PSG pokazuje środkowy palec największym klubom Europy. Tak wygląda Paryż po transferze Leo Messiego
Schować się do cienia albo najlepiej zamknąć w jakimś pomieszczeniu z klimatyzacją i przetrwać do wieczora, kiedy robi się chłodniej. Sobota w Paryżu była tropikalna. Upał tak wielki, że aż odechciewało się żyć. Każdy ruch kosztował za dużo. Na termometrze prawie czterdzieści stopni Celsjusza, a pod Parc des Princes tłumy. Do meczu ze Strasbourgiem pięć godzin, a ci stoją i czekają. Setki, później tysiące ludzi. Z elewacji stadionu patrzy na nich wielka podobizna Leo Messiego w koszulce PSG. Pod nią napis „Bienvenue!”. Jak by mi ktoś powiedział kilka tygodni temu, że to się wydarzy, zapytałbym go czy ma gorączkę.
Przechodzę trzy kontrole policyjne, by w końcu stanąć pod stadionem, a później odebrać akredytację. W sklepie klubowym PSG, który graniczy ze stadionem nie ma już koszulek z nazwiskiem Messiego. Wykupili wszystko na pniu. Jego lot do Paryża w aplikacji „Flightradar24” monitorowało ponad 100 tysięcy ludzi. Siedzieli przed komputerami i gapili się jak ikonka samolocika przesuwa się na mapie. Setki Paryżan koczowały na lotnisku, by choć przez chwilę zobaczyć jak sześciokrotny zdobywca Złotej Piłki przybywa do ich miasta. To najważniejsze wydarzenie w historii klubu.
Jeśli ktoś zadawał sobie pytanie, jak pandemia wpłynie na piłkę, to ma już odpowiedź. Messi w PSG, Ramos w PSG, Donnarumma w PSG, Hakimi w PSG. Do tego Neymar i cała plejada innych graczy. Katarskie państwo pokazuje figę klubom starej, zachodniej Europy. Może nawet środkowy palec. Nie macie pieniędzy i jesteście nadzy. Zabierzemy wam najlepszych piłkarzy. Patrzcie, jak się to robi.
W sobotę w Paryżu czułem się jak na klasykach, kiedy Argentyńczyk i Portugalczyk rozdawali karty. Ta sama gorączka w mieście i napięcie pod stadionem. Zapach napalmu o poranku, w południe i wieczorem. Zawsze, przed każdym meczem to samo. Czy to Barcelona czy Madryt. Ludzie wszystkich ras, dziesiątki narodowości, turyści, lokalsi. Jesteś tam i masz to satysfakcjonujące poczucie, że tu, na kilkadziesiąt minut jest centrum świata. A ty możesz to skomentować.
Ten entuzjazm, jakieś zbiorowe podniecenie, nerwowość przed bramkami prowadzącymi na stadion to coś, co żywcem jest wyjęte z atmosfery zarezerwowanej dla hitów. W sobotę najważniejsze działo się przed meczem. Anne-Laure Bonnet, francuska dziennikarka, która chyba mówi we wszystkich językach świata prowadziła prezentację rekrutów. PSG zrobiło sobie defiladę. Przegląd wojsk jakiego nigdy tu nie było. Javier Pastore, pierwsza wielka gwiazda katarskiej ery, siedział w studiu telewizyjnym na stadionie i mówił, że pozyskanie jego słynnego rodaka to dojście do ostatniej granicy. Dalej już nie można. Messi is the limit.
Gdyby cztery lata temu emir Kataru miał lampę Alladyna, poprosiłby o spełnienie trzech życzeń. Uczynienie z Ligue 1 potwora na miarę Premier League, wymazanie Barcelony z mapy światowej piłki i transfer Neymara. O Messim, nawet tak pewny siebie i obrzydliwie bogaty człowiek jak on, nie śmiał marzyć. Messi był nietykalny. Całe życie w Barcelonie. Całe życie w jednej koszulce. Nie ma co tracić czasu na życzeniowe myślenie. Trzeba sięgać po innych graczy. Po cholerę fantazjować, że można mieć u siebie Argentyńczyka.
Ale pandemiczna rzeczywistość wywróciła piłkę do góry nogami. Władze PSG się śmieją. Impossible is nothing. Katarczycy, którzy uczynili z klubu ze stolicy Francji listek figowy swojej polityki i produkt umacniający ich pozycję w Europie, mają obsesję wygrania Ligi Mistrzów. Zrobili więc wszystko, by ich drużyna stanęła na dachu Starego Kontynentu. To jak granie na kodach w grę komputerową. Patrzysz na skład i myślisz sobie - Disneyland. Ale wiesz, że nawet dwudziestu najlepszych piłkarzy na świecie w jednej drużynie nie daje ci gwarancji najlepszego zespołu.
Żaden klub w Europie nie budzi w ludziach takiego schadenfreude jak PSG. Ta radość z cudzego nieszczęścia, satysfakcja z potknięć i przegranych meczów, najmocniej dotyka Paryż. Tu można nawet budować jakąś postbolszewicką narrację o bogaczach-krwiopijcach, którzy żerują na kryzysie innych. Nie ma co ukrywać. Stare, zabetonowane środowisko największych klubów w Europie nie znosi PSG. Nikt nie lubi jak ktoś nowy rozpycha się łokciami w jego otoczeniu. Paryż ma nie tylko twarde kości, ale i walizkę pełną pieniędzy. Wkurza więc niemiłosiernie.
Słuchałem w sobotę na Parc des Princes playlisty DJ-a i uśmiechałem się, gdy kawałek paryskiej grupy Daft Punk „One more time” wprawiał czterdzieści osiem tysięcy ludzi w ruch. No właśnie, jeszcze raz. Jeszcze raz zawalczymy o Ligę Mistrzów. Jeszcze raz naprężymy muskuły. Musi się udać. Jak nie teraz, to za rok. Jak nie za rok, to za dwa. A jak nie za dwa, to przedłużymy kontrakt Messiego o kolejne dwanaście miesięcy i się uda. Śpimy na bajecznych złożach ropy i gazu. Pieniędzy nam nie zabraknie.
Leo w stolicy to skarb dla miasta. Dziewiętnaście milionów turystów odwiedza rocznie Paryż. To najlepszy wynik na Starym Kontynencie. Agencje turystyczne już zacierają ręce. Po transferze Neymara wykupowały karnety, po czym oferowały swoim klientom nie tylko zwiedzanie najważniejszych miejsc kulturalno-historycznych w stolicy Francji, ale kusiły też perspektywą zobaczenia meczu PSG. Dziś, po transferze Messiego to wręcz obowiązek. Pojechać do Paryża i pójść do Parku Książąt. Nasser Al-Khelaifi, prezes PSG, powiedział:
- Mamy za mały stadion. Powinniśmy przyjmować osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi.
Na Parc des Princes nie wejdzie nawet pięćdziesiąt tysięcy. W sobotę ktoś chciał mi wcisnąć bilet na mecz ze Strasbourgiem za 800 euro. Dopytywałem dwa razy, bo myślałem, że to żart.
Podczas tego wieczora czułem się, jakbym był na ekskluzywnym weselu. W niedzielę - na odwiedzinach u rodziny pogrążonej w żałobie. W Barcelonie czuć smutek i pustkę. Apatię i nostalgię. Z wszystkich oficjalnych sklepów Barcy zniknęły koszulki Messiego i to tak nienaturalne, że aż człowiek chce się uszczypnąć, by sprawdzić czy to się dzieje naprawdę. Dziesiątki lotów w ostatnich latach do Katalonii i zawsze to samo. Gdzie się nie ruszysz, tam Messi. W każdym kącie i na każdym kroku. Przed stadionem na straganach wciąż jeszcze króluje. Tam zmiany docierają później, można więc kupić koszulkę z dychą na plecach i otrzeć nią łzy. Może nawet ktoś liczył, że zrobi na tym dobry biznes. Kibic jest sentymentalny jak jasna cholera. Grosza nie skąpi jak Wiesiek Wojnar z „Wesela”.
Na trybunach nostalgia za Messim, choć Memphis i koledzy grali tak, jakby nigdy Argentyńczyk nie postawił stopy na murawie Camp Nou. Twardy reset i jedziemy dalej. Gdy powiedziałem jednemu lokalnemu dziennikarzowi, że wczoraj byłem w Paryżu i widziałem to zbiorowe szaleństwo wokół Messiego, spojrzał na mnie smutno i rzucił:
- Nie chcę tego słuchać. To wciąż boli za bardzo.
Kataloński czasownik „patir” (cierpieć) dosiadł się do kibiców Barcy na jakiś czas. Jak długi, tego nie wie nikt.
Korespondecja z Paryża i Barcelony. Mateusz Święcicki, Eleven Sports