Red Bull kupił nowy klub. Chce podbić kolejny rynek, jasne stanowisko kibiców
Budowę piłkarskiego imperium zaczęli od rodzimej Austrii. Teraz Red Bull obecny jest już na trzech kontynentach, a zaraz zadebiutuje na kolejnym. Tym razem światowy gigant podjął się ambitnego zadania. Omiya Ardija dla japońskiej społeczności to bowiem coś znacznie ważniejszego niż jedynie klub piłkarski.
Niedługo miną dwie dekady, od kiedy Red Bull zainwestował w futbol. Wszystko zaczęło się w 2005 roku od przejęcia Austrii Salzburg i całkowitego rebrandingu tego klubu, co spotkało się z oporem ze strony sporej grupy tamtejszych kibiców. Od tego czasu RB pojawił się także w Stanach Zjednoczonych, Brazylii, Niemczech, a przez pewien czas nawet w Ghanie. Teraz przyszła pora na podbój kolejnego regionu - Azji. Omiya Ardija, czyli najnowszy zakup w portfolio giganta, oznacza też dla niego chyba największe wyzwanie od czasów przejęcia rodzimego protoplasty z Salzburga.
Klub wywodzi się bowiem z Japonii, a to kraj o jednej z najbardziej wyjątkowych scen kibicowskich na świecie, a już na pewno na kontynencie. Fani mocno żyją tam futbolem, a ich ulubione zespoły wiążą się dla nich z czymś znacznie więcej niż tylko sportem. Biorąc pod uwagę historię przejęć Red Bulla, Austriacy zwykle nie przejmowali się przywiązaniem do tradycji. Ich rebrandingi dotąd wiązały się z całkowitym zerwaniem z klubową tożsamością. Na to w przypadku Omiyi nie ma najmniejszych szans. Szczególnie jeśli nowy właściciel naprawdę zamierza zbudować potęgę J.League.
Koniec frustracji
Austriacy w Omiyi na pewno znaleźli solidne fundamenty. To dzielnica liczącej około półtora miliona mieszkańców Saitamy, dziesiątego największego miasta Japonii, które położone jest zaledwie 30 kilometrów od Tokio. Do stolicy szybką koleją można się stamtąd dostać w niecałe pół godziny. To zatem idealne miejsce, by uczynić je ważnym ośrodkiem turystyczno-biznesowym. Do tego w Saitamie dobrze rozwinięty jest przemysł - maszynowy, elektrotechniczny i chemiczny - co również mogło okazać się ważnym argumentem dla Red Bulla. Przy tym wszystkim Austriacy, nauczeni błędami poczynionymi w Ghanie i przy pierwszej próbie założenia klubu w Brazylii, tym razem nie zdecydowali się budować wszystkiego od zera.
- Przejęcie Omiyi Ardija przez Red Bull to wydarzenie, które z pewnością zapisze się w historii japońskiego futbolu. To klub o bogatej tradycji, który przez lata był zarówno inspiracją, jak i frustracją dla swoich fanów. Ich największe sukcesy przypadały na początek XXI wieku, gdy z powodzeniem rywalizowali w J.League i wraz z Urawa Red Diamonds tworzyli emocjonujące derby Saitamy. W tym czasie na boiskach błyszczały takie talenty jak Chikara Fujimoto, Daigo Kobayashi, Eiji Kawashim, Kosuke Kikuchi czy Akihiro Ienaga, którzy stali się ikonami całej ligi - opowiada nam Adam Błoński, twórca strony azjagola.com i wielki sympatyk “Wiewiórek”.
Przydomek klubu pochodzi od jego nazwy. “Ardija” to bowiem transkrypcja hiszpańskiej “ardilli”, czyli wiewiórki. Tak też nazywa się park, w którym mieści się stadion. Choć klub pod tym szyldem funkcjonuje dopiero od końca XX wieku, jego historia sięga lat 60., co oznacza, że jest o dwie dekady młodszy od Urawy Red Diamonds. Daleko mu też do sukcesów rywali zza miedzy, ale swego czasu w miarę regularnie występował na poziomie J.League. Wewnętrzne konflikty i napięcia doprowadziły jednak do trwającego przez ostatnie lata kryzysu. “Wiewiórki” po raz ostatni grały w elicie w 2017 roku. Dna sięgnęły sezon temu, kiedy spadły do J3, czyli na trzeci poziom rozgrywkowy. Stamtąd na szczęście błyskawicznie udało im się wydostać, co z pewnością jest dobrym startem u progu nowej ery.
- Wejście Red Bulla jest dla Omiyi szansą na odbudowę tego, co zostało utracone. To coś więcej niż tylko finansowe wsparcie - to projekt, który daje nadzieję na przywrócenie struktur i filozofii klubu. Red Bull, znany z globalnych przedsięwzięć sportowych, oferuje profesjonalizm, innowacyjne podejście i rozwój młodych talentów. Dla “wiewiórkowej” części Saitamy to moment, który może zakończyć lata frustracji i zredefiniować przyszłość klubu. Natomiast dla japońskiego futbolu wejście takiego inwestora jest sygnałem, że J.League to atrakcyjna przestrzeń na globalnej mapie tego sportu. Jeśli projekt zostanie zrealizowany z rozwagą, Omiya Ardija może stać się symbolem nowej ery w japońskiej piłce - uważa nasz rozmówca.
Nie tylko bojkot
Bo choć Omiya jeszcze chwilę temu była trzecioligowcem, to klub o znacznie większym potencjale. Dla kibiców stanowi ważny element lokalnej tożsamości, która w Japonii odgrywa ogromną rolę. Fani Ardiji nie opuścili jej nawet po zeszłorocznym spadku. W zakończonym właśnie sezonie J3 League średnia frekwencja na 15-tysięcznym NACK5 Stadium Omiya wyniosła niemal 7,5 tys. i była najlepsza od 2019 roku. Oczywiście w międzyczasie mieliśmy do czynienia z pandemią koronawirusa, ale drużynę na dnie wspierało w ostatnich miesiącach więcej fanów, niż kiedy występowała już w postpandemicznej rzeczywistości na drugim poziomie.
- Baza kibicowska to kolejny kluczowy element tego potencjału. Fani “Wiewiórek” od lat są znani z niesamowitej lojalności i pasji, co widać zarówno na trybunach, jak i w życiu codziennym miasta. Choć sam obiekt nie należy do największych, to jest prawdziwą twierdzą, gdzie doping przypomina atmosferę największych aren świata. Kibice, od najmłodszych po seniorów, niezależnie od wyników, konsekwentnie wspierają klub, ubrani w charakterystyczne pomarańczowe barwy. To było widać właśnie nawet w czasach spadku do J3, kiedy ich entuzjazm i zaangażowanie nie osłabły. Liczba zakupionych koszulek, obecność na stadionie czy wsparcie klubu w mediach społecznościowych pokazują, jak głęboko zakorzeniona jest miłość do Ardiji - opowiada Błoński.
Być może zatem dlatego Red Bull tym razem nie zdecydował się na całkowite zerwanie z tradycją. W sierpniowym komunikacie ogłosił, że zamierza “uszanować klubowe barwy oraz jego nazwę”. Pomarańcz całkowicie nie zniknie więc z trybun. Obwódka w tym właśnie kolorze znalazła się w nowym herbie zaprezentowanym na początku listopada. Nie ma w niej już niestety charakterystycznej wiewiórki, która została zastąpiona przez dwa byki. Co jednak ważne dla kibiców, drastycznej zmianie nie ulegnie nazwa klubu, który od nowego sezonu będzie funkcjonował jako RB Omija Ardija. W tej sytuacji sprzymierzeńcem fanów okazał się nie tylko sam Red Bull, ale również japońskie prawo, które podobnie jak w Niemczech, zabrania umieszczania sponsorów w nazwach zespołów.
- Austriakom nie chodzi jedynie o unikanie potencjalnych bojkotów czy kryzysów wizerunkowych, ale o zrozumienie i uszanowanie wyjątkowej kultury kibicowskiej w Japonii. Fani Omiyi dopingują swój zespół nie tylko w czasach sukcesów, ale i wtedy, gdy drużyna boryka się z problemami. Nawet po spadku do J3 frekwencja na meczach nie spadła jakoś dramatycznie. To dowód na niezwykłe przywiązanie i lojalność, które Red Bull chce wzmacniać, a nie niszczyć. Zachowanie nazwy i pozostawienie pomarańczowych barw jest dla Austriaków sposobem na zbudowanie mostu między globalnym biznesem i lokalną tradycją. W Japonii, gdzie “rebranding” oznacza nie tylko zmianę wizerunku, ale często odbierany jest jako likwidacja tradycji, takie łagodne podejście jest jedyną rozsądną drogą - dodaje nasz rozmówca.
Lojalność zamiast gwiazd
Szczególnie że akurat w Japonii kibice mają niekoniecznie dobre doświadczenia z tego typu przejęciami. Kiedy pod koniec lat 90. główny sponsor Yokohama Flugels ogłosił wycofanie finansowego wsparcia, klubowe władze wpadły na pomysł fuzji z Yokohama Marinos, czyli największym derbowym rywalem. Fani Flugels nigdy nie zaakceptowali nowego tworu i założyli własną drużynę, Yokohamę FC. W przypadku RB Omiya Ardija kibice najbardziej obawiali się zbyt mocnych akcentów czerwono-białych. To bowiem barwy nie tylko Red Bulla, ale również Urawy Red Diamonds, która już kiedyś skorzystała na problemach innego ligowego rywala.
- Urawa Reds jest doskonałym przykładem, jak lojalność i relacje mogą budować potęgę. Klub ten skorzystał z sytuacji w Sanfrecce Hiroszima, przyciągając kluczowych zawodników oraz trenera. Najpierw do Urawy przenieśli się dwaj byli zawodnicy Sanfrecce, rozgrywający Yosuke Kashiwagi i bramkarz Shusaku Nishikawa. Później za nimi podążyli inni kluczowi gracze (Tomoaki Makino, Ryota Moriwaki) oraz trener Mihailo Petrović. Powstał niemal “klon” Sanfrecce w nowym mieście. Ta strategia pozwoliła Urawie osiągnąć sukcesy, w tym triumf w Azjatyckiej Lidze Mistrzów - przytacza tę historię Błoński.
Ardija pod batutą Red Bulla ma co najmniej dorównać swoim derbowym przeciwnikom. Aby tego dokonać, musi jednak strzec się przed błędami popełnionymi przez inne kluby, które w przeszłości chciały z marszu zawojować J.League. W ostatnich latach najlepszym tego typu przykładem było Vissel Kobe, które po przejęciu przez Rakuten początkowo zainwestowało w wielkie gwiazdy takie jak Andres Iniesta czy Lukas Podolski, ale na sukces musiało poczekać znacznie dłużej. “Krowy” po pierwsze mistrzostwo sięgnęły dopiero w ubiegłym sezonie, kiedy postawiły mocniej na rodzimych zawodników i trenera Takayukiego Yoshidę, który zna realia ligi japońskiej dużo lepiej niż jego hiszpańscy poprzednicy.
- Sukcesy w Japonii buduje się na lojalności, a nie inwestycji w zagraniczne gwiazdy. Transfery pomiędzy największymi rywalami lub spektakularne przejścia do zamożniejszych klubów mogą się tam spotkać z ogromną falą krytyki zarówno ze strony kibiców, jak i środowiska sportowego. Dlatego transfery w J.League wymagają większej delikatności i uwzględnienia emocji kibiców. Sagan Tosu i Vissel Kobe swego czasu postawili na transfery znanych nazwisk takich jak Fernando Torres czy wspomniani już Iniesta i Podolski. Te szybkie i kosztowne decyzje nie okazały się skuteczne. Brak lojalnościowych fundamentów w składzie i zbyt mocne poleganie na “stranierich” sprawiły, że oba kluby borykały się z problemami finansowymi i sportowymi - zauważa Błoński.
Japońska droga do sukcesu
Ta lojalność wydaje się kluczowa na drodze do sukcesu dowolnego japońskiego zespołu. W J.Leauge nie obserwujemy zbyt wielu tradycyjnych transferów gotówkowych. Piłkarze zazwyczaj decydują się na zmianę klubowych barw dopiero po wygaśnięciu kontraktu, by uniknąć kontrowersji związanych z ewentualnym “kupowaniem lojalności”. W dodatku często gracz przy wyborze nowego zespołu kieruje się powiązaniami z jego karierą młodzieżową, miejscem zamieszkania, a nawet osobistymi relacjami. Japońska kultura sportowa kładzie również spory nacisk na relację między “senpai” (starszym kolegą) i “kohai” (młodszym zawodnikiem). To wszystko sprawia, że Red Bull w Omiyi wcale nie może pójść na łatwiznę i przy budowie nowego zespołu czeka go sporo wyzwań.
- Klub powinien skupić się na kilku filarach. Omiya musi ściągnąć do siebie z powrotem weteranów. Takie nazwiska jak Eiji Kawashima, Akihiro Ienaga czy Ataru Esaka mogłyby nie tylko wzmocnić drużynę, ale także wnieść doświadczenie i pasję. Do tego ważne jest postawienie na szkolenie młodzieży, ale akurat z tego Red Bull jest już doskonale znany w Europie, więc powinien przenieść swoje doświadczenie do Japonii, wspierając tym samym rozwój lokalnych talentów. I wreszcie Ardija potrzebuje zrównoważonych transferów. Zamiast kupować za ogromne pieniądze gwiazdy, które mogą nie przystosować się do specyfiki ligi, Red Bull powinien inwestować w utalentowanych, młodych zawodników z Japonii oraz rozsądnie dobierać zagraniczne wzmocnienia, które odpowiednio uzupełnią skład - uważa Błoński.
Dotychczas najlepszy wynik Omiyi w historii występów w J.League to szóste miejsce w sezonie 2016. Klubowa gablota póki co świeci więc pustkami, oprócz laurów za awanse jedynym tytułem zdobytym przez “Wiewiórki” pozostaje Shakaijin Cup, czyli japoński odpowiedni FA Trophy. Nowy właściciel plany ma jednak ambitne, bowiem mówi się, że chciałby zdobyć mistrzostwo w przeciągu pięciu lat. Na razie najbliższym celem jest oczywiście jak najszybszy powrót do elity. Niewykluczone, że budowa nowego japońskiego imperium rozpocznie się już jednak wcześniej.
- Omiya jest w stanie sięgnąć po mistrzostwo do 2030 roku, ale cała operacja wymaga strategicznego podejścia. Jeśli klub zdecyduje się na “japońską drogę sukcesu” i uniknie pokus szybkich, kosztownych ruchów, to mistrzostwo J.League wydaje się możliwe. Zyskanie statusu globalnego giganta o podobnej renomie co Red Bull Salzburg czy RB Lipsk będzie trudniejsze. J.League ma swoje ograniczenia - zarówno finansowe, jak i strukturalne - które sprawiają, że nawet najbogatsze kluby jak Urawa Reds osiągają sukcesy co najwyżej na arenie kontynentalnej. Na niej Omiya Ardija ma szansę stać się znaczącą siłą, zwłaszcza jeśli uda im się połączyć unikalny model japońskiej lojalności z profesjonalnym podejściem Red Bulla - podsumowuje.