wkroczył „Titi”, który za pomocą swojej ręki wprowadził Francję na mundial.
Co się odwlecze, to nie uciecze
Dalsze losy kadry ówczesnych wicemistrzów świata pokazują, że przekręty czasami mogą obrócić się na niekorzyść samego winnego. Henry w nieuczciwy sposób zapewnił „Trójkolorowym” udział w mistrzostwach świata, które skończyły się dla Francuzów kompromitacją. 1 punkt, 1 bramka i zajęcie ostatniego miejsca w grupie za takimi „potęgami”, jak Urugwaj, Meksyk i RPA. Może lepiej było nie zdobywać tego gola?
Przypadek „Trójkolorowych” nie jest jedynym dowodem na niewidzialną (kto by pomyślał) rękę sprawiedliwości, która istnieje w futbolu. Oszustwo nie przyniosło oczekiwanych efektów również FC Barcelonie w 2007 roku.
Katalończycy przed ostatnią kolejką ligową wiedzieli, że potrzebują zwycięstwa w derbach, aby sięgnąć po mistrzostwo. Ogromna presja popchnęła następcę Maradony – nastoletniego Leo Messiego do zdobycia bramki przy użyciu niedozwolonej w piłce NOŻNEJ części ciała.
Kontrowersyjna bramka na 2:1 sprawiała, że kibice „Dumy Katalonii” mogli już powoli wyciągać szampany z zamrażarki, ale wtedy plany rychle zbliżającej się fety na Camp Nou zniweczył napastnik Espanyolu – Raul Tamudo. Hiszpan w 89. minucie odebrał Barcelonie szansę na triumf, który zostałby zdobyty przez podopiecznych Franka Rijkaarda w nieuczciwych okolicznościach.
Król Prima Aprilis – Luis Garcia
Omówione powyżej bramki były kontrowersyjne ze względu na nieprzepisowy sposób ich zdobycia. Bywają jednak jeszcze bardziej groteskowe przypadki, gdy gol zostaje uznany, mimo że piłka nawet nie przekroczy linii, co powinno być raczej podstawą do uznania trafienia.
Najbardziej znana bramka, która właściwie w ogóle nie była bramką, miała miejsce w 2005 roku, podczas półfinału Ligi Mistrzów między Liverpoolem a Chelsea. Ze względu na prestiż rozgrywek i rangę meczu wydawałoby się, że nie może dojść do skandalu, ale poniższe wideo raczej temu zaprzecza.
Kabaret związany z tą sytuacją ciągnął się jeszcze poza boiskiem. Trener pokrzywdzonych londyńczyków – Jose Mourinho na pomeczowej konferencji nazwał trafienie Garcii mianem „ghost goal”. Hiszpan po kilku latach odpowiedział „The Special One” w dosyć kreatywny sposób.
Śmierć fair play
Ciekawym przypadkiem boiskowego oszustwa lub, jak kto woli, cwaniactwa wykazał się także Luiz Adriano. Brazylijczyk wedle przepisów gry w piłkę nożną nie zrobił nic nielegalnego, ale trudno nazwać jego trafienie przeciwko Nordsjaelland w pełni uczciwym.
W poprzednich przypadkach współwinowajcami byli sędziowie, którzy nie reagowali na łamanie przepisów przez Maradonę czy Henry’ego, ale w sytuacji z udziałem Luiza Adriano arbiter był bezradny.
Brazylijczyk wykorzystał fakt, iż zasady fair play, takie jak oddawanie piłki w przypadku pauzy spowodowanej urazem, są tylko słowną umową zawartą przez wszystkie kluby świata. No może poza Szachtarem Donieck.
Dwunasty zawodnik
Sędziowie nie mogli również przeciwdziałać oszustwu podczas spotkania Aparecidene-Tupi, gdzie doszło do jednej z najbardziej niespodziewanych parad bramkarskich w historii piłki. A wszystko z powodu tego, że nie dokonał jej sam golkiper.
Jak widać, piłkarze nie są jedynymi ludźmi, którzy w trakcie spotkania szukają wszelkich możliwych sposobów na złamanie przepisów, by osiągnąć zamierzony cel. Nie można również zaufać nawet masażystom czy też… trenerom.
Potwierdził to Diego Simeone, który 3 lata temu postanowił wcielić się w rolę ostatniego obrońcy swojej drużyny. Aby zatrzymać groźny kontratak Malagi, „Cholo” wyrzucił na murawę drugą futbolówkę, która w założeniu miała wybić z rytmu pędzącego na bramkę Atletico Dudę.
Machlojki bolą
Simeone za swój haniebny czyn został zawieszony na 3 spotkania. Kary wymierzane zawodnikom, którzy zapomnieli o uczciwości są czasami jeszcze boleśniejsze i to w dosłownym tego słowa znaczeniu.
Mówi się, że „winnego musi spotkać kara”, o czym boleśnie przekonał się Jason Puncheon. Anglik występujący w Crystal Palace dokonał obrzydliwie agresywnego wślizgu, który mógł równie dobrze skończyć się złamaniem nogi Kevinowi de Bruyne.
Paradoks całego zdarzenia polega na tym, że jedynym, który na tym ucierpiał był sam Puncheon. Podczas wykonywania wślizgu skrzydłowy zerwał więzadła i na boisko w sezonie 2016/17 już nie wrócił.
To jednak nic w porównaniu z historią Roberta Rojasa, którego oszustwo polegało na świadomym samookaleczeniu. Motywem Chilijczyka była chęć uzyskania walkoweru na korzyść swojej drużyny, ale na szczęście prawda szybko ujrzała światło dzienne.
Koreańskie manipulacje
Na jaw za to do dnia dzisiejszego nie wyszły kwoty, które w 2002 roku otrzymali sędziowie odpowiedzialni za spotkania jednego z gospodarzy mundialu – Korei Południowej. Trudno przypuszczać, że wszystkie błędy na korzyść organizatorów mistrzostw świata były dziełem przypadku.
Arbitrzy mogą pomylić się raz, dwa, ale błędy w każdym meczu faworyzujące tylko jedną drużynę trudno racjonalnie wytłumaczyć. Gdyby nie jawne wsparcie sędziów gospodarze turnieju mogliby tylko pomarzyć o dojściu do półfinału.
W futbolu niespodzianki się zdarzają, ale przyczyną sukcesu Koreańczyków nie był nagły wystrzał formy, a oszustwo na największą skalę w historii turnieju rangi mistrzostw świata.
Jedynym innym wytłumaczeniem degrengolady, która wydarzyła się 17 lat temu pozostaje nagły atak ślepoty wszystkich arbitrów. Chociaż nawet niewidomi zapewne dostrzegliby przewinienia Koreańczyków. Gdyby tylko chcieli oczywiście.
Koreańscy sąsiedzi z północy postanowili w nieco bardziej pacyficzny, choć równie nieetyczny sposób sięgnąć po futbolowe laury. Efektem ich pracy było stworzenie alternatywnej wersji mundialu w 2014 roku. Wg tamtejszego programu informacyjnego po mistrzostwo świata sięgnęła Korea Północna po spektakularnym zwycięstwie 8:1 w finałowym meczu z Brazylią.
W porównaniu z innymi „rzezimieszkami” dokonania Korei Północnej można nazwać najmniej inwazyjnymi. Koreańczycy postanowili po prostu nieco podrasować rzeczywistość, która widocznie w ich mniemaniu była zbyt nudna, aby prezentować ją swoim obywatelom.
Nudzić nie mogą się za to kibice piłki nożnej, którzy uważnie przypatrują się rzeczywistym wydarzeniom na światowych boiskach. W końcu nigdy nie można być pewnym czy kolejny mecz nie stanie się nagle obiektem przedstawienia, w którym główną rolę odegrają oszuści pod postacią piłkarzy, trenerów czy nawet ludzi od przygotowania fizycznego. W futbolu, jak i pierwszego kwietnia – nikomu nie można w 100% zaufać.
Mateusz Jankowski