PŚ w Klingenthal. Dramat w trzech aktach. Wietrze, zlituj się nad nami: cyrk już był, wystarczy
Pierwsze trzy weekendy Pucharu Świata w skokach narciarskich były najgorszym początkiem sezonu od dawien dawna. Niepewna pogoda jest wpisana w ten sport, ale takiego startu, przepełnionego problemami z wiatrem, dyskwalifikacjami i przelicznikami, nikt się nie spodziewał. Na dodatek coraz śmielej można się zastanawiać, czy polscy skoczkowie są naprawdę dobrze przygotowani do rywalizacji na najwyższym poziomie.
Pucharowa karuzela przenosi się do niemieckiego Klingenthal, a wszyscy kibice i skoczkowie zadają sobie proste pytanie: będzie wreszcie normalnie? Bo dotychczas nie było, a pośród tuzina minusów słabo przebija się ten jeden pozytyw, czyli wyrównana rywalizacja i brak wyraźnego faworyta do tegorocznych sukcesów. Ubiegłoroczny hegemon, Ryoyu Kobayashi przywdział od tego sezonu kask Red Bulla, ale skrzydeł mu to raczej nie dodało. Prędzej nadmiernych punktów za wiatr, dzięki którym wyfrunął ostatnio na podium.
Akt I: Wisła
Nadspodziewanie wysoka temperatura spowodowała problemy z naśnieżaniem, przez co zeskok był w fatalnym stanie. Co roku na skoczni im. Adama Małysza są problemy z lądowaniem, ale teraz doszło do wyjątkowo wielu groźnych sytuacji, w tym upadków. Wywracali się wszyscy, od Piotra Żyły i Roberta Johanssona, po Deckera Deana z USA. Ci, co oglądali konkurs, doskonale pamiętają przerażająco zakrwawioną twarz Żyły tuż po upadku.
A chyba nie o to chodzi. Nawet na pewno nie o to chodzi, co między wierszami przyznawali oficjele Polskiego Związku Narciarskiego. Spójrzmy prawdzie w oczy: po co robić inaugurację sezonu w Wiśle, jeśli nie ma do tego warunków? Jasne, kibice są, spiker jest, rozgrzewających napojów nie brakuje, tylko cierpią skoczkowie. A to oni powinni w teorii mieć najwięcej do powiedzenia.
Simon Ammann na tyle zraził się do wiślańskiego obiektu, że nawet nie miał ochoty tu przyjeżdżać, zgodnie z tym, co napisał po ubiegłorocznych zawodach.
Kto wie, może w jego ślady pójdą kolejni, na przykład Markus Eisenbichler, który był wściekły po skoku na… 73 metr w konkursie indywidualnym. Dobrze, że jemu akurat nic się nie stało.
Inauguracja sezonu w Polsce to wielka sprawa, ale nie ma sensu robienie jej na siłę, w atmosferze zagrożenia zdrowia zawodników. Lepszym rozwiązaniem byłoby umieszczenie w kalendarzu zawodów w Wiśle obok Zakopanego (drugi lub trzeci tydzień stycznia). Albo nawet później, bez związku z konkursami w stolicy Tatr.
To, co działo się ostatnio, zakrawa o kpinę ze skoczków i kibiców. O tyle dobrze, że licznie zgromadzona biało-czerwona publiczność mogła świętować podium Kamila Stocha. Jak się na razie okazuje, jedyny indywidualny sukces reprezentanta Polski w tym sezonie.
Akt II: Kuusamo
Fińskie Kuusamo, a właściwie Ruka, gdzie mieści się skocznia, od zawsze słynie ze zmiennych warunków wietrznych. Poprzednie trzy lata udało się jednak przeprowadzić tam wszystkie zaplanowane konkursy, za co może teraz obiekt Rukatunturi z nawiązką się zemścił. Drugiego dnia nie poskakano wcale. Nawet nie podjęto próby przeprowadzenia zawodów.
Szczególnie źli byli Ci, którzy najpierw sami siebie wyeliminowali z klasyfikacji tego rozegranego konkursu. A właściwie zrobił to Sepp Gratzer, mierzący parametry skoczków. Za nieprawidłowe kombinezony zdyskwalifikowano zaskakująco wielu zawodników. Ofiarą może własnego kombinowania, a może skrupulatności Austriaka padli Robert Johansson (lider po pierwszej serii), Marius Lindvik, Johann Andre Forfang, Peter Prevc i Anże Semenić.
Szefostwo skoków chciało najpewniej wysłać sygnał, że na przesadne majstrowanie przy kombinezonach nie ma zgody. Jak to jednak zwykle w takich przypadkach bywa, jedni mieli mniej szczęścia, a innym się upiekło. Nikt nie ukrywa, że skoki narciarskie to od lat “wyścig zbrojeń” na naj-buty, naj-kombinezony, naj-narty i naj-wiązania.
Reprezentanci Polski przepisów nie naruszyli, po upadku w Wiśle pozbierał się Żyła, ale trudno w ich przypadku mówić o udanym wypadzie do Finlandii. Żaden z podopiecznych Michala Doleżala nie znalazł się nawet w czołowej dziesiątce, do czego nie przywykliśmy w ostatnich latach. Lampki ostrzegawczej nikt “Biało-Czerwonym” nie zapalił, bo dominował temat hurtowej dyskwalifikacji i fatalnej aury.
Akt III: Niżny Tagił
“Do trzech razy sztuka” - powtarzali przed zmaganiami za Uralem kibice, skoczkowie, trenerzy, pewnie nawet lekarze i serwismeni. Niestety, Puchar Świata zaliczył w Rosji hat-tricka. To był trzeci z rzędu irytujący weekend ze skokami, a karty znów rozdawała pogoda. I większości zawodników wręczyła do rąk “dwójki” i “trójki”, zamiast króli i asów.
Kolejny raz było loteryjnie. Kontrowersji nie brakowało w sobotę, gdy sensacyjnie wygrał Yukiya Sato, ale okazało się, że to dopiero przedsmak tego, co czeka nas w niedzielę. Nowoczesny obiekt o wdzięcznej nazwie Bocian w kooperacji z silnymi podmuchami wiatru zaserwował nam taką parodię skoków narciarskich, jakiej nie widzieliśmy od daw… od Mistrzostw Świata w Seefeld.
Raz wiało lepiej, raz wiało gorzej, niektórzy sobie z tym poradzili, niektórzy nie. Ale na pewno nie było sprawiedliwie. Ofiarą nieuczciwych warunków został m.in. Gregor Schlierenzauer, który dzień wcześniej rozpromieniony świętował czwartą pozycję, a w niedzielę został przytłumiony przez szalejące podmuchy. Wściekły Johann Andre Forfang, rekordzista skoczni, dwa razy wygrał kwalifikacje i dwa razy skakał w fatalnych warunkach w konkursie. Nie wszedł nawet do dziesiątki.
Apogeum żenady kibice mogli poczuć w chwili skoku Ryoyu Kobayashiego. Japończyk miał szczęście do warunków, ewidentnie podwiało mu pod narty, tymczasem doliczyło mu sporo punktów za… zły wiatr.
Trudno mieć pretensje do Kobayashiego czy do komputera. Takie są przepisy. Na skoczni umieszczonych jest siedem czujników mierzących pomiar wiatru, a ostatni z nich “łapie” zawodnika właściwie jeszcze w momencie lądowania. I dlatego Japończyk mógł mieć na samym finiszu podmuchy od tyłu, które jednak pozostały bez wpływu na osiągniętą odległość.
Jak słusznie zauważył Jakub Wolny, przeliczniki nigdy nie będą w stu procentach uczciwe. Oficjele powinni jednak robić wszystko, by zminimalizować ryzyko kontrowersyjnych decyzji. Sytuacja z Kobayashim doskonale pokazuje braki w systemie dodawania i odejmowania punktów. Ani to zrozumiałe, ani sprawiedliwe, ani sensowne. Może przyszłoroczny następca Waltera Hofera, Sandro Pertile zrobi coś w tym kierunku.
A sam Ryoyu, zeszłoroczny triumfator Pucharu Świata udowodnił, że ma problem z ustabilizowaniem formy. W drugiej serii kompletnie zawalił skok, a pomimo tego spadł “tylko” na najniższy stopień podium.
W loterii najlepiej odnalazł się Stefan Kraft, który odstawił konkurencję na ponad dwadzieścia punktów. Drugi był Killian Peier, a w czołówce nie zabrakło też Norwegów, Niemców i Słoweńców. Kogoś Wam brakuje? A no właśnie…
Reprezentanci Polski znów spisali się znacznie poniżej oczekiwań. Niedzielny konkurs, choć rozegrany w skandalicznych warunkach, dał małą odpowiedź na pytanie, na co na razie stać naszą kadrę. Może jeszcze nie trzeba bić na alarm, ale na pewno nie należy lekceważyć niepokojącej tendencji zniżkowej.
Drugiego dnia, najlepszy podopieczny Michala Doleżala, Kamil Stoch był dopiero piętnasty. W sobotę Piotr Żyła zaprzepaścił szanse na podium katastrofalną próbą w drugiej serii.
Chciałoby się powiedzieć, że najbliższe konkursy w Klingenthal pokażą, czy “Biało-Czerwonych” stać na rywalizację z najlepszymi i dotychczasowe wyniki były w dużej mierze przypadkowe, czy trener Doleżal faktycznie ma się czego obawiać. Niestety, prognozy wskazują na to, że optymizm trzeba odłożyć na jeszcze kolejny weekend.
Meteorolodzy przewidują w położonym blisko granicy z Czechami i Austrią niemieckim miasteczku opady deszczu, śniegu oraz wiatr. A to źle wróży uczciwemu rozegraniu dwóch konkursów - drużynowego oraz indywidualnego. Czyli jednak do pięciu razy sztuka?
Mateusz Hawrot